Na rozejmie w Syrii najbardziej korzysta reżim Asada i jego rosyjski patron. Podobnie, jak na Ukrainie, względny spokój będzie trwał tak długo, jak długo będzie to odpowiadało Moskwie. Uzgodnione w Monachium porozumienie ma też duże znaczenie dla relacji Rosja – Zachód.
W poniedziałek rozpoczną się w Genewie rozmowy pokojowe pomiędzy opozycją i rządem Syrii. W sobotę rząd syryjski oświadczył, że nie będzie w nich omawiana kwestia wyborów prezydenckich. To odpowiedź na wcześniejsze oświadczenie specjalnego wysłannika ONZ do Syrii Staffana de Mistury, że za 18 miesięcy odbędą się wybory prezydenckie i parlamentarne. Zresztą te drugie Baszar el-Asad już zapowiedział – ale na kwiecień tego roku. - Jeśli opozycja będzie miała urojenia, że w Genewie przejmie władzę, której nie udało jej się przejąć w walce, to rozmowy zakończą się fiaskiem – z góry zapowiedział szef syryjskiej dyplomacji. Na co przedstawiciel opozycji powiedział, że „to wbijanie gwoździa do trumny rozmów genewskich”, zanim się jeszcze zaczęły. Ta wymiana oświadczeń zapowiada to, czego się i tak można było spodziewać: porozumienia nie będzie. Co najwyżej nieco przedłuży się tylko zawieszenie broni. Uzgodniony przez Rosję i USA rozejm obowiązuje od dwóch tygodni. Zmniejszył on przemoc, lecz nie wstrzymał całkowicie walk. Bo głównemu autorowi i beneficjantowi tego porozumienia, czyli Władimirowi Putinowi, nie zależy na pokoju w Syrii.
"Halo, tu Kreml"
Po aneksji Krymu, zwłaszcza od jesieni 2014 roku, dużo się mówi o izolacji Putina na arenie międzynarodowej. Po raz ostatni na przykład z Barackiem Obamą rosyjski prezydent miał okazję się widzieć przy okazji Zgromadzenia Ogólnego ONZ we wrześniu ub.r. Ale jak pokazuje praktyka, Putinowi do uprawiania skutecznej dyplomacji rozmów w cztery oczy nie trzeba. Wystarczy telefon. Widać to szczególnie przy okazji działań Moskwy w sprawie Syrii. Dziś wiadomo, że w kuluarach międzynarodowej konferencji bezpieczeństwa w Monachium, w dniach 11-12 lutego doszło do intensywnych rozmów szefów dyplomacji USA i Rosji, zarówno w ramach Międzynarodowej Grupy Wsparcia Syrii, jak i dwustronnych. Dwa dni później o jej "pozytywnej ocenie" poinformował kto? Kreml. Po rozmowie telefonicznej Putina z Obamą. Wydaje się, że właśnie podczas tej rozmowy przesądzono o wprowadzeniu rozejmu w Syrii. Po takim sygnale, że sprawa jest dogadana z największym światowym mocarstwem, Putin wykonał w ciągu kilku dni całą serię telefonów z wszystkimi innymi głównymi uczestnikami geopolitycznej gry wokół Syrii (z wyjątkiem bojkotowanej Turcji, rzecz jasna). 19 lutego – rozmowa z królem Arabii Saudyjskiej. 22 lutego – rozmowa z emirem Kataru. Tego samego dnia Putin wystąpił z telewizyjnym oświadczeniem – co podkreślało wagę komunikatu – żeby ogłosić, iż po rozmowie telefonicznej (kilka godzin wcześniej) z prezydentem USA zatwierdzone zostało amerykańsko-rosyjskie porozumienie w sprawie zawieszenia broni w Syrii od północy 26/27 lutego poczynając. W ten sposób to prezydent Rosji, działając szybciej od Obamy, wystąpił w oczach świata jako główny "peacemakera".
Dwa dni później Putin zadzwonił do Asada, znów do króla Arabii Saudyjskiej, prezydenta Iranu oraz premiera Izraela. Ofensywę „telefonicznej dyplomacji” gospodarz Kremla zakończył 4 marca, przeprowadzając telekonferencję z przywódcami najważniejszych państw UE: Niemiec, Francji, Wielkiej Brytanii i Włoch.
Kolejność – najpierw USA, potem Bliski Wschód, na końcu Europa – potwierdza marginalizację UE w sprawie Syrii. Skoro nie udało się „wyciągnąć” z koalicji jakiegoś kraju europejskiego (a były takie próby wobec Francji po zamachach w Paryżu w listopadzie ub.r.), Putin bez wahania porzucił ten scenariusz na rzecz – dużo korzystniejszego politycznie dla Rosji – faktycznego dwustronnego porozumienia ze Stanami Zjednoczonymi. Ten wariant stawia Moskwę na poziomie układu dwubiegunowego (jak za zimnej wojny) z USA i osłabia UE, co jest jednym z długoplanowych strategicznych celów Kremla.
Umowa monachijska
Główne zasady porozumienia ws. rozejmu obowiązującego od nocy z 26 na 27 lutego ustalili John Kerry i Siergiej Ławrow w Monachium 12 lutego. Początkowo zawieszenie broni miało wejść w życie 19 lutego, co dawało Asadowi jeszcze tydzień czasu na powiększenie zdobyczy terytorialnych i domknięcie blokady Aleppo, ale ostatecznie skończyło się na 27 lutego.
Wprowadzenie rozejmu było możliwe tylko dzięki zgodzie Rosjan. Wcześniej nie byli oni wcale zainteresowani wstrzymaniem walk, w toku których w ostatnich tygodniach – dzięki powietrznemu wsparciu Rosji i dostawach rosyjskiej broni – siły rządowe i sprzymierzone milicje szyickie odbijały z rąk rebeliantów kolejne miasta i szlaki komunikacyjne. To właśnie ta udana ofensywa spowodowała, że zaalarmowała inne państwa zaangażowane w konflikt. USA, Turcja i Arabia Saudyjska oskarżyły wtedy Moskwę o zerwanie rokowań w Genewie i torpedowanie pierwszych prób wstrzymania działań wojennych. Rosła groźba większego zaangażowania turecko-saudyjskiego. Ze swej strony Kreml odpowiadał, że to może wywołać wielką wojnę. Wreszcie jednak Rosjanie uznali, że osiągnęli górną granicę ryzyka, więc zgodzili się rozmawiać o rozejmie. Chcieli, żeby obowiązywał od 1 marca, ale Zachód się nie zgodził. Skończyło się na 27 lutym, także dlatego, że utknęła ofensywa Asada. Na dodatek wojska rządowe musiały odpierać kontrofensywę tzw. Państwa Islamskiego, która przerwała ważne połączenie z Aleppo, którym szły posiłki dla nacierających w tamtym rejonie oddziałów Asada.
Jedynym sposobem na to, by rozmowy w sprawie Syrii miały znaczenie, byłoby odwrócenie biegu wydarzeń na froncie, by Asad myślał, że może przegrać wojnę. Trudno odgadnąć, dlaczego administracja Obamy nie chce przyjąć tego do wiadomości i kontynuuje negocjacje. Dopiero gdy Rosjanie i Syryjczycy uznają, że zyskają więcej na pokoju niż na wojnie, będą negocjować w dobrej wierze. Prof. Andrew Peek, Claremont McKenna College
Obowiązujące zawieszenie broni nie dotyczy tzw. Państwa Islamskiego i związanego z Al-Kaidą Frontu Nusra, „innych uznanych przez ONZ za terrorystyczne organizacji” oraz innych formacji opozycji, które nie zgodziły się przystąpić do porozumienia. Jednak zdecydowana większość rebeliantów (łącznie ok. 70 różnych ugrupowań) przystąpiła do rozejmu, który przewiduje całkowite wstrzymanie ognia pomiędzy stronami (z wyjątkiem samoobrony). Reżim zawieszenie broni nadzoruje specjalna grupa robocza Międzynarodowej Grupy Wsparcia Syrii (pod patronatem ONZ), pod wspólnym przewodnictwem Rosji i USA. Oba te państwa mają się wymieniać informacjami o miejscach dyslokacji sił objętych zawieszeniem broni. Technicznie nadzór rozejmu realizuje uruchomione przez Rosjan centrum koordynacyjne w bazie powietrznej w Hmeymim koło Latakii. Politycznie więc mamy do czynienia z dwoma gwarantami rozejmu, ale realnie, na miejscu więcej do powiedzenia ma Rosja. I wykorzystuje to, że Amerykanie mają ograniczone możliwości patrzenia jej na ręce.
Rozejm po rosyjsku
Wstrzymanie ognia właśnie teraz jest korzystne dla reżimu. Po kilku tygodniach bardzo ciężkich walk wokół Aleppo, gdy oddziały rządowe, szyickie milicje i sprzymierzeni z nimi Kurdowie byli cały czas w natarciu. Przeciąwszy główne linie łączące Aleppo z Turcją, przy rozciągniętej linii frontu, wojska Asada potrzebowały czasu i spokoju, żeby umocnić się na zajętych pozycjach i przygotować długotrwałą blokadę Aleppo. Rozejm podarował im tę możliwość. Druga wielka zaleta rozejmu – z punktu widzenia Moskwy – jest taka, że jego zapisy otwierają Rosjanom furtkę do bombardowania także tych rebeliantów, którzy przystąpili do rozejmu. Jak to możliwe? Otóż to efekt specyfiki działania wyłączonego z rozejmu Frontu Nusra. O ile tzw. Państwo Islamskie ma w miarę określone terytorialnie strefy obecności i wiadomo, gdzie są jego pozycje, które można atakować, to Front Nusra działa w inny sposób. Jego oddziały są rozrzucone po całym kraju i walczą wspólnie z innymi opozycyjnymi formacjami. To zaś pozwala Rosjanom nadal atakować pozycje rebeliantów, także tych bardziej umiarkowanych, pod pretekstem walki z islamistami. Front Nusra obecny jest na niemal każdym froncie, od prowincji Daraa na południu po Aleppo na północy. Jest też wiodącą siłą rebelianckiej koalicji, w skład której wchodzą jeszcze Ahrar al-Sham i inne mniej radykalne grupy. Sojusz ten kontroluje większość prowincji Idlib, na zachód od Aleppo. Tymczasem ten właśnie region jest teraz, po niemal zupełnym okrążeniu Aleppo, priorytetowym celem Rosjan i Asada. Obszar zajmowany przez rebeliantów w prowincji Idlib podzielony jest między różne formacje. Pozycje Wolnej Armii Syryjskiej (m.in. Brygada Północna i 13. Brygada), Ahrar al-Sham i Frontu Nusra są tak blisko siebie, że Rosjanie z łatwością, pod pretekstem bombardowania tych ostatnich, mogą atakować także oddziały objęte rozejmem. Rosjanie twierdzą też, że mogą bombardować północ Aleppo, bo jest ona pod kontrolą Frontu Nusra. W rzeczywistości dominują tu oddziały Wolnej Armii Syryjskiej: 13. Brygada, 16. Brygada i batalion Sułtana Murada. Radykalni islamiści są w zachodniej, nie północnej części miasta (nie mniej, niż 1 tys. bojowników Frontu Nusra). Jak działa zawieszenie broni, pokazał już pierwszy tydzień jego obowiązywania, gdy w działaniach militarnych innych, niż dopuszczalne w myśl porozumienia z Monachium ataki na dżihadystów, zginęło 135 osób. Siły rządowe kontynuowały natarcie na wschodnich krańcach Damaszku i opanowały strategiczny odcinek między przedmieściami Harasta i Hamaraja. Oddziały Asada wyparły stąd bojowników Armii Islamu, która przystąpiła do rozejmu. Jak oświadczyło to ugrupowanie, „starcia z gangami Asada nie zakończyły się ani w Ghucie ani w Hims czy Aleppo i o ile nam wiadomo w cieniu tych naruszeń rozejmu, wojna nie zakończyła się”. Jeszcze w ten piątek rzecznik Departamentu Stanu mówił, że naruszeniem rozejmu przez siły rządowe były „naloty na ludność cywilną” w Aleppo. W kontrolowanych przez rebeliantów dzielnicach zginęło co najmniej pięciu cywilów.
Zyski Asada…
Rozejm zamroził wszystkie zdobycze terytorialne Asada uzyskane w ostatnich dwóch miesiącach. Wstrzymanie walk z większością rebeliantów powinno teoretycznie spowodować, że Rosjanie, Asad i szyickie milicje skupią się na walce z IS. Problem w tym, że wcale tego nie robią – co jest zrozumiałe, bo w interesie Moskwy i Damaszku wcale nie leży zniszczenie tzw. Państwa Islamskiego. Celem jest zniszczenie rebeliantów, tak, aby na polu bitwy zostały tylko dwie liczące się siły: reżim i dżihadyści. Plus oczywiście Kurdowie, którzy współpracują faktycznie z Asadem i mają wsparcie Rosjan (Amerykanów zresztą także). Wówczas Zachód właściwie straciłby motyw do obalenia Asada. Bo cóż miałoby być alternatywą? Tzw. Państwo Islamskie? Kolejną konsekwencją umowy monachijskiej jest wzmocnienie reżimu i nabranie jeszcze większej pewności siebie przez Asada. Nie mówi on zresztą o klasycznym rozejmie, a jedynie o zawieszeniu działań bojowych. Formalnie Amerykanie wciąż obstają przy odsunięciu Asada od władzy, ale Moskwa już nawet nie zaprząta sobie tym postulatem głowy. Jedna z wielu ostatnio rozmów telefonicznych Putina została przeprowadzona właśnie z Asadem. Temat? Dalsza współpraca. Na 13 kwietnia Asad zaplanował wybory parlamentarne. To oczywiście kpina, bo w dzisiejszej Syrii nie można mówić o jakiejkolwiek reprezentatywności wybranego w ten sposób parlamentu (głosowanie odbywałoby się tak naprawdę tylko na ziemiach kontrolowanych przez reżim, ewentualnie kurdyjskich). Celem takich „wyborów” jest tylko umocnienie legitymacji rządów Asada. Ten ogłosił wybory dosłownie kilka godzin po ogłoszeniu porozumienia o rozejmie. W ten sposób reżim, za aprobatą Rosji i Iranu, już teraz jednoznacznie deklaruje, że mowy nie ma o wcześniej rozważanych pomysłach kilkuetapowej transformacji politycznej w Syrii po zakończeniu walk. Jeszcze pół rok temu przedmiotem sporów było, czy dopuścić Asada jako jedną ze stron do procesu demokratyzacji Syrii. Dziś strategia jest jednoznaczna – pełna władza w rękach Asada. Ewentualnie przy federalizacji państwa, czym "kupiono" by Kurdów. Syria składałaby się z trzech części. Główna, najbogatsza, pod rządami reżimu. Dla Asada najważniejsze jest utrzymanie nadmorskiej części kraju oraz biegnącego południkowo zurbanizowanego i najgęściej zaludnionego korytarza Damaszek – Homs – Hama – Aleppo. Druga część, na północny, byłaby pod kontrolą Kurdów, sprzymierzonych z Damaszkiem, absorbujących zaś Turcję. Pustynne przeważnie tereny wschodniej Syrii można zostawić pod kontrolą IS, żeby koalicja miała wciąż na głowie problem dżihadu. Ważny sygnał w tej sprawie wysłała 29 lutego Moskwa. Wiceszef MSZ Siergiej Riabkow nie wykluczył, że Syria mogłaby w przyszłości stać się państwem federalnym.
…i Putina
Aby do tego doprowadzić, Rosjanie nie mogą zrezygnować z dalszej wojny z rebeliantami. Moskwa mówi jasno: dopiero jak zniszczymy „terrorystów” (tym terminem Rosja określa właściwie wszystkie siły opozycyjne wobec reżimu), powstaną warunki do zaprowadzenia pokoju. Rosja nie zamierza odpuszczać operacji wojskowej. Świadczy o tym chociażby pojawienie się w pod Latakią najnowocześniejszego rosyjskiego samolotu zwiadu elektronicznego Tu-214R, dzięki któremu zwiększy się skuteczność nalotów. Pogoda nieco skomplikowała plany Rosjanom – burze piaskowe w ostatnim czasie osłabiła siłę ofensywy. Był to zresztą jeden z powodów, żeby wprowadzić rozejm. Przy utrzymaniu obecnego poziomu finansowania kampanii syryjskiej, Rosja może ją faktycznie prowadzić w nieskończoność. Od 2 do 4 milionów dolarów dziennie to suma akceptowalna nawet dla przeżywającej kryzys gospodarczy Rosji. Dlatego Moskwa nie zwiększa zaangażowania, a plotki o drugiej bazie się nie potwierdziły.
Nikt nie dąży do tego, żeby między Rosją a USA doszło do wojny, ale Amerykanie muszą wreszcie powiedzieć "dość". Rosja postępuje w Syrii, jakby tam nie było żadnej innej potęgi, tylko oni sami. Hadi al-Bahra, Syryjska Koalicja Narodowa
Przedłużając trwanie reżimu Asada Moskwa daje sygnał wszystkim dyktatorom w regionie, że jest najlepszym i najskuteczniejszym gwarantem ich władzy. W przeciwieństwie do USA, którzy porzucili choćby swego strategicznego sojusznika Hosniego Mubaraka. Kolejny zysk Rosji z wprowadzenia rozejmu ma charakter wizerunkowy. Jak już wspomniano, to Putin wyszedł tu na głównego autora „pokoju”. W takiej sytuacji trudniej Ankarze czy Rijadowi myśleć o militarnym lądowym zaangażowaniu w Syrii. Ograniczenie nalotów oraz umożliwienie dostarczenia pomocy humanitarnej do obleganych miast łagodzi krytykę rosyjskiej polityki w Syrii. Jeszcze ważniejsze dla Putina są korzyści na poziomie globalnym. Porozumienie z USA ws. rozejmu Moskwa przedstawia światu jako dowód na powrót Rosji na pozycję jednego z dwóch najważniejszych mocarstw globu. Najlepiej oddaje to ten fragment opinii z rządowej „Rossijskiej Gazety”: „Świat potrzebuje przykładu na to, że kraje najbardziej wpływowe i potężne w sensie wojskowym i politycznym (a teraz wychodzi na to, że znów są to Rosja i USA), pozostając w stanie antagonizmu, są zdolne do znajdowania wyjścia z konkretnych niebezpiecznych sytuacji”. Rosja uzyskała formalne uznanie przez USA roli kluczowego współdecydenta w kwestii regulacji syryjskiej. Taka była wymowa telewizyjnego wystąpienia prezydenta Putina 22 lutego. Inni aktorzy konfliktu zostały potraktowane jako drugorzędne i mające ograniczony wpływ. Dmitrij Miedwiediew mówił niedawno w Monachium o nowej zimnej wojnie, ale w kontekście rosnącego napięcia militarnego między Rosją a NATO. Porozumienie – zresztą też w Monachium – w sprawie Syrii ma w pewnym sensie charakter zimnowojenny, jako wyraz dominacji Waszyngtonu i Moskwy w obecnie najbardziej gorącym problemie światowym.
Wyraz słabości Obamy
Obecna administracja amerykańska zdaje się nie doceniać tego aspektu współpracy z Putinem w Syrii. A co się tyczy samego konfliktu, to w Waszyngtonie bagatelizuje się rosyjskie postępy w Syrii, szermując dwoma hasłami. Po pierwsze, że i tak nie da się zakończyć konfliktu wyłącznie środkami militarnymi. A gdyby Putin i Asad tego jednak próbowali, to – po drugie - rosyjska interwencja musi się w końcu skończyć drugim Afganistanem. Problem w tym, że Kreml też o tym wie, i nie zamierza wysyłać na wojnę sił lądowych. Zaś operację w obecnej formule może kontynuować tak długo, jak Putin trzyma twardą ręką Rosję. Jeśli chodzi o pierwszą tezę, to Amerykanie być może i mają rację, że żaden z uczestników konfliktu nie jest w stanie go zakończyć jednostronnie, na własnych warunkach. Tak jak USA muszą się liczyć z Rosją, tak Rosja nie może ignorować USA. Tyle że w takim dialogu ważny jest nie tylko fakt udziału, ale też siła zajmowanej pozycji. A ta amerykańska jest obecnie słabsza od rosyjskiej. Z jednej strony retoryka prezydenta USA jest wobec Rosji ostra, zresztą dopiero co przedłużył sankcje, z drugiej zaś w Syrii jest konsekwentnie stawiany pod ścianą. Doszło do tego, że Pentagon musi podawać rosyjskiemu dowództwu dokładne dane o dyslokacji amerykańskich komandosów w Syrii, aby uniknąć strat w razie powietrznego ataku Rosjan. Kerry ciągle powtarza, że USA nie mają innego wyboru w Syrii, jak bliska współpraca z Rosją. Faktycznie, dziś nie da się układać jakiegokolwiek scenariusza bez udziału Moskwy. Ale, po pierwsze, można próbować osłabić pozycję rosyjską. A po drugie, obecna sytuacja jest prostą konsekwencją wcześniejszych błędów Obamy. Syria zapisze się zapewne w historii jako jedna z największych porażek dwóch kadencji obecnego prezydenta USA. Najpierw, gdy syryjska rewolucja zmieniała się w wojnę domową, w Waszyngtonie mówili, że Syria ma marginalne znaczenie dla interesów USA. Potem twierdzili, że nie ma tam odpowiedzialnych i godnych zaufania sprzymierzeńców. Kolejny przykład szukania alibi to twierdzenie, że brak społecznego i parlamentarnego poparcia dla podjęcia bardziej zdecydowanych działań. Jeszcze inne tłumaczenie: nie ma legalnych podstaw dla ustanowienia „stref bezpieczeństwa” czy strefy zakazu lotów nad całą Syrią dla sił Asada. Ale największym błędem było zachowanie Obamy na jesieni 2013 roku. Tzw. Państwo Islamskie było wtedy jeszcze tylko jedną z wielu, daleką od obecnej pozycji, organizacją dżihadystyczną. Walcząca z Asadem opozycja także była wtedy jeszcze nie tak zradykalizowana, jak dziś. Wówczas Obama pozwolił Asadowi bezkarnie naruszyć wyznaczoną wcześniej przez USA „czerwoną linię”. Gdy reżim użył broni chemicznej przeciwko ludności cywilnej, Obama nie wydał gotowym do uderzenia wojskom rozkazu ostrzelania pozycji reżimu. Dał się oszukać Putinowi i Asadowi, chemiczne samorozbrojenie reżimu okazało się oszustwem. Ataki z użyciem takiej broni wciąż się powtarzają, znajdowane są nowe składy takiej amunicji. W grudniu ub.r. oddziały rządowe użyły sarinu lub „substancji podobnej do sarinu” atakując stołeczne przedmieście Moadamiya. Używanie chloru stało się zaś powszechne na wszystkich frontach. Rządowe helikoptery (dostarczone i często pilotowane przez Rosjan) zrzucają beczki wypełnione chemikaliami.
USA tracą wiarygodność
Tuż po rozpoczęciu rosyjskiej operacji w Syrii Obama orzekł, że to „oznaka słabości”. Dlaczego więc nic nie robi, by ją wykorzystać? Postępuje wręcz przeciwnie. „Wyrazem bankructwa nieśmiałej polityki Baracka Obamy wobec wojny w Syrii jest fakt, że USA wydają się gotowe zgodzić na jakąkolwiek propozycję Ławrowa, która pozwoli im zachować twarz” – to bardzo ostra opinia „The Economist”, dla którego porozumienie w Monachium jest „odzwierciedleniem rosyjskiego cynizmu i amerykańskiej słabości”. Decyzja Obamy o współpracy z Rosją w Syrii szkodzi amerykańskim sojusznikom, z Turcją i Arabią Saudyjską na czele, w dążeniu do obalenia Asada. Okazało się, że Ankara nie była wcale konsultowana przez USA w sprawie umowy Kerry - Ławrow. Turcy są wściekli i jeszcze bardziej czują się izolowani i porzuceni przez USA i NATO. Jeszcze więcej powodów, by mówić o porzuceniu, czy wręcz zdradzie, ma syryjska opozycja. Skutek jest oczywisty: dalsza radykalizacja rebeliantów i przechodzenie ich pod sztandary dżihadu. A to w Moskwie przyjmują z ogromnym ukontentowaniem. Putin widzi słabość Obamy i swojej strategii nie zmieni ani na jotę. Kreml wykorzystuje podziały w łonie koalicji, która miota się dwoma celami: pokonania IS i odsunięcia Asada od władzy. Widać to w stosunku do formacji YPG. Amerykanie pomagają Kurdom, widząc w nich najskuteczniejszego lądowego alianta w wojnie z tzw. Państwem Islamskim. Jednocześnie Turcy ostrzeliwują Kurdów i uważają ich za terrorystów. Żeby było jeszcze ciekawiej, Kurdowie, którym pomaga rosyjskie lotnictwo, na północ od Aleppo atakują sunnickich rebeliantów. Ankara nie raz groziła, że może wkroczyć do Syrii i uderzyć na Kurdów. Ale Moskwa grozi odwetem i wręcz wojną światową, gdyby ktokolwiek (oprócz Rosji i Iranu oczywiście) śmiał wkroczyć do Syrii. USA stoją w rozkroku. Z jednej strony obowiązują sojusze z Turcją (i ten ws. obalenia Asada i ten w ramach NATO), z drugiej Kurdowie są skutecznym sprzymierzeńcem, a Rosjan Obama nie chce drażnić. Krytyczny wobec Kremla rosyjski politolog Andriej Piontkowski ocenia decyzję Obamy ws. rozejmu jako zdradę syryjskiej opozycji przez Amerykanów. I ostrzega przed tym samym Ukraińców. Symptomy zdrady widzi też w zachowaniu USA wobec Turcji: „Zarówno Bruksela, jak i Waszyngton ostrzegają Turcję, że nie może liczyć na Artykuł 5.” w ewentualnym konflikcie z Rosją. Zdaniem Piontkowskiego to nie tylko osłabia Turcję, ale też całe NATO. Jest więc na rękę Rosji.
Pokerzysta z Kremla
Jeśli geopolityczną grę wokół Syrii porównać do partii pokera, to Putin jest tym graczem, który ma kiepskie karty, za to najlepiej przy stoliku blefuje. Rosja przeżywa dziś poważny gospodarczy kryzys. Operacja ukraińska udała się połowicznie, zamrożenie konfliktu w Donbasie przynosi konkretne straty ekonomiczne, polityczne i wizerunkowe. Sankcje wciąż obowiązują. Realna siła wojskowa też nie jest znana. Odpowiedzi na pytanie o siłę rosyjskiej armii nie dają ani działania na Ukrainie, ani obecna formuła operacji w Syrii. Wypala się entuzjazm Rosjan do telewizyjnie efektownej „krucjaty”. Putin wie, że nie osiągnie celów w Syrii wyłącznie przy użyciu środków militarnych. Konieczne będą działania polityczne i rokowania z USA i graczami bliskowschodnimi. Ale zanim dojdzie do rozstrzygających rozmów, Rosja i jej sojusznicy chcą jak najbardziej wzmocnić swoje argumenty. Stąd kombinacja działań militarnych i politycznych. Widać podobieństwa między strategią Kremla na Ukrainie i w Syrii. Porozumienie Mińsk-2, które wprowadzało w lutym 2015 r. zawieszenie broni w Donbasie nie przeszkodziło Rosjanom, żeby kilka dni później zająć po krwawych walkach Debalcewe. Do dziś rozejm jest wciąż naruszany. Podobnego scenariusza można oczekiwać w Syrii, a syryjskim Debalcewem może się stać Aleppo. Od początku trzeciej kadencji prezydenckiej Putin prowadzi z Zachodem ostrą grę, w której odniósł kilka taktycznych zwycięstw. Ale wygrana bitwa to jeszcze nie zwycięstwo w wojnie. Strategicznie sytuacja Rosji – zwłaszcza w dłuższej perspektywie – nie wygląda najlepiej. Aneksja Krymu, rebelia w Donbasie czy operacja syryjska jedynie odsuwają w czasie moment, w którym Putin będzie zmuszony wyłożyć karty na stół. A te są słabe – rosyjska gospodarka wchodzi w kryzys strukturalny i na dłuższą metę nie uratują jej nawet znacząca podwyżka cen ropy. Wewnętrzne wstrząsy w Rosji są nieuniknione, ale póki co Putin opóźnia ich wystąpienie odwracając uwagę od krajowych problemów zewnętrznymi awanturami. To wyścig w czasie, w którym strategicznym celem Kremla jest jak największe osłabienie konkurencji, zanim on sam stanie się bardzo słaby.
Powiedzieć „Sprawdzam!”
Dlatego Rosjanie tak ostro krytykują wszelkie amerykańskie wzmianki o „planie B” w Syrii. Bo jego wprowadzenie byłoby niczym innym, jak właśnie sprawdzeniem kart Putina. Trzeba pamiętać, że przy wszystkich błędach polityki Obamy, w USA rosną w siłę zwolennicy stanowczej, wręcz twardej „zimnowojennej” strategii wobec Rosji. Widać to już w pewnych deklaracjach i decyzjach związanych ze wzmacnianiem wschodniej flanki NATO w Europie i generalnie, zwiększaniem militarnej obecności USA na Starym Kontynencie. Pentagon i CIA pracują też nad „planem B” w Syrii, ponieważ amerykańscy generałowie nie wierzą, że Putin dotrzyma słowa w Syrii. Jeszcze w Monachium Kerry zastrzegł, że jeśli proces pokojowy się załamie, „możliwe jest wkroczenie do Syrii dodatkowych wojsk lądowych”. Oczywiście Obama nigdy nie wyśle tam znaczących sił amerykańskich. Ale są przecież sojusznicy. Choćby Saudowie. Co prawda mówią jedynie o walce z IS, a gdyby nawet starli się z Asadem, to mogą nie dać rady sojusznikom Damaszku, z Rosjanami na czele, ale najważniejsze jest to, że w takim przypadku Putin ostatecznie musiałby zrzucić maskę „peacemakera”. O dalszej współpracy z USA w Syrii też trudno byłoby wówczas mówić. Stąd tak nerwowe reakcje Moskwy na pomysł „planu B”, jak ta wiceministra Riabkowa, który nazywa sugestie amerykańskie „nieuczciwą i nierzetelną grą”. Punktem zwrotnym, końcem przewag rosyjskich w Syrii będzie moment, w którym Waszyngton nie tylko zgodzi się, ale też zacznie prowadzić politykę opartą na takiej ocenie sytuacji, jak ta, którą przedstawił – bardzo krytyczny wobec Obamy – senator John McCain: „Pan Putin nie jest zainteresowany byciem naszym partnerem. On chce wzmocnić reżim Asada. Chce uczynić Rosję wielką potęgą na Bliskim Wschodzie. Chce użyć Syrii dla ćwiczeń z ostrą amunicją w procesie modernizowania armii. Chce przekształcić prowincję Latakia w wojskowy wysunięty posterunek, który wzmocni i poszerzy rosyjską strefę wpływu – taki nowy Kaliningrad lub Krym. Putin chce zwiększyć kryzys migracyjny i użyć go jako broni przeciwko sojuszowi transatlantyckiemu, użyć do podważenia projektu europejskiego”.
Autor: Grzegorz Kuczyński / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: kremlin.ru