Rozmowy ostatniej szansy ratowników medycznych z Bydgoszczy z dyrekcją zakończyły się sukcesem. Medycy zgodzili się wycofać swoje wypowiedzenia. Dyrektor pogotowia mówi jednak, że został postawiony pod ścianą i teraz zabraknie pieniędzy na inne cele. Gdyby jednak na podwyżki się nie zgodził, to z 19 karetek w regionie pomoc pacjentom niosłyby załogi tylko siedmiu ambulansów.
W poniedziałek ratownicy medyczni z Bydgoszczy zgodzili się wycofać swoje wypowiedzenia, które miały zacząć obowiązywać od piątku, 1 października. Z pracy chciało zrezygnować 84 z około 140 ratowników, co oznaczałoby, że w gotowości będzie zaledwie 7 z 19 karetek w całym regionie.
Medycy wywalczyli jednak podwyżki o wysokości od 30 do 40 procent w zależności od doświadczenia. To zaważyło na ich decyzji o pozostaniu w pracy.
Dyrektor da podwyżki, bo "nie miał innego wyjścia"
- Z jednej strony jestem zadowolony, że udało się zagasić pożar, czyli ratownicy wrócą do pracy, wycofają swoje wypowiedzenia i ambulansy będą jeździć. Ale z drugiej strony nie mogę tego nazwać porozumieniem negocjacyjnym, tylko to był dyktat. Ja po prostu nie miałem innego wyjścia - komentuje nam Krzysztof Tadrzak, dyrektor Wojewódzkiej Stacji Pogotowia Ratunkowego w Bydgoszczy.
Jego zdaniem skutki odejścia z pracy ponad połowy pracowników medycznych oznaczałyby znaczne wydłużenie czasu oczekiwania na pomoc medyczną, także w sytuacjach zagrożenia zdrowia. Obecnie na przyjazd pogotowia w Bydgoszczy czeka się około 8 minut, a po 1 października byłoby to nawet ponad pół godziny. W regionie byłoby to nawet ponad godzinę.
- Jestem zawiedziony postawą ratowników. Myślałem, że zrozumieją, że z pieniędzy z Ministerstwa Zdrowia musimy jeszcze sfinansować wzrosty kosztów utrzymania firmy oraz drobne podwyżki dla administracji, bo oni zarabiają naprawdę mało - żałuje Tadrzak.
Pacjenci mogą jednak na razie odetchnąć.
Źródło: TVN24 Pomorze
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock