Zamach na prezydenta, bitwy na granicy, tysiące ofiar. Obecna retoryka Kima to fraszka


Głośne deklaracje Phenianu o zerwaniu rozejmu, wejściu w stan wojenny czy wycelowaniu rakiet w bazy amerykańskie mogą się wydawać groźne. Prawdą jest to, że napięcie na Półwyspie Koreańskim jest największe od wielu lat. Prawdą jest też to, że obecne poczynania Kim Dzong Una to dziecinne igraszki w porównaniu do tego, co robił jego dziadek i ojciec.

Obie Koree formalnie od 60 lat są w stanie wojny, przerwanym jedynie przez zawieszenie broni. Porozumienie podpisane w Panmundżom nie zapobiegło jednak dziesiątkom większych i mniejszych starć, które wybuchają regularnie, pomimo formalnie obowiązującego rozejmu.

Lista udokumentowanych incydentów z udziałem wojsk Korei Północnej, Korei Południowej i USA jest niezwykle długa. Jednaj przy tym, co przez lata działo się na Półwyspie Koreańskim, obecne "groźne" deklaracje Kim Dzong Una nie są niczym wyjątkowym.

Z silnym sojusznikiem większa odwaga

Incydenty z udziałem wojsk obu Korei i USA przybierały w historii różne oblicza. Od strzelanin na linii rozejmowej, ostrzelania się nawzajem okrętów, po regularne bitwy z udziałem setek żołnierzy, zestrzelenie dużego samolotu zwiadowczego, uprowadzanie okrętu czy samolotu pasażerskiego czy atak grupy dywersantów na pałac prezydencki.

Trudno określić, ile osób straciło życie w tych incydentach. Jednakże tylko podczas dwóch lat tak zwanej "Drugiej Wojny Koreańskiej" w latach 60-tych, czyli serii intensywnych starć granicznych, doliczono się łącznie ponad tysiąca zabitych i rannych.

Relatywny spokój pomiędzy oboma Koreami panował jedynie w latach bezpośrednio po zakończeniu wojny, gdy oba państwa były zrujnowane i wyczerpane, oraz w dwóch ostatnich dekadach, kiedy po wygaśnięciu Zimnej Wojny, Phenian stracił protektora w postaci ZSRR, chroniącego przed ewentualnym gniewem USA

Pierwsze akordy

Jednak w czasach gdy Korea Północna pod przywództwem Kim Ir Sena "miała plecy" w Moskwie i jeszcze komunistycznym Pekinie, nie rzucano gróźb na wiatr, tak jak to teraz wydaje się czynić najmłodszy przedstawiciel dynastii Kimów. Wtedy za słowami szły czyny.

Pierwszy poważniejszy incydent miał miejsce w 1958 roku, kiedy agenci Korei Północnej porwali południowokoreański samolot liniowy lecący do Phenianu. Większość pasażerów i załogi po kilku miesiącach zwolniono, ale część na zawsze pozostała w kraju Kim Ir Sena.

Przez następną dekadę panował spokój, nie licząc ostrzelania przez północnokoreańskie myśliwce amerykańskiego samolotu zwiadowczego w 1965. Jak twierdzą Amerykanie, ich maszyna była daleko od terytorium Korei Północnej w momencie ataku. Postrzelany samolot EC-121 Warning Star zdołał dolecieć do bazy w Japonii.

Rozejm tylko formalny

Cisza skończyła się w 1966 roku, kiedy zaczął się okres nazywany "Drugą Wojną Koreańską". Kim Ir Sen miał w tym czasie uznać, że Korea Południowa zaczęła za szybko rosnąć w siłę i szanse na zjednoczenie Półwyspu siłą podczas kolejnej wojny maleją. Postanowił więc działać za pomocą dywersji.

Zaczęły się liczne starcia na granicy, z których każde zazwyczaj kosztowało życie kilku żołnierzy po każdej stronie. W latach 1966-1969 w potyczkach zginęło 43 Amerykanów oraz 299 Koreańczyków z Południa. Straty wojsk Północy szacuje się na 397 osób.

Nieudana indoktrynacja zmieniła historię

Znacznie bardziej głośny od starć na granicy był jednak tak zwany "Rajd na Niebieski Dom", czyli siedzibę prezydenta Korei Południowej pod Seulem. W styczniu 1968 roku 31-osobowy oddział sił specjalnych Phenianu przekroczył niezauważony granicę z zadaniem zamordowania przywódcy południa, Parka Chung hee. Miało to wywołać chaos i rebelię w Korei Południowej.

Plan niemal się powiódł. Dywersanci byli jednak za bardzo zideologizowani. Gdy napotkali w lesie na kilku drwali, postanowili przekonać ich o wyższości komunizmu i puścili wolno pod przysięgą zachowania milczenia. Południowcy najwyraźniej oparli się jednak urokom indoktrynacji i popędzili na policję. Natychmiast wszczęto wielkie polowanie na dywersantów.

Pomimo tego grupa napastników w przebraniach dotarła do siedziby prezydenta. Zatrzymał ich dopiero podejrzliwy policjant na ostatnim posterunku kontrolnym. Wywiązała się strzelanina, po której dywersanci się rozproszyli. Przez kolejne tygodnie niemal wszystkich zabito w lasach, jednego pojmano, jeden prawdopodobnie wrócił do ojczyzny, a dwóch zaginęło.

Jesienią tego samego roku dywersanci z północy znów dali o sobie znać. Około 120-130 z nich wylądowało na północno-wschodnim wybrzeżu Korei Południowej i zaczęło indoktrynację w okolicznych wioskach oraz walkę partyzancką. Większość zabito lub pojmano w ciągu kilku tygodni.

Walka z imperialistami

Inne spektakularne akcje z końca lat 60-tych to na przykład porwanie okrętu zwiadowczego USS Pueblo. Dzień po nieudanym ataku na "Niebieski Dom" jednostkę prowadzącą zwiad elektroniczny u wybrzeży Korei Północnej otoczyło kilka kutrów torpedowych i dwa myśliwce. Tu znów Amerykanie utrzymują, że do incydentu doszło na wodach międzynarodowych, a Phenian, że na wodach terytorialnych.

Załoga słabo uzbrojonego okrętu nie próbowała się bronić i trafiła w niewolę. Jeden Amerykanin zginął, ale pozostali po kilku miesiącach negocjacji zostali zwolnieni. W zamian za ich wolność rząd USA formalnie przeprosił i przyznał, że okręt szpiegował. Po zwolnieniu marynarzy oficjalnie wycofano się z tych stwierdzeń.

Sam USS Pueblo pozostał natomiast w Korei Północnej i stanowi do dzisiaj atrakcję turystyczną jako "symbol zwycięstwa nad imperialistami". Okręt niedawno wyciągnięto z wody i ma trafić do rozbudowywanego skrzydła muzeum wojny w Phenianie.

Do mniej znanego, ale znacznie bardziej krwawego incydentu doszło kilka miesięcy później. W kwietniu 1969 roku północnokoreańskie myśliwce zestrzeliły amerykańską maszynę zwiadowczą EC-121, zabijając całą załogę liczącą 31 osób. Ponownie oba kraje mają odmienne zdanie co do miejsca zajścia.

Wyciszenie

Na początku lat 70-tych starcia przycichły wraz z zakończeniem "Drugiej Wojny Koreańskiej". Jednak przez dwie kolejne dekady nadal średnio raz na rok lub dwa, dochodziło do jakiegoś incydentu, który kończył się ofiarami lub braniem jeńców. W 1974 roku odkryto też pierwszy tunel wykopany przez inżynierów Phenianu pod linią demarkacyjną. W kolejnych latach okazało się, że Korea Północna ma cały szereg ukrytych przejść pod silnie ufortyfikowaną ziemią niczyją.

Do kolejnego znanego incydentu doszło w sierpniu 1976 roku. Był to tak zwany "Axe murder incident". Starcie zaczęło się od podjętej przez Amerykanów próby przycięcia drzewa stojącego na terenie wioski Panmundżom, gdzie w 1953 roku podpisano rozejm. Gałęzie blokowały widok pomiędzy dwoma posterunkami żołnierzy USA.

Przycinanie drzewa nie spodobało się północnym Koreańczykom. Ostatecznie doszło do starcia na siekiery, pałki i łomy. W efekcie dwóch amerykańskich oficerów zginęło.

Długi okres spokoju i mocne zakończenie

W latach 80-tych ilość incydentów znacznie spadła i już rzadko kończyły się ofiarami. Ponownie częstsze stały się dopiero w pierwszej połowie lat 90-tych, w okresie rozpadu ZSRR i przejęcia władzy przez Kim Dzong Ila po śmierci ojca. W jednym z incydentów zestrzelono nawet amerykański śmigłowiec, który zapuścił się zbyt blisko granicy.

Okres od połowy lat 90-tych do końca pierwszej dekady XXI wieku to czas odprężenia i nawiązania wyjątkowo przyjaznych stosunków między obiema Koreami, incydentów było więc niewiele, poza kilkoma potyczkami morskimi w pobliżu spornej granicy morskiej.

Do poważnych incydentów doszło dopiero w 2010 roku, kiedy odprężenie było już przeszłością. W marcu torpeda wystrzelona najprawdopodobniej przez okręt podwodny Phenianu zatopiła południowokoreańską korwetę Cheonan, zabijając 46 marynarzy. W październiku doszło natomiast do ostrzału artyleryjskiego południowokoreańskiej wyspy Yeonpyeong, w którym zginęło czterech obywateli Korei Południowej.

Co pokaże młody Kim?

Od tego czasu nad granicą znów zapadła cisza, nie zmącona nawet mało znaczącymi incydentami. W kontraście z latami 2011 i 2012, kiedy Korea Północna była bardziej skupiona na przekazaniu władzy, obecne bojowe deklaracje Phenianu rzeczywiście mogą się wydawać niepokojące. Jednak w świetle historii krwawych incydentów granicznych obecna sytuacja wydaje się być wręcz idylliczna.

Nie można wykluczyć, że młody władca Korei Północnej będzie chciał pokazać swoją determinację i siłę za pomocą nowego incydentu, co zapewne podniosłoby jego pozycję wśród potężnej generalicji. Jednak nawet, jeśli padną strzały, to jak pokazuje historia, nie oznacza to automatycznie wybuchu wojny. Starcie na pełną skalę byłoby dla obu stron niezwykle kosztowne i nie przyniosłoby zysków wartych ryzyka.

Autor: Maciej Kucharczyk / Źródło: tvn24.pl

Tagi:
Raporty: