Aleksander po raz pierwszy do Iziumu, do swojego rodzinnego domu, pojechał dopiero na początku listopada. Jego rodzicom i rodzeństwu udało się stamtąd ewakuować na początku wojny. W rozmowie z Arletą Zalewską opowiedział, co czuł, stojąc na środku całkowicie zrujnowanego i zniszczonego domu.
Dziennikarka "Faktów" TVN Arleta Zalewska rozmawiała z Aleksandrem, dziennikarzem z Kijowa w ramach cyklu "Ukraina walczy. Cywile".
- Dzisiaj po prostu nie da się przewidzieć, gdzie i kiedy wyłączy się światło, zniknie zasilanie. To naprawdę ciśnie, ale lepiej tak niż z Rosjanami. Jeśli to cena wolności i demokracji, to jesteśmy gotowi to zapłacić - mówił Aleksander.
Opowiadał też o jego rodzinnym mieście - Iziumie. - Spędziłem tam 18 lat życia. Kiedy teraz tam pojechałem, to była pustka. Absolutna pustka. To nie jest tak, że nic nie odczuwasz. Odczuwasz wtedy nic, pustkę wewnątrz siebie. W takich miejscach nie widzisz, jak mogłoby istnieć coś dobrego i miłego. To jest miejsce śmierci, miejsce tragedii. To odbiera siły, odbiera wiarę - przyznał.
- Ale później myślisz o tym, jak żyć dalej, jak pomagać swojemu miastu i swojemu państwu. To już daje siłę i wiarę - zaznaczył.
Dodał, że on sam "dzisiaj czerpie siłę z miłości". - To największa rzecz, która wymusza na mnie, żebym poruszał się do przodu. Wojsko ukraińskie i każdy Ukrainiec idzie na wojnę nie przez to, że nienawidzi, ale przez to, że lubi i kocha - mówił Aleksander.
ZOBACZ CAŁĄ ROZMOWĘ:
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24