Na Ukrainie ujawniono przechwycone przez hakerów dane dziennikarzy akredytowanych w Donieckiej Republice Ludowej (DRL). Autorzy publikacji uznali ich za współpracowników prorosyjskich separatystów w Donbasie. Wywołało to oburzenie mediów i krytykę Zachodu.
Lista z danymi ponad 4 tysięcy osób ukazała się w środę na stronie internetowej projektu "Myrotworec" ("Rozjemca"), który dokumentuje przestępstwa popełnione przez wspieranych przez Moskwę bojowników i kojarzony jest z ukraińskimi służbami specjalnymi. Doradca szefa MSW, deputowany do ukraińskiego parlamentu Anton Heraszczenko informował o istnieniu tej listy jeszcze we wtorek. Znaleźli się na niej dziennikarze ukraińscy i zagraniczni, w tym przedstawiciele mediów z Polski. Podano ich imiona i nazwiska, adresy mailowe i numery telefonów.
"Te działania naruszają standardy międzynarodowe"
"Zaatakowani zostali dziennikarze (…), którzy ryzykując życie obiektywnie relacjonowali w ukraińskich i światowych mediach wydarzenia na terytoriach okupowanych" – oświadczyła w proteście grupa przedstawicieli prasy. Pod protestem podpisał się pracujący na Ukrainie polski dziennikarz Paweł Pieniążek, którego nazwisko również tam umieszczono. Bez akredytacji ze strony separatystów nie mógłby relacjonować wydarzeń na zajętych przez nich terytoriach, gdzie regularnie bywa. - Dziennikarze, którzy tam pracowali, nie byli – jak sugerowano na stronie Myrotworec – związani z organizacjami terrorystycznymi, tylko wykonywali swoją pracę i nie łamali ukraińskiego prawa. Nie pozwala ono zresztą na publikację takich danych, nawet jeśli pochodziły one z wycieku hakerskiego i nawet jeśli służby ukraińskie rzeczywiście nie miały z tym nic wspólnego – powiedział PAP. Przeciwko publikacji wypowiedział się ambasador UE na Ukrainie Jan Tombiński. - Te działania naruszają standardy międzynarodowe dotyczące ochrony danych personalnych (…) i narażają na ryzyko samych dziennikarzy – oświadczył, cytowany przez gazetę internetową "Ukrainska Prawda". Tombiński zaapelował o usunięcie tych danych z przestrzeni publicznej.
Burza wokół "DRL Leaks"
Sprawą afery, która zyskała miano "DRL Leaks", zajęło się biuro ukraińskiego rzecznika praw obywatelskich i prokuratura. Wszczęła ona śledztwo z paragrafu o "szkodzenie działalności zawodowej dziennikarzy". Publikacja danych wywołała na Ukrainie gorącą dyskusję. Użytkownicy sieci społecznościowych podzielili się na dwa obozy: jeden z nich uważa, że ukraińscy dziennikarze powinni pracować na obszarach kontrolowanych przez separatystów, drugi zaś jest przeciwnego zdania. Inni podkreślają, że relacjonowaniem konfliktu w Donbasie powinni zajmować się tylko dziennikarze zagraniczni. Znany ukraiński komentator polityczny Witalij Portnikow napisał na Facebooku, że nie wyobraża sobie sytuacji, gdy izraelski dziennikarz akredytuje się przy organizacji Hamas, albo dziennikarz z Gruzji uzyskuje pozwolenie na pracę w Abchazji czy Osetii Południowej. - Nie można akredytować się w ministerstwach kolaboracjonistów, zapewniając, że jest to dla dobra czytelników. Nie można mówić, że jeśli cudzoziemcy mogą, to i my też. Nie jesteście tutaj cudzoziemcami, lecz obywatelami – zwrócił się Portnikow do ukraińskich dziennikarzy.
Autor: tmw\mtom / Źródło: PAP
Źródło zdjęcia głównego: PAP/EPA/ALEXANDER ERMOCHENKO