Na Białorusi było przekonanie, że jeżeli sto tysięcy ludzi wyjdzie na ulice, to władza się rozpadnie. Teraz ten mit okazał się nieprawdziwy - mówił w TVN24 dziennikarz Andrzej Poczobut, działacz mniejszości polskiej na Białorusi. - Dopóki aparat nie pęknie, to nie widzę możliwości zmiany władzy - wskazał.
Na Białorusi trwają masowe protesty po wyborach prezydenckich z 9 sierpnia, które według oficjalnych wyników wygrał urzędujący prezydent Alaksandr Łukaszenka, zdobywając ponad 80 procent głosów. Sztab kandydatki opozycji Swiatłany Cichanouskiej, która miała uzyskać 10 procent poparcia, ich nie uznał. Wyników wyborów nie uznały także takie kraje, jak Wielka Brytania, Kanada i Irlandia, a także UE i Parlament Europejski.
"Nikt nie przewidział skali protestów"
- Ludzie już się zaczęli bać Łukaszenki. To już nie jest karnawał, ale determinacja jest bardzo duża - mówił o białoruskich protestach dziennikarz Andrzej Poczobut, działacz mniejszości polskiej na Białorusi. Jego zdaniem, "politycznie to wygląda na sytuację patową, kiedy z jednej strony władza zastosowała bardzo mocne środki propagandowe i groźby bezpośrednio z ust Łukaszenki (…), ale ludzie i tak wyszli na ulice".
Poczobut zwrócił uwagę, że "na Białorusi było przekonanie, że jeżeli 100 tysięcy ludzi wyjdzie na ulice, a milicja zmieni front, to władza się rozpadnie i Łukaszenko ucieknie za granicę". - Od wielu lat panował taki mit i teraz ten mit okazał się nieprawdziwy, bo w ubiegłą niedzielę na ulicę Mińska wyszło nawet 200 tysięcy ludzi. Nie zważając na to władza jest stabilna, resorty siłowe działają - powiedział.
- Nikt nie przewidział skali protestów, nikt nie przewidział, że Łukaszenka przegra wybory i wszyscy będą o tym wiedzieli. To jest nowa sytuacja - mówił Poczobut.
"Łukaszenka był w nokaucie. Już wydawało się, że leżał na deskach"
- Łukaszenka był w nokaucie. Już wydawało się, że leżał na deskach - komentował Andrzej Poczobut, odnosząc się do pierwszych dni protestów na Białorusi. Jak dodał wsparciem dla rządów Łukaszenki okazały się jednak wierne mu służby bezpieczeństwa, dla których on sam "jest gwarantem własnej bezkarności".
- Dopóki aparat nie pęknie, to nie widzę możliwości zmiany władzy - mówił.
Gość TVN24 zwrócił uwagę, że "protest na Białorusi jest pokojowy". - W tym jest jego siła, ale w tym jest też jego słabość. Władza jest w stanie go ignorować. Władze ignoruje je od momentu, kiedy nie dała rady ich opanować - tłumaczył.
Poczobut wskazał także na brak silnego przywództwa na opozycji. - Areszty ludzi, którzy mogliby stanąć na czele protestów rozpoczęły się jeszcze wiosną. (…) To pokazuje, że jeżeli reżim uzna kogoś za potencjalne zagrożenie, to jest on od razu eliminowany albo wypychany za granicę jak Swietłana Cichanouska – zwrócił uwagę.
"Ludzie, którzy w tych warunkach wychodzą na protesty zasłużyli, by nazywać ich Nową Białorusią"
Andrzej Poczobut odniósł się również do rosyjskiej ingerencji w sytuację na Białorusi. - Padłaby telewizja państwowa, gdyby nie Rosjanie, których Łukaszenka ściągnął pilnie do Mińska. Gdyby nie było przyzwolenia [Kremla - red.], to rosyjska telewizja nie wysłałaby swojej ekipy i nie pracowała na rzecz Łukaszenki, ratując mu propagandę. Gdyby padła telewizja to kwestią czasu byłoby pojawianie się pęknięć w aparacie. Udało mu się telewizję utrzymać, więc propaganda jest - mówił.
- Drugi ważny moment, który udał się Łukaszence, to opanowanie ruchu strajkowego. On się bardzo mocno skurczył. Nawet te przedsiębiorstwa, które wydawało się, że się zatrzymały, wznawiają pracę. Strajki to był bardzo ważny moment, bo jeśli najważniejsze zakłady by stanęły, to to wpływałoby bardzo demoralizująco na aparat - tłumaczył gość TVN24.
Jak mówił, "Łukaszenka pamięta, że kiedy rozpoczął stosować represję, to wywołało odruch społeczny, który zatrzymał największe zakłady pracy". - Dlatego on jest teraz bardzo ostrożny. Te represje noszą teraz charakter wybiórczy - mówił.
Zdaniem Andrzeja Poczobuta "ludzie, którzy w tych warunkach wychodzą na protesty, zasłużyli, by nazywać ich Nową Białorusią". - Przez pierwsze trzy dni po wyborach, każdy kto wychodził, musiał zdawać sobie sprawę, że może nie wrócić. Nie zważając na to, ci ludzie wychodzili - powiedział.
- Należy się im szacunek, ich odwadze i determinacji, ale nie zwalnia nas to z obowiązku obiektywnego patrzenia na sytuację - zaznaczył, dodając jednak, że są szansę, by Łukaszenko popełnił błędy, ponieważ "przestał czuć naród białoruski, przestał być jego wyrazicielem".
Źródło: TVN24