W Ameryce coraz częściej słychać głosy, że Kolegium Elektorów to archaiczna instytucja, dla której nie ma miejsca w nowoczesnej demokracji. Za Atlantykiem pojawiają się postulaty, by zmienić obowiązujący system wyborczy. Pomysł ten nie jest jednak nowy. A cztery dekady temu o mały włos się nie ziścił. Było blisko, ale plany pokrzyżowali zwolennicy segregacji rasowej.
Dwa spośród pięciu ostatnich wyborów prezydenckich w USA zakończyły się zwycięstwem kandydata, który przegrał w głosowaniu powszechnym. W amerykańskiej historii zdarzyło się to pięciokrotnie, za każdym razem budząc za oceanem ogromne emocje. Jednak to, co wydarzyło się w Ameryce cztery lata temu, nie miało precedensu.
Wbrew wszelkim sondażom i na przekór prognozom ekspertów, klucze do Białego Domu otrzymał wówczas kandydat republikanów. Weteran show-biznesu, który miał wkrótce zmienić oblicze amerykańskiej polityki. Donald Trump nie tylko nie cieszył się sympatią większości Amerykanów, ale poparło go o prawie trzy miliony wyborców mniej niż jego rywalkę - Hillary Clinton. O zwycięstwie słynnego biznesmena zadecydowało 77 tysięcy głosów, oddanych w zaledwie trzech stanach na Środkowym Zachodzie kraju – w Pensylwanii, Michigan i Wisconsin. 77 tysięcy osób to mniej niż może pomieścić niejeden stadion piłkarski (np. Stade de France - 81,3 tys. kibiców). A jednak to one przesądziły o wyniku być może jednych z najważniejszych amerykańskich elekcji ostatnich dekad.
- Jest to pewne uproszczenie, ale w Ameryce wybory wygrywa się w stanie, a nie w kraju - zaznacza amerykanista z Uniwersytetu Jagiellońskiego doktor Marcin Fatalski.
- W USA nie ma jednych wyborów prezydenckich. W rzeczywistości mamy 51 odrębnych głosowań (50 stanów plus Waszyngton - Dystrykt Kolumbii), a ich wyniki są ze sobą zestawiane za pomocą mechanizmu, który nazywa się Kolegium Elektorskim (również Elektorów - red.) - tłumaczy w rozmowie z tvn24.pl były republikański elektor z Luizjany Garrett Monti.
Kompromis Ojców Założycieli
Cofnijmy się do XVIII wieku, gdy kładziono podwaliny pod Amerykę, jaką znamy dziś.
Jest rok 1787. W Filadelfii trwa konwencja konstytucyjna, która zaowocuje jedną z pierwszych ustaw zasadniczych na świecie. Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych debatują nad przyszłym kształtem państwa, które dekadę temu powołali do życia. Z wielu omawianych spraw najwięcej emocji budzi sposób wyboru przywódcy republiki. Delegaci spierają się w tej kwestii właściwie od pierwszego do ostatniego dnia trwającego cztery miesiące zjazdu.
W czasach, gdy odbywa się konwencja filadelfijska, w żadnym innym kraju na świecie obywatele nie wybierają swojego przywódcy. Amerykańscy delegaci wkraczają więc na niezbadane terytorium. Dodatkowym utrudnieniem jest głęboko zakorzeniona w Amerykanach nieufność wobec władzy wykonawczej. W końcu raczkujący naród właśnie wywalczył sobie drogę spod władzy tyrańskiego króla i gubernatorów kolonialnych, i za wszelką cenę nie chce nad sobą kolejnego despoty.
Delegaci składają różne propozycje. Niektórzy argumentują, że przywódcę kraju powinien wybierać Kongres, inni nalegają na bardziej demokratyczne rozwiązanie – głosowanie powszechne. Autorzy amerykańskiej konstytucji, chcąc zachować zasadę rozdziału władz, nie zgadzają się, by głowę państwa wyznaczał parlament. Odrzucają jednocześnie pomysł bezpośredniego wyboru prezydenta przez obywateli, obawiając się dominacji dużych stanów i "dyktatury większości". Wskazują też, że ówcześni wyborcy, zwłaszcza na obszarach wiejskich, nie mają wystarczających narzędzi, by uzyskać pełne informacje o kandydatach. W owym czasie nie istnieją ogólnonarodowa prasa, a ludzie rzadko podróżują po kraju. W końcu - zdaniem twórców Konstytucji USA - populistyczny prezydent, zależny bezpośrednio od decyzji ludu, miałby w swoich rękach niebezpiecznie dużo władzy.
Ostatecznie Ojcowie Założyciele decydują się na rozwiązanie kompromisowe. Ich porozumienie przybiera formę Kolegium Elektorów – swego rodzaju pośredników w wyrażaniu woli narodu. W jego skład – w założeniu - mają wchodzić przedstawiciele dobrze wykształconej elity – burmistrzowie, sędziowie, generałowie – którzy wspólnie będą decydować, który z kandydatów ma najlepsze predyspozycje do przewodzenia krajem. Oczywiście elektorami mieli być tylko biali mężczyźni.
Ojcowie Założyciele reprezentowali różne poglądy. Miał tam miejsce wielki spór między Hamiltonem a Jeffersonem, dwoma głównymi twórcami amerykańskiego porządku politycznego o to, jak silna ma być władza centralna. Alexander Hamilton stał na stanowisku, że fundamentem właściwego rozwoju państwa jest silna władza federalna. Jefferson natomiast reprezentował inny nurt w polityce amerykańskiej, bardzo zresztą silny także dziś, według którego przede wszystkim należy obawiać się tyranii. W związku z tym był zwolennikiem obrony swobody stanów i ich pozycji w ramach struktury politycznej. System, który dziś obowiązuje, jest elementem kompromisu. Ten kompromis w formie Kolegium Elektorskiego przetrwał do dziś, choć jak wiemy jest poddawany solidnej krytyce.Doktor Marcin Fatalski
- Kolegium elektorskie nigdy nie było uznawane za idealny system wyboru prezydenta. To nie było tak, że ojcowie założyciele stwierdzili "hej, co za wspaniały pomysł!". Byli zmęczeni, niecierpliwi, sfrustrowani. Ułożyli razem ten plan, ponieważ nie mogli uzgodnić niczego innego – tłumaczy w rozmowie z portalem "History" George Edwards III, emerytowany profesor nauk politycznych na Texas A&M University.
Jak działa kolegium elektorskie?
System polega na tworzeniu co cztery lata tymczasowej grupy elektorów, równej łącznej liczbie członków Kongresu. De facto to właśnie oni, nie amerykańscy obywatele, głosują na prezydenta. W skład Kolegium wchodzi obecnie 538 członków. By wygrać wybory, kandydat do Białego Domu musi zapewnić sobie poparcie co najmniej 270 z nich.
Jak tłumaczy Garrett Monti, każdy stan i partia wyznacza potencjalnych elektorów w inny sposób. - Kiedy wyborca oddaje głos na kandydata na prezydenta, w rzeczywistości głosuje na przypisanego do niego elektora. Luizjana na przykład umieszcza nazwiska elektorów obok nazwiska kandydata na karcie wyborczej. Elektorem zostajesz dopiero wówczas, gdy twój kandydat wygrywa wybory w twoim stanie. Kandydaci na elektorów są wyznaczani przez partie lub kampanie prezydenckie. Partia Republikańska w Luizjanie wybiera ich spośród członków Stanowego Komitetu Centralnego. Mniejsze ugrupowania rekrutują wolontariuszy. Sposób selekcji elektorów leży całkowicie w gestii partii i ich kandydatów. Jedynym wymaganiem, by zostać elektorem, jest posiadanie pełni praw wyborczych w miejscu, w którym zostajesz nominowany. Elektorami nie mogą być natomiast urzędnicy federalni – zarówno wybrani w wyborach, jak i mianowani. Dotyczy to także kongresmenów i senatorów - zaznacza Monti.
Jak mówi, elektorzy spotykają się w stolicach poszczególnych stanów zawsze w pierwszy poniedziałek po drugiej środzie grudnia. W tym roku dzień ten przypada na 14 grudnia. - Zebranie elektorów jest spotkaniem publicznym. Nic nie dzieje się za zamkniętymi drzwiami - zapewnia. - Każdy z elektorów oddaje głos na prezydenta i wiceprezydenta. Podpisuje się wówczas sześć kopii świadectwa głosowania, które następnie trafiają do Kongresu, Archiwów Narodowych, sekretarza stanu Luizjana i lokalnego Sądu Federalnego - dodaje Monti, który cztery lata temu jako członek Kolegium oddał swój głos na Donalda Trumpa.
- Gdybym zagłosował na kogoś innego, zostałbym poddany politycznemu ostracyzmowi. Wyrzuciliby mnie z Partii Republikańskiej. Nigdy więcej by mi nie zaufano. Myślę, że największym ryzykiem byłaby moja reputacja - stwierdza. Stałby się wówczas tak zwanym "wiarołomnym elektorem", czyli takim, który nie zagłosował na osobę, na którą deklarował oddać swój głos. W niektórych stanach za złamanie przysięgi elektorskiej grozi nawet odpowiedzialność karna. Niedawno Sąd Najwyższy w USA orzekł, że pociąganie do odpowiedzialności prawnej takich osób jest zgodne z Konstytucją. - Nie zgadzam się z tym orzeczeniem, jak również z ustawodawstwem, które pozwala na karanie wiarołomnych elektorów - mówi Monti. Jego zdaniem podważa to istotę Kolegium Elektorskiego jako instytucji podejmującej decyzje w wyniku obrad. - Pierwotny pomysł polegał na umożliwieniu każdemu z elektorów dokonania samodzielnego i świadomego wyboru. Karanie wiarołomnych elektorów czyni z Kolegium Elektorskiego jedynie pieczątkę - ocenia mój rozmówca. Faktem jest, że Ojcowie Założyciele nie przewidzieli dyscypliny partyjnej w systemie elektorskim. Przede wszystkim dlatego, że w tamtych czasach w Ameryce nie istniały jeszcze partie polityczne. Twórcy amerykańskiej Konstytucji zakładali, że elektorzy będą głosować według własnego uznania, a nie zgodnie z nakazem stanowej lub krajowej partii.
Co musisz wiedzieć o wyborach w USA
Zwycięzca bierze wszystko
Ważną zasadą amerykańskich wyborów, która została wprowadzona w XIX wieku, jest reguła "zwycięzca bierze wszystko". Innymi słowy - jeżeli w Kalifornii wybory wygrywa kandydat demokratów, otrzymuje on wszystkie 55 głosów elektorskich przysługujących danemu stanowi. Wiążę się to z dużą liczbą "głosów zmarnowanych". Nawet gdyby republikanina popierało 49 procent Kalifornijczyków, nie otrzyma on żadnego elektora. To podobna cena, jaką płaci się w systemie okręgów jednomandatowych. W tak zwanych "stanach pewnych", w których zwykle wygrywa to samo ugrupowanie, głos dużej części mieszkańców - nierzadko blisko połowy - zwyczajnie nie jest brany pod uwagę. Będąc więc zwolennikiem republikanów, mieszkającym w stanie niebieskim (demokratycznym) nie masz realnie żadnego wpływu na wynik wyborów. Podobnie, gdy popierasz demokratów, żyjąc w stanie czerwonym (republikańskim). Nie oznacza to jednak, że nigdy nie dochodzi do zmian w preferencjach wyborców.
Jak zauważa amerykanista z Uniwersytetu Jagiellońskiego doktor Marcin Fatalski, zdarza się, że regiony od lat popierające konkretną partię, zaczynają zmieniać polityczny kurs. - Mówimy wtedy o stanach fioletowych - dodaje. Obecnie proces ten obserwujemy w Teksasie - niegdyś bastionie Grand Old Party.
Zasada "zwycięzca bierze wszystko" nie obowiązuje tylko w dwóch stanach - Maine i Nebrasce. Tam każda partia otrzymuje liczbę głosów elektorskich proporcjonalną do poparcia uzyskanego w wyborach.
Stany Zjednoczone to kraj, który powstał przez zjednoczenie stanów. W naszym języku utrwalił się termin "stany", ale w języku angielskim słowo "state" oznacza po prostu państwo. Można powiedzieć, że mamy do czynienia z sytuacją, w której owe "państwa" zjednoczyły się, tworząc wspólnotę. To poczucie tożsamości mieszkańców poszczególnych stanów było bardzo silne, podobnie jak potrzeba obrony interesów stanowych. To zresztą uzewnętrzniło się w Konstytucji amerykańskiej - to, co nie jest przypisane władzy federalnej, jest w domyśle przypisane władzy stanowej. I w związku z tym Ojcowie Założyciele stali na stanowisku, że te stany muszą mieć głos. Jest to pewne uproszczenie, ale w Ameryce wybory wygrywa się w stanie, a nie w kraju.dr Marcin Fatalski
"Kompromis trzech piątych"
Rozmawiając o historii Kolegium Elektorskiego, rzadko wspomina się o jednym z kluczowych powodów jego istnienia.
Podczas Konwencji w Filadelfii wizjonerski polityk z Pensylwanii James Wilson zaproponował wybieranie głowy państwa w bezpośrednim, ogólnonarodowym głosowaniu. Pomysł niezwykle postępowy biorąc pod uwagę ówczesne realia. Sprzeciwił mu się jednak pochodzący z Wirginii - stanu zamieszkałego w 60 procentach przez niewolników - James Madison. Jak argumentował, zaproponowane przez Wilsona rozwiązanie byłoby nie do zaakceptowania przez mieszkańców Południa.
Współtwórca amerykańskiej konstytucji zdawał sobie sprawę, że w systemie wyborów bezpośrednich Północ dominowałaby liczebnie nad Południem, gdzie żyło łącznie blisko pół miliona niewolników, niemających prawa głosu. Madison przedstawił więc własną propozycję, będącą pierwowzorem powołanego później Kolegium Elektorów. W systemie tym wielkość populacji danego regionu przekłada się na ilość przydzielanych mu elektorów. Madison sugerował, by stany południowe mogły wliczać swoich niewolników do ogólnej liczby mieszkańców. Oczywiście dalej nie mieliby oni praw wyborczych, ale zwiększaliby wpływ danego regionu na wynik wyborów. Ta opcja ostatecznie zwyciężyła, przekreślając postulat Wilsona o głosowaniu powszechnym na prezydenta Ameryki. I tym razem jednak nie obeszło się bez kompromisu. Delegaci uzgodnili, że jeden niewolnik będzie liczony jako 3/5 wolnego człowieka.
- Stany południowe, niewolnicze, gwarantowały sobie w ten sposób udział w kontroli nad systemem politycznym Stanów Zjednoczonych. Ich waga była istotna z wyborczego punktu widzenia - tłumaczy dr Marcin Fatalski.
Największym beneficjentem tego rozwiązania okazała się Wirginia - z uwagi na dużą liczbę głosów elektorskich nazywana Kalifornią XVIII wieku. Stan ten otrzymał 12 spośród łącznie 91 elektorów wchodzących w tamtym czasie w skład Kolegium wybierającego prezydenta. To ponad jedna czwarta z 46 głosów potrzebnych do wygrania wyborów w pierwszej turze (dziś, przy 538 elektorach to minimum 270 głosów).
W efekcie, po spisie powszechnym z 1800 roku, północno-wschodni stan Pensylwania, który miał o 10 procent więcej "wolnych obywateli" niż Wirginia, otrzymał o 20 procent głosów elektorskich mniej. Szalę zwycięstwa na rzecz ojczyzny Madisona przeciągali pozbawieni praw wyborczych niewolnicy. Im więcej miał ich dany stan, tym więcej otrzymywał elektorów. Za każdym razem, gdy stan południowy dawał wolność czarnoskórym - którzy z reguły emigrowali wówczas na bardziej tolerancyjną Północ - malał jego wpływ na wybór prezydenta. Tym sposobem przez 32 spośród pierwszych 36 lat obowiązywania Konstytucji USA najwyższy urząd w tym państwie zajmowali właściciele niewolników z Wirginii.
Dziś coraz częściej słychać głosy, że kolegium elektorskie to archaiczna instytucja, dla której nie ma miejsca w nowoczesnej demokracji. Za Atlantykiem pojawiają się postulaty, by zmienić obowiązujący system wyborczy. Pomysł ten nie jest jednak nowy. A cztery dekady temu o mały włos się nie ziścił. Było blisko, ale plany pokrzyżowali zwolennicy segregacji...
Jak prawie zlikwidowano Kolegium Elektorów
- Byłoby uprzejmością powiedzieć, że jako naród jesteśmy hipokrytami, gdy z dumą bijemy się w pierś, nazywając się największą demokracją na świecie, a jednocześnie tolerujemy system wyborów prezydenckich, w którym mieszkańcy kraju nie głosują na swojego prezydenta, nigdy nie głosowali i nigdy nie będą głosować w obecnym systemie - mówił w 1966 roku demokratyczny senator Birch Bayh z Indiany.
W latach 60. ubiegłego wieku system elektorski znalazł się w cieniu krytyki. Był to jednocześnie czas walki o pełnię praw wyborczych dla Afroamerykanów, przede wszystkim na Południu, gdzie istniała segregacja rasowa. Bayh był wówczas młodym politykiem, do izby wyższej Kongresu pierwszy raz dostał się w 1963 roku. Jako prawnik z wykształcenia wszedł w skład podkomisji zajmującej się projektami poprawek do Konstytucji. Jeden z projektów dotyczył zniesienia zapisu o istnieniu Kolegium Elektorskiego.
53 dni po objęciu urzędu przez Bayha, doszło do zamachu na prezydenta Johna F. Kennedy’ego w Dallas. Śmierć, która wstrząsnęła Ameryką, zrodziła pytania o przewidzianą w ustawie zasadniczej procedurę sukcesji prezydenckiej. Niespełna miesiąc po zabójstwie JFK senator z Indiany złożył w Senacie rezolucję wzywającą do wprowadzenia w Konstytucji bardziej jasnych zapisów o tym, kto przejmuje władzę w kraju w sytuacji, gdy zostaje opróżniony urząd prezydenta lub wiceprezydenta. 25. poprawka do amerykańskiej ustawy zasadniczej weszła w życie w 1967 roku.
Dział 1. W razie usunięcia prezydenta z urzędu albo jego śmierci lub ustąpienia prezydentem zostaje wiceprezydent. Dział 2. Ilekroć urząd wiceprezydenta pozostaje nieobsadzony, prezydent mianuje wiceprezydenta, który obejmuje stanowisko po uchwale zatwierdzającej, podjętej większością głosów obu izb Kongresu. Dział 3. Ilekroć prezydent złoży prezydentowi ad interim Senatu i przewodniczącemu Izby Reprezentantów pisemne oświadczenie, że nie może sprawować władzy i zadań swojego urzędu, władzę tę i zadania sprawować będzie wiceprezydent jako pełniący obowiązki prezydenta, dopóki prezydent nie złoży powyższym adresatom pisemnego oświadczenia, że przeszkoda ustała.25. poprawka do Konstytucji Stanów Zjednoczonych
Sukces ten zachęcił Bayha do zainicjowania bardziej radykalnej reformy Konstytucji - zmiany sposobu wyboru głowy państwa. System elektorski chciał zastąpić głosowaniem powszechnym. Celem było wprowadzenie w życie zasady "jedna osoba, jeden głos". Senator zabrał się za promowanie swojego pomysłu w politycznych kuluarach.
- Bayh zrobił coś, czego nikt w historii Ameryki nie zrobił do tego momentu, mianowicie powiązał nierówności wynikające z istnienia Kolegium Elektorów z poszerzaniem się zakresu demokracji przedstawicielskiej. To był moment, w którym wszyscy zobaczyli to wyraźnie i uznali, że potrzebujemy nowego systemu. W końcu mamy wybory w 1968 roku. I to była ostatnia kropla, która dla większości Amerykanów przelała czarę goryczy w kwestii systemu elektorskiego - mówił niedawno w podcaście dziennika "New York Times" dziennikarz i ekspert od systemu wyborczego w USA, Jessy Wegman.
Obok kandydata Partii Republikańskiej Richarda Nixona oraz demokraty Huberta Humphreya, do wyścigu o Biały Dom stanął wtedy ktoś jeszcze. Gubernator południowego stanu Alabama i gorący zwolennik segregacji rasowej George Wallace wystartował z ramienia powołanej ad hoc Amerykańskiej Partii Niezależnych.
Na scenie politycznej w USA, zdominowanej przez dwie wielkie partie, kandydaci małych ugrupowań mają nikłe szanse na prezydenturę. Gubernator Alabamy świetnie zdawał sobie z tego sprawę. Dlaczego zatem wziął udział w wyścigu prezydenckim? Chodziło o ich sabotaż poprzez odebranie głosów elektorskich pozostałym kandydatom. Gdyby żaden z nich nie zdobył wymaganych do zwycięstwa 270 elektorów, rywalizacja o Biały Dom przeniosłaby się do Izby Reprezentantów. Zgodnie z Konstytucją w przypadku impasu wyborczego prezydenta kraju wybierają kongresmeni spośród trzech kandydatów z najwyższym wynikiem. W Izbie każdemu stanowi przysługuje wówczas jeden głos - bez względu na to, czy mówimy o ogromnej Kalifornii, czy malutkim Rhode Island. To system jeszcze mniej demokratyczny niż głosowanie w Kolegium Elektorskim.
Pozwoliłoby to Wallace'owi pozostać w wyścigu. Jego szanse na ostateczne zwycięstwo byłyby dalej bliskie zeru, mógłby jednak wykorzystać swoją pozycję, by wymusić na obu partiach pewne ustępstwa i osiągnąć własne polityczne cele. Jego wpływy mogły wstrzymać przyznanie praw obywatelskim czarnoskórym mieszkańcom Głębokiego Południa na dekady.
W imię najwspanialszych ludzi, którzy kiedykolwiek stąpali po tej ziemi, rysuję linię na piasku i rzucam rękawicę przed stopy tyranii. I mówię, segregacja teraz, segregacja jutro i segregacja na zawsze.George Wallace
Scenariusz ten się nie ziścił, ponieważ wybory – minimalną większością głosów – wygrał Richard Nixon. Amerykanie zobaczyli jednak, jakie ryzyko niesie za sobą system elektorski. Według sondażu Gallupa, w tamtym czasie zniesienie Kolegium Elektorów popierało 80 procent obywateli USA. Za takim rozwiązaniem opowiadał się także nowy prezydent. Był to postulat, który łączył ponad podziałami republikanów i demokratów.
Projekt konstytucyjnej poprawki Bayha trafił do Izby Reprezentantów w 1969 roku. Kongresmeni zagłosowali na "tak". Projekt trafił następnie do Senatu. Tam podjęcie decyzji zajęło senatorom blisko rok. Za sprawą grupy radykalnych południowców doszło wówczas do obstrukcji ustawodawczej.
Dlaczego tak zwanym dixicratom zależało na zachowaniu statusu quo? System elektorski, z zasadą "zwycięzca bierze wszystko" zapewniał, że głos białych mieszkańców Południa, którzy stanowili większość w tamtejszych stanach, właściwie zawsze zagłuszał głos czarnoskórych. – Gdyby Afroamerykanie mogli głosować na równych zasadach z białymi, co miałoby miejsce w przypadku wyborów powszechnych, ta przewaga by zniknęła – tłumaczył Jessy Wegman. – Dla nich [zwolenników segregacji – red.] zachowanie Kolegium Elektorskiego oznaczało ochronę ich miejsca w rasowej hierarchii, jaką stworzyli ich potomkowie – właściciele niewolników.
Poprawka, która miała zmienić oblicze amerykańskiej sceny politycznej, upadła w izbie wyższej Kongresu. Senator Bayh jednak nie odpuścił. Przez następną dekadę pięciokrotnie próbował przeforsować swoją reformę. Do dziś jednak nie została ona zrealizowana.
- Najlepszy wysiłek, jaki kiedykolwiek podjęliśmy w historii Ameryki, aby znieść Kolegium Elektorów, wybierać prezydenta w powszechnym głosowaniu i potwierdzić zasady Deklaracji Niepodległości, umarł na parkiecie Senatu we wrześniu 1970 roku. Nigdy więcej nie byliśmy już tak blisko - przyznał w podcaście "The Daily" Wegman.
Komu zależy na zmianie?
Temat powrócił dopiero trzy dekady później. W listopadzie 2000 roku głosy większości obywateli zdobył kandydat demokratów Al Gore. 43. prezydentem Stanów Zjednoczonych został jednak republikanin George W. Bush. Różnica w poparciu dla obu polityków w skali kraju wynosiła około pół miliona głosów.
O zwycięstwie gubernatora Teksasu przesądziła Floryda. A dokładnie 537 jej mieszkańców. O tyle głosów więcej od swojego rywala zdobył w tym stanie Bush. To wystarczyło jednak, by zapewnić sobie wszystkie 25 stanowych elektorów i ostatecznie zagwarantować posadę w Białym Domu. Efekt uboczny zasady "zwycięzca bierze wszystko". Na nowo za Atlantykiem rozgorzała dyskusja o potrzebie reformy systemu wyborczego. Szybko jednak zeszła na drugi plan. Kilka miesięcy później dwa samoloty uderzyły w wieże World Trade Center. Niedługo potem doszło do amerykańskiej interwencji w Afganistanie i inwazji na Irak. Uwaga Amerykanów skupiła się na innych, bardziej palących problemach.
Aż do wyborów w 2016 roku. Tym razem różnica głosów między Trumpem a Clinton była sześć razy większa niż między Bushem a Gorem. Rezultat jednak ten sam. - Dwa razy w ciągu 16 lat ta sama partia skorzystała z istnienia Kolegium Elektorów i zasady "zwycięzca bierze wszystko". Politycy popierają system elektorski, kiedy uważają, że może pomóc im wygrać. Jaką zachętę ma połowa kraju, popierająca Partię Republikańską, by zreformować system, który wciąż daje im przewagę w wyborach prezydenckich? - zastanawia się Wegman w rozmowie z Michaelem Barbaro.
Jego zdaniem Kolegium Elektorów jest niekorzystne dla większości amerykańskich obywateli. - Jego istnienie prowadzi do podziału na dwa rodzaje stanów. Bezpieczne, stanowiące większość w USA, w których nic, co zrobią kandydaci, nie zmieni wyniku wyborów. Te regiony i ich interesy są całkowicie ignorowane. Pretendenci na urząd prezydenta nie poświęcają im uwagi. Jedyne stany, które mają znaczenie, to te, które nazywamy "polami bitwy" - tłumaczy dziennikarz "New York Timesa". Wystarczy spojrzeć, jak dużo uwagi Donald Trump i Joe Biden, a także ich kandydaci na wiceprezydenta, poświęcili w tym roku szczelinowaniu hydraulicznemu (ang. fracking) - nowatorskiej metodzie produkcji ropy naftowej. Temat z pewnością ważny, jednak dotyczący stosunkowo niewielkiej części amerykańskiego społeczeństwa. Głównie Pensylwanii, będącej właśnie stanem bitewnym.
- Znaczna część Amerykanów uważa, że ten system po prostu jest archaiczny. Nie znajdujemy odpowiednika dla tego modelu w demokratycznym świecie zachodnim. Dziś, kiedy naród amerykański jest bardziej niż kiedyś jednością, mamy do czynienia z dyskusją, jakie jest w ogóle uzasadnienie utrzymywania Kolegium Elektorskiego i takiego specyficznego liczenia głosów w USA - mówi tvn24.pl Marcin Fatalski. Jego zdaniem w owej debacie nie chodzi już o kwestię trwałości instytucji politycznych w Ameryce, ale o spór polityczny. - Dla republikanów to jest droga do ocalenia możliwości zwyciężania w wyborach. Nie twierdzę, że kandydat republikański nie mógłby wygrać w tak zwanym "popular vote", czyli głosowaniu powszechnym. Natomiast - jak widać - system elektorski ułatwia mu ostateczne zwycięstwo. Ten podział jest wyraźnie uwarunkowany w tym momencie sympatiami politycznymi - tłumaczy Fatalski.
Zapytany, co Ojcowie Założyciele Stanów Zjednoczonych pomyśleliby, patrząc na współczesny system wyborczy w USA, stwierdza: - To byli ludzie ogromnie przesiąknięci ideami, które wówczas były progresywne. Oni czerpali pełnymi garściami z osiemnastowiecznej myśli politycznej. Jeżeli żyliby dzisiaj, to zapewne uważaliby, że ten system powinien być tak skonstruowany, aby odzwierciedlał główne trendy epoki.
Znaczna część Amerykanów uważa, że ten system po prostu jest archaiczny. Nie znajdujemy odpowiednika dla tego modelu w demokratycznym świecie zachodnim.dr Marcin Fatalski o Kolegium Elektorskim
Amerykanista zastanawia się jednak, co uznaliby oni za owy "trend epoki". - Czy powiedzieliby, że Stany Zjednoczone się tak zmieniły, że Kolegium Elektorskie jest pozostałością historyczną i powoduje sytuację z punktu widzenia spójności społecznej i politycznej nieznośną? To znaczy, że ktoś, kto zdobywa mniej głosów, wygrywa. Z drugiej jednak strony trzeba wziąć pod uwagę silne elementy, związane z obroną tożsamości stanowej - wskazuje. Zwraca uwagę, że amerykańska perspektywa jest mocno inna od europejskiej. - Nam jest bardzo trudno wejść w tamte buty. Jesteśmy inaczej ukształtowani, jeżeli chodzi o sposób myślenia o państwie, polityce, sposobie funkcjonowania życia politycznego, nawet partii. My to inaczej rozumiemy niż Amerykanie - przekonuje Fatalski. Jak dodaje, "musimy mieć świadomość, że koncepcja poszanowania woli stanu jako całości była osadzona głęboko w przekonaniu, że to stany zbudowały całe państwo”.
Jak mówi, amerykańska polityka bardzo się zmieniła od czasów Nixona. Ale nie tylko ona. - Także demografia zmieniła się bardzo na niekorzyść republikanów i sama Partia Republikańska bardzo się zmieniła. Ona jest teraz daleko na prawo w stosunku do koncepcji nixonowskich - wyjaśnia amerykanista. - Mam wrażenie, że Stany Zjednoczone tak czy inaczej będą się zmieniać. Powoli ta Ameryka historyczna odchodzi w przeszłość, ze względu na zmiany etniczne i demograficzne - dodaje.
Zdaniem Garreta Montiego na systemie elektorskim korzystają wszyscy Amerykanie. - Myślę, że to mechanizm, dzięki któremu zmienne emocje ludu są łagodzone. Nasi Ojcowie Założyciele byli zwolennikami umiaru i powolnego, ale stałego postępu. Obecny system działa jak amortyzator, łagodząc skrajności - ocenia były elektor. I dodaje: - Powszechne głosowanie byłoby katastrofą.
Czy myśli, że w przyszłości Stany Zjednoczone czeka zmiana systemu wyborczego? - Chociaż mam nadzieję, że nie, prawdopodobnie do tego dojdzie. I będzie się to wiązało z federalizacją wyborów. Jednolite standardy w scentralizowanych wyborach, przeprowadzanych przez rząd federalny. Stany nie będą już wówczas niezależnymi i suwerennymi bytami, ale staną się jedynie jednostkami administracyjnymi - podsumowuje Amerykanin.
Autorka/Autor: Monika Winiarska
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Corbis News/Getty Images