Zaginiony samolot malezyjskich linii AirAisia nie jest jedynym w historii lotnictwa, który zaginął bez śladu. Ostatni - nadal najgłośniejszy - to wiosenne zaginięcie samolotu Malaysia Airlines. Do dziś nie jest odnaleziony. Oto kilka niesamowitych historii.
Z danych organizacji Aviation Safety Network, która analizuje incydenty, wypadki i porwania lotnicze, wynika, że od 1948 roku na świecie zaginęło blisko 100 samolotów komercyjnych przewoźników. Pod uwagę były brane maszyny mogące pomieścić na swoim pokładzie więcej niż 14 osób. Większość maszyn odnaleziono - czasami po kilku dniach, czasami po latach.
Trudne poszukiwania airbusa na Atlantyku. Nie przeżył nikt
To kolejny już w tym roku przypadek zaginięcia samolotu malezyjskich linii lotniczych.
8 marca z radarów zniknął boeing 777 linii Malaysia Airlines. Samolotem-widmo stał się niecałą godzinę po starcie z lotniska w stolicy Malezji, Kuala Lumpur. Miał lecieć do Pekinu. Do dziś poszukiwania prowadzone na międzynarodową skalę nie przyniosły żadnych rezultatów.
To zaginięcie przypomina przypadek airbusa 330 należącego do linii Air France. W samolocie, który 31 maja 2009 roku wystartował z Rio de Janeiro do Paryża, znajdowało się 228 osób.
Ostatni kontakt z samolotem nawiązano po ponad dziewięciu godzinach lotu, gdy znajdował się nad Oceanem Atlantyckim. Niedługo później maszyna weszła w strefę silnych turbulencji.
Chwilę później wyłączył się autopilot, rozległy się alarmy ostrzegające przed przeciągnięciem, czyli utratą siły nośnej z powodu zbyt małej prędkości. Dwóch pilotów zaczęło szukać przyczyn dziwnego zachowywania się awioniki i - jak ustalili śledczy - przestali oni zwracać uwagę na położenie samolotu, który w tym czasie wszedł w łagodne nurkowanie połączone ze skrętem.
Kapitan samolotu w tym czasie odpoczywał. Gdy w końcu wrócił, nie przejął jednak kontroli nad sytuacją. Po kilku minutach opadania, samolot spadł dziobem do Atlantyku.
Odnalezienie wraku zajęło służbom pięć dni od momentu, gdy samolot zniknął z radarów. Czarną skrzynkę wydobyto zaś dopiero po dwóch latach.
Ostatecznie BAE, francuska komisja zajmująca się bezpieczeństwem w lotnictwie, ustaliła, że przyczyną katastrofy był tragiczny splot okoliczności - zamarznięcie tzw. rurek Pitota odpowiedzialnych za pomiar prędkości oraz niewłaściwe postępowanie pilotów.
Katastrofy nie przeżył nikt.
Rozbił się w górach, z głodu jedli ofiary
Jedną z najbardziej niesamowitych historii dotyczących katastrof lotniczych jest ta z 1972 roku, kiedy to 13 października w Andach rozbił się samolot Sił Powietrznych Urugwaju. Na pokładzie Fairchild FH-227, odbywającego lot o numerze 571, znajdowało się 45 osób, w tym zespół rugbystów i ich bliscy.
Lecieli z Montevideo, największego portu lotniczego w Urugwaju, do Santiago w Chile, gdzie mieli rozegrać mecz. Warunki podczas lotu nie były dobre, spowolniał go silny wiatr. Z tego właśnie powodu piloci zbyt szybko skręcili z trasy, będąc w błędnym przekonaniu, że znajdują się już nad Andami.
Tak jednak nie było. Samolot uderzył w góry - najpierw prawym, potem lewym skrzydłem, w wyniku czego w kadłubie powstała dziura. Zdewastowana maszyna spadła wysoko w górach, na terytorium Argentyny, tuż przy granicy z Chile. Samą katastrofę przeżyły aż 33 osoby, jednak w wyniku obrażeń w następnych dniach zmarło kolejnych sześć.
Choć akcję ratunkową wszczęto natychmiast, okazała się ona praktycznie niemożliwa - nie było bowiem wiadomo, gdzie dokładnie rozbił się samolot. Jego schowane w górach szczątki były niewidoczne z powietrza. Po 10 dniach zdecydowano się zakończyć akcję poszukiwawczą.
Po dwóch tygodniach od katastrofy tych, którzy cudem przeżyli, dotknęła kolejna tragedia. Wrak maszyny, w którym w nocy spali, przysypała śnieżna lawina. Z 27 osób, którym do tej pory udało się ocaleć, zginęło kolejnych osiem.
Rozbitkowie nie mieli jedzenia, zaledwie parę opakowań przekąsek i alkohol. Fragment samolotu, w którym znajdowało się pożywienie, spadł w innym niż oni miejscu. By przeżyć, ocaleni zdecydowali się jeść ciała zmarłych pasażerów, które były dobrze zakonserwowane przez niskie temperatury.
- To było odrażające. W oczach naszego cywilizowanego świata to była obrzydliwa decyzja. Moja godność była na dnie, gdy chwytałem kawałek swojego przyjaciela i jadłem go, żeby przeżyć. Ale potem pomyślałem o swojej matce, chciałem ją jeszcze zobaczyć. Połknąłem kawałek i to był ogromny krok, po którym nic się nie stało - wspominał w jednym z wywiadów Roberto Canessa, któremu udało się przeżyć tę katastrofę.
Po dwóch miesiącach poprzedzonych wcześniejszymi przygotowaniami, dwóch rozbitków zdecydowało się ruszyć w góry w poszukiwaniu pomocy. Udało im się dotrzeć do wioski, skąd wezwali ratunek dla pozostałych. Ich los został przeniesiony też na ekrany - w 1993 r. powstał głośny film "Alive. Dramat w Andach".
Wypadła z samolotu z fotelem, 11 dni spędziła w dżungli
W dzikiej głuszy przeżyć musiała również jedyna z 93 osób, która przeżyła katastrofę lotniczą peruwiańskich linii lotniczych LANSA w 1971 roku. W wigilię Bożego Narodzenia 17-letnia Juliane Koepcke wraz z matką wsiadły na pokład turbośmigłowego samolotu Lockheed L-188A Electra, lecącego z Limy do peruwiańskiego miasta Pucallpa w Amazonii. Lot miał trwać niespełna godzinę.
Po ok. 30 minutach w zbiornik z paliwem uderzył jednak piorun, a maszyna zaczęła nurkować. Rozpadła się na wiele części jeszcze w powietrzu. Część pasażerów zostało wyrwanych wraz z fotelami, na których siedzieli. Tak stało się w przypadku Koepcke, która z wysokości trzech kilometrów spadła do dżungli. Nastolatka przeżyła, dzięki bujnej roślinności, na której wylądowała. Co więcej, odniosła tylko niewielkie obrażenia - miała złamany obojczyk i rany cięte.
Pomoc jednak nie nadchodziła. Również w tym przypadku ratownicy nie potrafili odnaleźć miejsca, w którym rozbił się samolot. Koepcke musiała przetrwać sama w głębokiej dżungli. Dziewczyna przez 11 dni wędrowała po lasach. W końcu odnaleźli ją Indianie.
Wrak samolotu udało się odnaleźć dopiero po ponad trzech tygodniach od katastrofy.
Ciało milionera i wrak znalezione dopiero po roku
Dopiero rok po zaginięciu odnaleziono mały samolot bellanda amerykańskiego milionera Steve’a Fosseta, który na początku września 2007 roku wystartował z lotniska na ranczu magnata hotelowego Barrona Hiltona w Newadzie (USA).
Podróż miała być krótka, Fosset chciał tylko szybko oblecieć góry Sierra Nevada. Zapas paliwa miał na ok. 4 godziny. Gdy długo nie wracał, wszczęto poszukiwania, które relacjonowały media na całym świecie. Okazały się jednak bezskuteczne. Po trzech miesiącach, na wniosek żony, milioner został uznany za zmarłego.
Ciało Fosseta zostało odnalezione po ponad roku. Na jego ślad w październiku 2008 roku wpadł turysta, który w parku narodowym Yosemite znalazł dokumenty należące do zaginionego. Władze wznowiły poszukiwania, by po miesiącu odnaleźć wrak samolotu oraz ludzkie kości. Badania DNA potwierdziły, że należały do Fosseta.
Po kilku kolejnych miesiącach śledztwa Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu poinformowała, że prawdopodobną przyczyną katastrofy były silne prądy atmosferyczne, przez które samolot milionera nie był w stanie wznieść się odpowiednio wysoko i uderzył w góry.
Samoloty, których nigdy nie odnaleziono
W historii lotnictwa znane są też przypadki samolotów, które zaginęły i nie odnalazły się już nigdy.
Do dziś nieznane jest miejsce pobytu boeinga 727-223, skradzionego w 2003 r. z lotniska w angolskiej Luandzie. Władze sądziły, że samolot, wcześniej przez 14 miesięcy uziemiony na lotnisku, został uprowadzony przez terrorystów. Podczas lotu maszyna miała wyłączone światła oraz transponder, urządzenie pozwalające na lokalizację. Ostatni raz na radarach widziany był, gdy kierował się na południowy-wschód w stronę Atlantyku.
Samolotu bezskutecznie poszukiwały FBI i CIA. Śledczy uważają, że w kokpicie maszyny w czasie startu znajdowali się technik pokładowy oraz prywatny pilot Ben Charles Padilla.
Za jedno z największych zaginięć pod względem liczby osób przebywających na pokładzie po II wojnie światowej uznaje się natomiast zaginięcie wojskowego samolotu boeing C-97 Stratofreighter Sił Powietrznych USA w 1957 roku. Maszyna 22 marca wyleciała z Kalifornii do Tokio.
Zniknęła z radarów nad Pacyfikiem, ok. 320 kilometrów od stolicy Japonii. Nie wiadomo, co się z nią stało, nigdy nie odnaleziono jej śladów. Na pokładzie samolotu było 57 pasażerów oraz 10 członków załogi.
Bbliscy osób, które były na pokładzie, pamiętają o tragedii. - Ciągle miałam nadzieję. To jest to, co mnie trzymało - mówi dziś Jeraldine Rubin, siostra 19-letniego w chwili zaginięcia Johna E. Bryanta. Dodaje, że to samo radzi rodzinom pasażerów malezyjskiego samolotu.
Autor: Natalia Szewczak / Źródło: tvn24.pl