To już ostatnie chwile, które Turcy mają na zastanowienie się, w jakim kraju chcą żyć. Autorytarnym czy demokratycznym. Zorientowanym na Zachód czy współpracującym z Rosją. Konserwatywnym czy laickim. Zarządzanym przez charyzmatycznego polityka czy nigdy niepodnoszącego głosu księgowego. To najwyraźniej trudny wybór - jak widać po wynikach pierwszej tury i sondażach. W wyścigu o fotel prezydenta obaj kandydaci ciągle mają szanse.
Gökhan Özbek ma syna. Nastolatka. Mógłby go wziąć na wycieczkę do Kapadocji. To tylko cztery godziny jazdy samochodem, a jakby zupełnie inny świat: zamiast nowoczesnych wieżowców - wykute w skale miasteczko. Zamiast spalin unoszących się nad stolicą - dryfujące po niebie balony. Zamiast hałasu, korków, tłoku - cisza i spokój.
Mogliby też wsiąść do nocnego pociągu. Zasnąć w Ankarze, a obudzić się w raju. Piaszczyste plaże, rozpieszczające słońce, widok na góry. Nie bez powodu Antalya to jedno z dziesięciu najczęściej odwiedzanych przez turystów miast na świecie. Mogliby przejść wybrzeżem, pozbierać muszle (podobno chłopak jest spostrzegawczy), pogadać o życiu i po wszystkim napić się dla ochłody ayranu.
Mogliby też odwiedzić starożytne miasto Termessos. W końcu lekcja historii przyda się każdemu nastolatkowi. Gökhan Özbek stanąłby na szczycie ruin antycznego teatru i z dumą powiedział, że Homer pisał o tym miejscu w "Iliadzie". Heros, który dosiadał uskrzydlonego konia Pegaza, miał zmusić mieszkańców Termessos do poddania się. Przeleciał więc nad górami na Pegazie i zrzucił na buntowników kamienie.
Gökhan Özbek mógłby tak wymieniać i wymieniać. Chciał zabrać syna wszędzie. Problem w tym, że nie może.
Od kilku miesięcy ma zakaz opuszczania stolicy. Dwa razy w tygodniu musi meldować się na komisariacie. Ma za sobą kilka nocy w areszcie i wyrok - 11,5 miesiąca bezwzględnego więzienia. - Jeszcze niewykonany, bo się odwołałem do wyższej instancji i do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka. I czekam. Czy jest szansa na uniewinnienie? Wątpię. Nie w tym kraju, nie za tego prezydenta. Ale zawsze to jakiś sposób na odłożenie w czasie odsiadki - mówi. Dzięki temu może zabierać syna chociaż na wycieczki po Ankarze.
Niby jestem więc wolny. Ale bardzo dobrze czuję, jak władza zrzuca na buntowników kamienieGökhan Özbek
Puk, puk
Policja pierwszy raz zapukała do jego domu w lutym. Cały świat żył wtedy tym, co działo się na południu Turcji. W trzęsieniu ziemi pod gruzami zginęło blisko 50 tysięcy ludzi. Domy waliły się, jakby były z kart. Później dla wszystkich stanie się jasne, że były zbudowane z pominięciem wszelkich norm i nie miały prawa wytrzymać takich wstrząsów. Mieszkańcy krzyczeli do mikrofonów dziennikarzy, którzy przyjechali na miejsce to, co chcieli, żeby dotarło do władzy: - Do drugiej doby od trzęsienia nie widziałem tu nikogo z was, żadnej policji, żadnych żołnierzy. Wstydźcie się! Zostawiliście nas na pastwę losu!
- Z powodu niszczącego wpływu wstrząsów i złej pogody w pierwszych dniach nie mogliśmy pracować tak, jak chcieliśmy. Przepraszam za to - odpowiedział na konferencji prasowej trzy tygodnie po tragedii prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan, publicznie przyznając, że zawiódł. Mówił do mieszkańców prowincji Adiyaman w południowo-wschodniej części kraju, która doznała największych zniszczeń. W wyborach pięć lat temu zdecydowanie pokonał tu swojego rywala. W tegorocznych jego sztab nie mógł być już pewien wyniku.
Gökhan Özbek słuchał i tej konferencji, i krzyków mieszkańców. Jest dziennikarzem małego niezależnego portalu i aktywistą. Zdenerwowany napisał w mediach społecznościowych kilka zdań. Na przykład: "Niekompetencja państwa jest oczywista. Ludzie nie mają tam żadnego schronienia". Albo zauważył i odnotował, że przedstawiciele amerykańskiej administracji rządowej pojawili się w strefie trzęsienia ziemi, zanim przyjechał na miejsce Devlet Bahçeli, szef MHP - partii, która rządzi w parlamencie w koalicji z ugrupowaniem Recepa Tayyipa Erdoğana. Nazwiska tego ostatniego nie użył, ale każdy by się domyślił, o kogo chodzi, kiedy pisał:
"nigdy więcej nie będziesz prezydentem".
Postawił kropkę, zamknął komputer, poszedł spać. A w nocy usłyszał walenie policjantów do drzwi.
Został zatrzymany, przesłuchany. A potem skazany. Za dezinformację, obrazę prezydenta, podżeganie do nienawiści przeciwko rządowi i powiązania z organizacjami terrorystycznymi.
Dziennikarze do więzienia
Hugh Williamson, dyrektor Human Rights Watch na Europę i Azję Środkową, już na początku tego roku alarmował: rząd Erdoğana postawił kolejne kroki w procesie ograniczania w Turcji praw człowieka i rządów prawa, stwarzając nowe przepisy dotyczące cenzury i dezinformacji w internecie, aby założyć kaganiec mediom i tłumić pokojowy sprzeciw. Miał na myśli zatwierdzoną osiem miesięcy przed wyborami ustawę, która pozwala sądom skazywać dziennikarzy, ale i zwykłych użytkowników sieci, na wieloletnie kary więzienia za rozpowszechnianie "fałszywych lub wprowadzających w błąd informacji na temat wewnętrznego i zewnętrznego bezpieczeństwa kraju" i "które mogłyby zaszkodzić zdrowiu publicznemu, zakłócić porządek publiczny, a także szerzyć strach lub panikę wśród ludności". Niejasną definicję "dezinformacji", dzięki której do więzienia można wsadzać zgodnie z własną interpretacją, skrytykowała Rada Europy.
A źle było już wcześniej. Działacze Amnesty International kilka lat temu pisali, że "Turcja stała się więzieniem dla dziennikarzy". Po nieudanym puczu z 2016 roku, kiedy wojskowi próbowali przejąć władzę w kraju, żeby - jak pisali - "przywrócić porządek konstytucyjny, prawa człowieka, wolności, rządy prawa i bezpieczeństwo", za kraty trafili nie tylko organizatorzy zamachu stanu, ale i opisujący wszystko redaktorzy - łącznie kilkaset osób z największych telewizji i gazet. Jeden z nich - Can Dundar, szef krytycznego wobec obozu władzy dziennika "Cumhuriyet" - został zaocznie skazany na 27 lat więzienia. Zarzut - powiązania z organizacjami terrorystycznymi. Niemcy - bo tu do dziś mieszka i publikuje Dundar - odmówiły ekstradycji dziennikarza do Ankary.
Dziś działacze międzynarodowego Komitetu Obrony Dziennikarzy grzmią w internecie. - Próby zastraszania dziennikarzy przez tureckie władze w czasie straszliwych w skutkach trzęsień ziemi pokazują, że nawet klęska żywiołowa nie wystarczy, aby zatrzymać nękanie prasy w tym kraju - powiedział Özgür Öğret, przedstawiciel komitetu w Turcji, a Barış Pehlivan - turecki dziennikarz śledczy i autor artykułów na temat tureckiej polityki, związany z "Cumhuriyet" - pokazywał na antenie TVN24 system na własnym przykładzie:
- Za moją pracę zostałem oskarżony przez władzę blisko 50 razy. Za kadencji Erdoğana spędziłem w więzieniu łącznie blisko 25 miesięcy. Wielokrotnie grożono mi śmiercią. Gdy próbujesz opisywać działania władzy, w pewnym sensie jest to marsz po ciernistych i wyboistych drogach. To niezwykle trudne. Bycie dziennikarzem w Turcji jest bardzo ciężkim, ale ważnym zadaniem.
W Światowym Indeksie Wolności Prasy Turcja zajmuje 165. miejsce na 180 możliwych (Polska plasuje się na 57. miejscu w rankingu). Dziś za kratami w Turcji siedzi kilkadziesiąt tysięcy więźniów politycznych.
Kampania wyborcza
To wszystko przewija się w końcówce kampanii wyborczej, która od kilku miesięcy rozpędza się w Turcji. Opozycja - na czele z Kemalem Kılıçdaroğlu - krytykuje Recepa Tayyipa Erdoğana za trzymanie w garści prawie wszystkich mediów w kraju i ograniczoną wolność słowa dla obywateli.
Ale też za spóźnione działania w rejonie trzęsień ziemi i nieskuteczną walkę z inflacją (która dziś wynosi 50 procent i to dobra wiadomość dla Turków, bo był czas, kiedy według nieoficjalnych danych sięgała nawet 200 procent).
Za skupienie władzy w rękach jednego człowieka i za to, że Erdoğan dał prezydentowi - czyli sobie - możliwość mianowania sędziów, powoływania rządu i ogłaszania stanu wyjątkowego.
Za czystkę po nieudanym puczu wojskowym na wszystkich szczeblach resortów siłowych i obstawienie urzędów swoimi zaufanymi ludźmi.
Za zerwanie kontaktu z Zachodem i zwrot w stronę Rosji. I w ogóle za start w tegorocznym wyścigu wyborczym - bo dotychczasowy prezydent ma już za sobą dwie kadencje, a tylko na tyle zezwala turecka konstytucja. Erdoğan uznał jednak, że jego pierwsza kadencja odbyła się przed gruntowną nowelizacją konstytucji i po wprowadzeniu w 2017 roku systemu prezydenckiego, a w tej sytuacji - jego zdaniem - upływająca kadencja ma liczyć się jako pierwsza, więc nic nie przeszkadza wystartować w wyborach raz jeszcze.
Czy ta lista grzechów jest wystarczająca, żeby przegrać wybory? Tak się wydawało. Sondaże przed pierwszą turą dawały Kemalowi Kılıçdaroğlu szansę na zwycięstwo bez dogrywki. Tak się nie stało, ale uzyskanie prawie 45 procent głosów przez kandydata opozycji, której przez 20 lat nie udało się nawet pokiwać palcem, a co dopiero zagrozić rządom AKP (Partii Sprawiedliwości i Rozwoju), to gigantyczny sukces.
Księgowy, który nie podnosi głosu
Kim jest przywódca Republikańskiej Partii Ludowej (CHP), który może zagrozić Erdoğanowi? To z wykształcenia księgowy, ekonomista. Alewita - a w Turcji ponad 90 proc. praktykujących muzułmanów to sunnici, nieakceptujący tego liberalnego, postępowego nurtu islamu. Człowiek, który - według współpracowników - nigdy nie podnosi głosu. Ale przy tym polityk, który potrafi się uprzeć.
Jak na przykład w 2017 roku, kiedy jego partyjny kolega Enis Berberoğlu trafił do więzienia. Został skazany za szpiegostwo i upublicznianie tajnych danych. Wszystko dlatego, że przekazał dziennikarzom zdjęcia wyładowanych amunicją i bronią ciężarówek Narodowej Organizacji Wywiadowczej (to oficjalna agencja wywiadowcza prezydenta Turcji). Zostały uchwycone, kiedy jechały przez Turcję do Syrii, a dziś uważa się, że sprzęt miał dozbroić islamskich bojowników. Kılıçdaroğlu - wtedy 68-letni - kiedy usłyszał wyrok, ruszył w ramach protestu z Ankary do Stambułu. Piechotą. Pod więzienie, w którym zatrzymany był Enis Berberoğlu. To 425 kilometrów drogi. Szef CHP żądał uwolnienia kolegi, a działania Erdoğana nazywał "bezprawnymi aktami na zlecenie Pałacu Prezydenckiego". W marszu towarzyszyło mu łącznie 2 miliony ludzi, którzy czuli, że idą nie tylko po wolność dla Berberoğlu, ale też po własną.
Podobną ekscytację było czuć na ulicach Turcji dwa tygodnie temu - na wiecu kandydata opozycji w przeddzień wyborów pojawiło się w Ankarze nawet kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Blokowali ulice, nieśli flagi, płakali ze wzruszenia i śpiewali "Haydi Turkiye", czyli "do boju, Turcjo!". Dla kogoś niezorientowanego mogli wyglądać bardziej jak tłum idący powitać międzynarodową gwiazdę rocka, nie księgowego. Kılıçdaroğlu składał ręce w serce, uderzał się w pierś, obiecywał walkę do końca i zapowiadał ze sceny, że "w końcu nadejdzie wiosna".
Ale zamiast wiosny przyszły wybory, a po nich wyniki, które nie zmieniły zupełnie nic. Turcja jak nie wiedziała, tak dalej nie wie, w którą stronę ma zmierzać. Społeczeństwo jest podzielone w zasadzie idealnie na pół, a każda połówka zagłosowała na swoją - tak inną od drugiej - wizję kraju. Wyborcy Kemala Kılıçdaroğlu chcą wolności obywatelskich, zwrotu na Zachód, laicyzacji, powrotu do demokracji parlamentarnej. Wyborcy Recepa Tayyipa Erdoğana - państwa konserwatywnego, współpracującego z Rosją, zarządzanego przez jednego człowieka, izolującego wszystkich, którzy są "inni" - alewitów, Kurdów, mniejszości seksualne. Na Erdoğana zagłosowało więcej ludzi - zabrakło mu zaledwie 250 tysięcy głosów, żeby wygrać w pierwszej turze. To pół procent wszystkich uprawnionych do głosowania. Mało, ale wystarczająco dużo, żeby pierwszy raz w historii swojego dwudziestoletniego rządzenia musiał powtórnie stawać w szranki i walczyć o wyborców.
Zdecydują nacjonaliści
O kogo konkretnie? O ludzi, którzy w pierwszej turze zagłosowali na Sinana Oğana. Człowieka, którego w wyścigu o fotel prezydenta bagatelizowały sondaże, media i wszyscy, którzy interesowali się wyborami w Turcji. A który zaskoczył pewnie sam siebie, uzyskując ponad 5 procent głosów. To skrajny nacjonalista, były członek partii MHP, czyli parlamentarnego koalicjanta Recepa Tayyipa Erdoğana. I właśnie z tego powodu wydawałoby się, że wszystko jest już przesądzone - że 28 maja jego wyborcy będą woleli postawić na konserwatystę. Ale nie. Sinan Oğan po raz drugi zaskoczył wszystkich, kiedy zapowiedział, że jest w stanie poprzeć Kılıçdaroğlu. Warunek? Obietnica, że po wygranych wyborach będzie dalej izolował największą mniejszość narodową w Turcji - Kurdów - czyli ludzi, którzy popierali w pierwszej turze opozycję.
Kılıçdaroğlu nie odpowiedział na tak postawione wyzwanie. Wygląda na to, że starał się wykonać polityczny szpagat - nie rezygnując z głosów Kurdów (to nawet 20 milionów ludzi), chciał zachęcić do siebie nacjonalistów. I zapowiedział, że kiedy wygra wybory, natychmiast odeśle do domu wszystkich uchodźców. To kilka milionów - głównie syryjskich - imigrantów, którzy pobierają świadczenia socjalne w Turcji. A to przestało się podobać Turkom z nadszarpniętymi inflacją portfelami. Część więc takiemu pomysłowi przyklaśnie. Ale będą też tacy, którzy nazwą nową strategię Kılıçdaroğlu tak jak międzynarodowi komentatorzy, ksenofobiczną retoryką.
Co na to wszystko Erdoğan? W pewnym sensie mógł czuć się spokojnie - w wyborach parlamentarnych, które odbyły się w ten sam dzień co pierwsza tura prezydenckich, wraz ze swoim koalicjantem (MHP) zdobył większość mandatów. A to pokazuje, że ludzie chcą, by rządził. Ale z pewnością wiedział też, że wynik wyborów prezydenckich nie jest przesądzony. Nie był więc bierny. Umówił się na spotkanie z Oğanem. Panowie rozmawiali przez godzinę za zamkniętymi drzwiami. O czym? Tego nie wiadomo, ale Binali Yıldırım, wiceprzewodniczący AKP, partii Erdoğana, powiedział, że nie ma nic, co do czego Erdoğan i Oğan nie umieliby się dogadać, ponieważ "ich retoryka niewiele się różni". I miał rację: nie wiadomo, co politycy nawzajem sobie zaproponowali, wiadomo, że po kilku dniach od rozmowy Sinan Oğan oficjalnie oświadczył, że poprze dotychczasowego prezydenta.
W Ankarze bez zmian
Kiedy na najwyższych szczeblach partii toczy się polityczna gimnastyka, naginanie, namawianie, handlowanie obietnicami i wykonywane są oficjalne gesty poparcia, na ulice Turcji wraca wyborczy harmider. Plakaty z wizerunkami obu przywódców znowu zawisły na Kızılay w centrum Ankary. Twarz Erdoğana zerka na największe skrzyżowanie w mieście ozdobiona hasłem "właściwy czas, właściwy człowiek", a Kılıçdaroğlu układa dłonie w serce i obiecuje - jak ostatnio - że "znowu nadejdzie wiosna".
Gökhan Özbek może wziąć tam syna. Stanąć po jednej stronie ulicy, gdzie namioty ustawili działacze przeróżnych partii popierających opozycję. Spojrzeć w wydrukowane na gigantycznych płachtach materiału oczy przywódców obu partii. Zobaczyć, jak wolontariusze rozdają przechodniom róże i ulotki z programem wyborczym. Gdyby syn Gökhana Özbeka dobrze się przyjrzał (w końcu jest spostrzegawczy), mogliby zauważyć policjantów w cywilnych ubraniach, którzy pilnują terenu. Podchodzą do ekip telewizyjnych, legitymują je, a następnie grożą palcem: "tu nie wolno nagrywać". Dlaczego? Tego funkcjonariusze nie chcą tłumaczyć.
Mówić mimo wszystko chcą jednak ludzie, którzy krążą po tej stronie skrzyżowania. - Jesteśmy rozczarowani - opowiadają każdemu, kto zapyta. Czym?
- Zachowaniem władzy wobec młodych ludzi i kobiet. Zabieraniem im wolności. I brakiem widoków na jakąkolwiek zmianę - tłumaczy emerytowana nauczycielka akademicka.
- Wynikami wyborów pierwszej tury. Nie spodziewałem się czegoś takiego. Wszyscy liczyliśmy, że uda się opozycji - mówi kierowca dolmuşa, prywatnego busika, który rozwozi pasażerów po mieście i akurat czeka, aż zapełni mu się pojazd.
- Ogromną niesprawiedliwością. Tyle rządził, że już mu powinno wystarczyć. A on dalej chce całą władzę zachować dla siebie. I tak rządzić, żeby myśleć tylko o swoich sprawach, nie o naszych. Bo co zrobił, kiedy tysiące ludzi ginęło w trzęsieniu ziemi? Nie rzucił się na pomoc. Nie chcę takiej samolubnej władzy. Chcę innego prezydenta - dodaje młoda studentka, a jej koleżanka - szczelnie zawinięta chustą - wyjaśnia:
- Mamy ogromną nadzieję, że ta druga tura jednak wszystko zmieni.
- No proszę - dodaje emerytowana nauczycielka, która cały czas stoi obok i się przysłuchuje. - Zobaczyłam chustę, byłam pewna, że ta dziewczyna będzie za Erdoğanem. Ale widać nawet religijni ludzie są zmęczeni tym człowiekiem.
Nauczycielka, kierowca, studentka z koleżanką i policjanci nieopodal stoją na chodniku. Dołem jedzie metro, z góry zerkają przywódcy z plakatów. Od obozu władzy dzieli ich tylko kilkupasmowa jezdnia, którą auta prują tak, jakby światła i ograniczenia nie istniały. To zaledwie kilkanaście metrów odległości, a jakby inny świat. Tutaj z zaparkowanego busa ktoś puszcza muzykę. Wolontariusze AKP złapali się za ręce i w kółeczku tańczą i śpiewają piosenkę, której refren brzmi po prostu "Recep Erdoğan". Tu syn Gökhana Özbeka też mógłby wypatrzyć i policjantów, i dziennikarzy, z tym że jedni do drugich nawet nie podchodzą. Tutaj można nagrywać bez problemu. Pytać: kto waszym zdaniem wygra wybory? I dostawać w odpowiedzi:
- Nasz cudowny prezydent! Nie ma lepszego mężczyzny niż on. Spójrz! - starsza kobieta, wyrwana na moment z kółeczka, stuka palcem w nos Erdoğana. Twarz szefa AKP jest wydrukowana w partyjnej gazetce, obok listu do wyborców, który zaczyna się od słów: "Drodzy Bracia i Siostry". - To jest światowy przywódca. Nie ma nikogo większego niż on! On kocha wszystkich. Kocha każdego z nas. I ciebie też kocha - zapewnia.
- Chodzi o gaz, energię - przerywa jej mężczyzna. - Dzięki Erdoğanowi oczy całego świata zwrócone są na nas. Rosja na nas patrzy, Ukraina. A my, dzięki naszemu prezydentowi, mamy pełen spichlerz.
- Jeśli będzie potrzeba, on przeleje za nas krew, a my za niego - dziewczyna z długimi, rozpuszczonymi włosami ma głowę przewiązaną wstążką z nazwiskiem szefa AKP. - Głosowałam na niego i będę zawsze głosować. Mój głos był za nasz kraj, za nasz naród, za naszych męczenników. Nasz prezydent: Recep Erdoğan! - krzyczy, a wtórować jej zaczyna chór z kółeczka.
- Inflacja? Żadnej nie ma. Tu jest wszędzie tanio - macha ręką ze swoim egzemplarzem gazetki młody student, ale ledwo go słychać.
- I wiesz, co ci powiem? To jedno skrzyżowanie w Ankarze jest jak cała Turcja: podzielone równo na pół, na części niby podobne, a tak różne, jak z innego kompletu. Jedna faworyzowana, a druga uciszana. Z jednego krańca ciężko w tym hałasie nawet dosłyszeć, co dzieje się po drugiej stronie, a co dopiero spróbować zrozumieć - mówi chłopak z różą, któremu nie wolno rozmawiać z mediami, bo jest po nieodpowiedniej stronie chodnika, ale skorzystał z chwili nieuwagi policjantów.
Gdzie Europa łączy się z Azją
I w pewnym sensie ma rację. Turcja nawet geograficznie jest podzielona. Leży częściowo w Europie (graniczy z Bułgarią i Grecją), częściowo w Azji (sąsiaduje z arabską Syrią, Irakiem i Iranem oraz kaukaską Gruzją). Zamieszkuje ją 85 milionów ludzi (Turków jest około 80 proc.).
Republika Turcji obchodzi właśnie stulecie - została proklamowana w 1923 roku przez Mustafę Kemala Atatürka. To były prezydent Turcji i niezwykle ważna postać w tym kraju. Tak ważna, że jego portrety wiszą w kawiarniach, w zakładach fryzjerskich, zdobią flagi na ulicach i koszulki przechodniów. Jego imieniem nazywane są uniwersytety, lotniska, a w każdym większym mieście można wybrać się do muzeum Atatürka. Ciężko znaleźć kogoś, kto by tutaj tę postać skrytykował - w końcu wywalczył dla kraju niepodległość. Ale zrewolucjonizował też Turkom cały system, zwracając się na Zachód tak, jak w Imperium Osmańskim byłoby nie do pomyślenia: zlikwidował kalifat, usunął sądy działające na zasadzie religijnego prawa szariatu, wprowadził kodeks karny. Dopuścił kobiety do edukacji i dał im prawa wyborcze. Zmienił alfabet na łaciński, przeprowadził reformę języka tureckiego i usunął z niego wszystkie arabskie słowa. Zachęcał do noszenia europejskich ubrań. Mężczyznom polecał kapelusze, a muzułmankom odradzał zasłanianie twarzy. Po kilku latach przywrócił system wielopartyjny i zezwolił na istnienie opozycji.
Jego partia - to ważne w kontekście dzisiejszych wyborów - istnieje do dziś i kontynuuje tradycję Atatürka. W 1990 roku, kiedy była u władzy, dodała do ustawy o szkolnictwie wyższym taki artykuł: "ubiór noszony na uczelniach wyższych jest dowolny, o ile nie narusza obowiązującego prawa". A jako że według prawa Turcja jest krajem świeckim, oznaczało to, że muzułmanki nie mogły przychodzić na uczelnie w chustach. Partia Atatürka rozpoczęła też rozmowy akcesyjne z Unią Europejską - Turcja złożyła wniosek już w 1959 roku, a 40 lat później zdobyła status państwa kandydującego. Wcześniej - w 1952 roku - wstąpiła do NATO. Prawie pół wieku przed Polską.
Partia Atatürka, człowieka, który zerka z portretów zawieszonych w każdym zakątku Turcji, bez względu na poglądy polityczne właściciela ściany, na której wisi, nazywa się Republikańską Partią Ludową. I jest to właśnie to ugrupowanie, na czele którego stoi Kemal Kılıçdaroğlu.
Co takiego ma w sobie Erdoğan?
Jak to więc możliwe, że partia założona przez bohatera narodowego dziś przegrywa wybory? Co jest takiego w Recepie Erdoğanie, że mimo powszechnej krytyki, protestów, jakie wzbudzają jego rządy (jak choćby w 2013 roku w stambulskim Parku Gezi, kiedy rannych zostało ponad 4 tysiące osób i prawie tyle samo aresztowanych) wciąż zdobywa więcej głosów? Tureccy politolodzy, którzy zajmują się kwestiami wyborczymi, mają na ten temat jasne zdanie.
- Erdoğan używa mediów, które w większości kontroluje, jak chce, żeby tworzyć swój obraz w oczach wyborców i dyskredytować przeciwników - mówi Selim Erdem Aytaç, profesor nauk politycznych z Koç University. Statystyki ostatniego miesiąca kampanii pokazują wprost: na 29 kanałów telewizyjnych tylko jeden zaprosił do siebie opozycję. Ta miała więc do dyspozycji 32 minuty. Erdoğan - 48 godzin czasu antenowego.
- Do tego może korzystać z całej siły państwa: zaufanych ludzi na wszystkich szczeblach biurokracji, obietnic dla innych polityków w zamian za poparcie, no i z pieniędzy, które może rozdawać wyborcom - dodaje Selim Erdem Aytaç. Erdoğan pięć dni przed wyborami ogłosił 45-procentową podwyżkę płac dla urzędników, co oznacza, że minimalne wynagrodzenie wzrosło w tej grupie zawodowej do 15 tysięcy lir (to około 750 dolarów). Wcześniej zniósł wymóg wieku emerytalnego. Dzięki tej decyzji dwa miliony pracowników mogły natychmiast przejść na emeryturę.
- Te wybory były w każdej mierze niesprawiedliwe i nierówne. Aktywiści, działacze pracujący na dobre imię opozycji byli aresztowani, wsadzani do więzień. Wszyscy główni kurdyjscy przywódcy są za kratami, a część istotnych potencjalnych rywali dostała polityczny ban na kandydowanie w wyborach.Berk Esen, profesor nauk politycznych z Sabancı University.
"Jesteście durniami"
Chodzi na przykład o Ekrema İmamoğlu, niezwykle popularnego polityka opozycji. Jeszcze kilka miesięcy temu wydawało się, że to najsilniejszy przeciwnik, który jest w stanie pokonać Erdoğana. W 2019 roku zwyciężył już z konkurentem z AKP - w wyborach na burmistrza Stambułu, miasta, w którym od lat rządziła partia Erdoğana. İmamoğlu pokonał swojego przeciwnika o 25 tysięcy głosów. To niewiele jak na 16-milionowe miasto, ale powinno wystarczyć, żeby wygrać. Innego zdania była jednak turecka Komisja Wyborcza, która postanowiła głosowanie unieważnić.
Mieszkańców Stambułu podważenie ich decyzji wprowadziło w irytację. Przyszli, żeby zagłosować raz jeszcze, ale tym razem pozwolili İmamoğlu wygrać już bezdyskusyjnie. Uzyskał 54 proc. głosów. A potem w swoim oświadczeniu po wygranej nazwał członków Komisji Wyborczej "durniami". To wystarczyło, żeby sąd skazał go za ich znieważenie na 2 lata, 7 miesięcy i 15 dni więzienia. I tym samym zabrał możliwość kandydowania w wyborach. İmamoğlu odwołał się, czeka na wyrok kolejnej instancji, ale stracił szansę na zdetronizowanie Erdoğana.
- Do tego Erdoğan ma bardzo silny i trwały urok wśród konserwatywnych i religijnych segmentów populacji. Zwiększył publiczną widoczność islamu, a także poprawił swobody i możliwości religijne. Dziś artykuł o noszeniu chusty na uczelniach jest już nieaktualny - mówi Selim Erdem Aytaç. Kiedy Erdoğan dochodził 20 lat temu do władzy, Turcja - o ironio - mierzyła się z problemem ogromnej inflacji i skutkami trzęsienia ziemi. - Przewodniczącemu AKP udało się wtedy wyprowadzić gospodarkę na prostą i ludzie o tym pamiętają. Są świadomi, że poziom usług publicznych dawno spadł, mimo wszystko nie ufają, że ktoś inny umiałby ich krajem lepiej zarządzać - dodaje.
Erdoğan dodatkowo przyciąga wyborców zainteresowanych bezpieczeństwem. Głównie nacjonalistów. Kładzie nacisk na projekty wojskowe - myśliwce, drony, czołgi i okręty wojenne. Marynarce wojennej w obecności mediów przekazał lotniskowiec, obwieścił, że myśliwiec wielozadaniowy piątej generacji TFX pomyślnie przeszedł swój pierwszy test, podobnie jak lekki samolot bojowo-szkoleniowy TAI Hurjet. Turkish Aerospace Industries (TAI), spółka należąca do rządu, opublikowała pierwsze zdjęcie Anka-3. To dron z możliwością ukrywania się. Za rządów AKP Turcja w zasadzie uniezależniła się od zagranicznych dostawców - rodzimy przemysł może zaspokoić dziś według analityków 80 proc. potrzeb kraju. Erdoğan próbuje powiedzieć w ten sposób Turkom, w stulecie istnienia republiki, że "Turcja znowu może być wielka".
Moskwa się przygląda, Waszyngton też
A co na to świat? Do stolicy Turcji w dzień wyborów parlamentarnych i pierwszej - jak się miało okazać - tury wyborów prezydenckich zjechały setki zagranicznych dziennikarzy. Nie bez powodu. Wybór Turków będzie mieć przecież wpływ nawet na oddalone o tysiące kilometrów kraje. Kılıçdaroğlu obiecał, że kiedy wygra wybory, będzie starał się ocieplać kontakty z Zachodem. Relacje Waszyngton - Ankara zostały nadszarpnięte wtedy, kiedy Turcja - mimo sprzeciwu Amerykanów - kupiła od Moskwy systemy obrony powietrznej. Dla Stanów Zjednoczonych oznaczało to utratę wpływów w regionie, co gorsza, przy pomocy Władimira Putina. Dodatkowo masowe czystki przeprowadzone po nieudanym puczu wojskowym w 2016 roku - a ofiarami padli przede wszystkim oficerowie poważani za granicą i z kontaktami w innych armiach NATO - nadwyrężyły zaufanie do armii tureckiej. Drugiej co do wielkości armii w sojuszu. Tak ważnej dziś w kontekście wojny w Ukrainie.
Wojny, w której Turcja balansuje między obiema stronami. Raz za darmo wysyła Ukrainie drony Bayraktar TB2 (właścicielem produkującej je firmy jest zięć Recepa Tayyipa Erdoğana) i opowiada się za koniecznością zakończenia walk w tym kraju, ale już innym razem pozwala Moskwie inwestować pieniądze w elektrownię atomową w Turcji, zaprasza na spotkanie oskarżonego przez Międzynarodowy Trybunał Karny za zbrodnie wojenne Putina, a na wspólnym łączeniu internetowym, któremu mógł przyjrzeć się cały świat, Erdoğan gratuluje przywódcy Rosji udanej inwestycji.
Wyborom przygląda się Szwecja, której Erdoğan zablokował ostatnio możliwość wejścia do NATO, oskarżając Sztokholm o dawanie azylu prokurdyjskim - jak ich nazywa turecki rząd - terrorystom. Przyglądają się tym wyborom wszyscy sąsiedzi Turcji - bo zmiany na fotelu prezydenta mogą przynieść zmiany w polityce migracyjnej tego kraju i otworzyć drzwi syryjskim uchodźcom. Przygląda się Syria - w kontekście tureckich interwencji wymierzanych w Kurdów, których Stany Zjednoczone wspierały swego czasu w walce z ISIS. Wreszcie wyborom w Turcji przyglądają się kraje śródziemnomorskie - na przykład Grecja, członek UE, któremu nie podobało się wydobywanie surowców w basenie wspólnego morza.
Kto wygra?
Co wydarzy się więc 28 maja? Kto zostanie nowym prezydentem Turcji i w którą stronę ruszy ten kraj? Część Turków już swój głos oddała. Pod ambasadami, gdzie głosowanie zaczyna się kilka dni przed niedzielnymi wyborami, tworzyły się gigantyczne kolejki.
- Większe niż ostatnio - mówi Dogukan Ozturk, który do Warszawy jechał aż z Krakowa. Widać ogromną mobilizację, a to osiągnięcie - w końcu już w pierwszej turze frekwencja wyniosła prawie 90 procent. Turcy wiedzą, że te wybory są ważne. Na kogo zagłosują? Za granicą pewnie podobnie jak ostatnio. W Polsce - na Kılıçdaroğlu. Tu kandydat opozycji dostał 85 proc. głosów. Ale już na przykład w Niemczech, Belgii i Francji zdecydowanym faworytem był Erdoğan.
- Zdecydowanie Erdoğan ma korzystniejszą pozycję w drugiej rundzieSelim Erdem Aytaç, politolog z Koç University
- Ma, zdecydowanie. Ale popatrzmy też, jak dobry wynik miał Kılıçdaroğlu mimo tej całej przewagi biurokratycznej, finansowej, medialnej. To pokazuje, że gdyby szanse były równe, zwycięzcą byłby ktoś inny. No, ale nie są - dodaje Berk Esen, profesor z Sabancı University.
- Na przestrzeni dziejów tutaj, na jednym terenie, żyły różne rasy i społeczeństwa. Były tarcia, napięcia, stykały się kultury. To tutaj Europa łączy się z Azją. A Turcja była pomostem. Przykładem dla świata islamu na drodze do modernizacji. Nie możemy tego stracić. Mam nadzieję, że po tych wyborach wszyscy usłyszycie wieści o kraju, w którym ludzie są szczęśliwi i panuje pokój - mówi Barış Pehlivan, dziennikarz związany z "Cumhuriyet".
A co na to Gökhan Özbek? Nie miał czasu odpowiedzieć. Napisał tylko: "Przepraszam, mój przyjaciel, dziennikarz, został właśnie zatrzymany. Idę do wydziału policji w Ankarze i dam znać".
Nie dał.
Autorka/Autor: Olga Mildyn
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Yavuz Ozden/ dia images / Getty Images