Nacjonaliści to zupełny margines - ten wniosek sam się nasuwa po niedzielnych wyborach prezydenta Ukrainy. Dwaj najbardziej znani liderzy skrajnej prawicy - Ołeh Tiahnybok i Dmytro Jarosz - dostali w sumie niecałe dwa procent głosów. Ciężką klęskę ponieśli też kandydaci dwóch partii, które były w koalicji rządzącej za czasów Wiktora Janukowycza - łącznie zdobyli niecałe pięć procent.
Od początku kryzysu na Ukrainie Rosja twierdzi, że w Kijowie rządzą "banderowscy faszyści". Skalę straszenia ukraińskimi nacjonalistami pokazują wyniki cytowań w rosyjskich mediach w kwietniu - o Prawym Sektorze mówiono cztery razy więcej, niż o rządzącej Batkiwszczynie.
Klęska nacjonalistów
Jak nacjonaliści wypadli w pierwszym demokratycznym teście po obaleniu Janukowycza? Lider współrządzącej partii Swoboda, Ołeh Tiahnybok dostał 1,17 proc. (po przeliczeniu 45 proc. głosów) - zajmując 10. miejsce na 21 kandydatów.
Szef Prawego Sektora, który zasłynął podczas walk na Majdanie, a potem wyróżniał się skandalicznymi wybrykami w różnych miastach, dostał 0,67 proc. Dmytro Jarosz zajął 11. miejsce.
Katastrofa lewicy
Rozsypała się też zupełnie potęga Partii Regionów. Jeszcze cztery miesiące temu mieli prezydenta, większość parlamentarną i rząd. Teraz ich kandydat Mychajło Dobkin zdobył zaledwie 3,39 proc. głosów. Katastrofalny wynik zaliczył niedawny koalicjant, lider komunistów Petro Symonenko - 1,54 proc. A przecież jeszcze w 1999 r. był nawet w II turze wyborów prezydenckich.
Choć należy pamiętać, że i Dobkin i Symonenko stracili masę potencjalnych głosów w swych tradycyjnych bastionach: na Krymie oraz w Donbasie.