Wszystko zaczęło się od deszczu i 13 rowerów znalezionych przy jednej z najdłuższych jaskini w Tajlandii. Wycieczka młodych piłkarzy i trenera kompleksem podziemnych korytarzy miała trwać godzinę, ale ostatni z uwięzionych opuścił jaskinię dopiero po 17 dniach. Jak przebiegała akcja ratunkowa? Reportaż "Szczęśliwa trzynastka" reportera "Faktów" TVN Wojciecha Bojanowskiego.
W sobotę 23 czerwca 2018 roku drużyna Dzikich Dzików rozegrała mecz. 25-letni trener Ekkapol Chantawong transmitował na żywo całe spotkanie na Facebooku.
Tego dnia jeden z chłopców obchodził urodziny. Po meczu zawodnicy zaopatrzyli się w prowiant w lokalnym sklepie - kupili cztery paczki chipsów i wodę mineralną. - Wydali więcej niż zwykle i poszli. Ruszyli około trzeciej po południu, ale nie powiedzieli, dokąd idą. Mówili tylko, że będą się dobrze bawić - wspomina sklepikarka.
13-osobowa drużyna ruszyła na wycieczkę rowerową. Chłopcy nie wrócili na noc do domu. Przed wejściem do jaskini Tham Luang w prowincji Chiang Rai znaleziono 13 rowerów i rzeczy chłopców.
Przed jaskinią od samego początku koczowali zrozpaczeni rodzice. - Zobaczyłem ich rowery. Łzy napływają mi do oczu - mówił Pinyo Phothi, ojciec uwięzionego Piphata.
- Cały czas mam nadzieję, że nasze dzieci żyją. Modlimy się o cud - mówiła z kolei Tan Jinseang, babcia uwięzionego Peerpathata Sompiangjaia.
Wycieczka do jaskini miała potrwać maksymalnie godzinę. Jednak z powodu ulewnego deszczu woda zaczęła zalewać korytarze, odcinając chłopcom drogę powrotu. Woda cały czas się podnosiła, zmuszając chłopców do wejścia w głąb jaskini.
Ślady stóp
24 godziny od zniknięcia chłopców w jaskini pojawili się ratownicy. Okazało się, że akcja uwolnienia uwięzionych będzie bardzo trudna - jaskinia jest podtopiona, przejścia są bardzo wąskie.
Ratownicy czwartego dnia dotarli w końcu do drugiej komory, tak zwanej Pattaya Beach, i znaleźli ślady stóp kilkunastu osób. Dalsza droga była zablokowana, a korytarze całkowicie zalane. Na zewnątrz cały czas ulewnie padało.
W akcji brało już wtedy udział około 800 osób, w tym tajlandzkie wojsko. Ratownicy sporządzili szczegółową mapę jaskiń. Ponad 10-kilometrowy kompleks jaskiń nigdy nie został do końca zbadany, wiele korytarzy prowadzi do ślepych zaułków.
- Jaskinia położona jest bardzo nisko w porównaniu z terenem, który ją otacza. Kiedy spadnie więcej deszczu, zalewa ją w pierwszej kolejności - mówił Chaiporn Siripornpilbul, geolog z ministerstwa zasobów mineralnych.
Trzon grupy ratunkowej w Tham Luang stanowił 15 ekspertów jaskiniowych z zagranicy i pięciu Tajlandczyków. Współpracowało z nimi 47 ochotników, którzy byli podwodną grupą wsparcia logistycznego.
Warunki w jaskini były ekstremalne - silny prąd zrywał nurkom maski z twarzy, widoczność nie przekraczała metra. - Ale głęboko, złap mnie - mówili nurkowie na jednym z nagrań z akcji ratunkowej.
"Ilu was jest?". "Trzynastu"
W kolejnych komorach ratownicy znaleźli nowe ślady dzieci. Eksperci jaskiniowi coraz mniej wierzyli jednak w powodzenie akcji. Dziewiątego dnia operacji brytyjscy ratownicy eksplorowali fragment jaskini oddalony o około cztery kilometry od wejścia. Wtedy znaleźli chłopców.
- Ilu was jest? - spytał brytyjski nurek na nagraniu w momencie odnalezienia chłopców. - Trzynastu - odpowiedział jeden z chłopców. - Wspaniale - ucieszył się nurek.
Chłopcy nie wiedzieli, że są poszukiwani. Cały czas powtarzali ratownikom, że są głodni. Tylko jeden z chłopców znał język angielski. Brytyjczycy obiecali, że niebawem wrócą po nich.
- Ulga to najlepsze słowo. Byliśmy naprawdę bardzo szczęśliwi. Jednocześnie zrozumieliśmy wtedy powagę i skomplikowanie tej sytuacji - wspomina John Volanthen, brytyjski nurek jaskiniowy.
Od tej pory z uwięzionymi przebywało non stop czterech komandosów, którzy zgłosili się na ochotników.
Dopłynięcie do chłopców zajmowało nurkom około sześciu godzin. Przed ratownikami rozpoczął się najtrudniejszy etap operacji - wyciągnięcie żywych dzieci, z których wielu nie potrafiło pływać i żadne nie nurkowało.
Na ratunek chłopcom
Ratownicy zaczęli wypompowywać wodę z jaskini. Mieli nadzieję, że w ten sposób uda się wyprowadzić dzieci. Jednocześnie poszukiwali miejsca w dżungli, w którym udałoby się zrobić odwiert, by wyciągnąć chłopców.
Trzecim i najbardziej ryzykownym scenariuszem było nauczenie uwięzionych nurkowania i przepłynięcie z nimi jaskini.
Jednak 12. dnia akcji w jaskini doszło do tragedii, która na chwilę podkopała morale ratowników. Zginął jeden z emerytowanych tajlandzkich komandosów Navy SEAL - 38-letni nurek.
Dowódca amerykańskiej misji sił powietrznych w Tajlandii Charles Hodges powiedział, że na tamtym etapie szanse na powodzenie akcji wynosiły maksymalnie 70 procent i że nawet pięciu chłopców mogło zginąć.
Akcja wyprowadzania chłopców ruszyła 15. dnia ze względu na prognozowane silne opady deszczu. Chłopców wyprowadzano pojedynczo przez trzy dni. Najpierw każdemu podano silne leki uspokajające i ułożono na noszach, fragmentami udawało się ich transportować na pontonach. Były jednak także bardzo trudne i podtopione odcinki wymagające pełnego zanurzenia.
Brytyjski nurek Jason Mallinson powiedział, że najwęższe odcinki sprawiały dużo kłopotu, bo nie udawało się przecisnąć przez nie noszy z dzieckiem. Były także tak strome odcinki, że nosze trzeba było podwieszać do liny.
- Wiedziałem, że uda się ich wyciągnąć, ale nie miałem pewności, że wyjdą z tego cało. Gdybyśmy popchnęli nosze trochę za mocno, chłopcu mogłoby zerwać maskę z twarzy. Wtedy od razu by się utopił - wyjaśnił Mallinson. - Musieliśmy być bardzo ostrożni.
Cali i zdrowi
W ciągu trzech dni udało się wydobyć z jaskini całą trzynastkę. Chłopcy trafili do szpitala.
- Dziękuję wszystkim, którzy mi pomogli - powiedział jeden z chłopców w szpitalnej sali. - Chciałbym zjeść smażoną bazylię z jajkiem sadzonym. Dziękuję wszystkim, którzy dodawali mi otuchy - mówił inny.
W środę 18 lipca chłopcy zostali wypisani ze szpitala.
Autor: pk\mtom / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: tvn24