Rosyjskie władze zatrzymały ok. 100 demonstrantów, którzy w niedzielę urządzili na ulicach Moskwy i Sankt Petersburga "siedzące protesty" w obronie wolności słowa w kraju. Zebrani krzyczeli "Rosja chce wolności", wygłaszali antyrządowe hasła i namawiali do bojkotu zimowych wyborów.
- Zjawiliśmy się tutaj dla wszystkich Rosjan, by przekonać ich, że nie ma sensu głosowanie w wyborach, które są fikcyjne, hańbiące dla obywateli i do których nie dopuszcza się wielu milionów tych, którzy głosować by chcieli - mówił Sergiej Udałcow z radykalnego Frontu Lewicowego. - Od dziś będziemy się tutaj zbierać 31. dnia każdego miesiąca, który ich tyle ma i powtarzać te hasła - dodał.
Symboliczny dzień, prawdziwe zatrzymania
Liczba "31" jest bowiem dla organizatorów ruchu symboliczna. To ten zapis rosyjskiej konstytucji dekretuje o wolności zgromadzeń i zrzeszania się ludzi w organizacje.
Udałcow został aresztowany wraz z ok. 40 innymi osobami, gdy próbował przemaszerować ulicami Moskwy. Duża grupa protestujących została otoczona przez kilkudziesięciu funkcjonariuszy i po kolei wyłapywana i zaciągana do autobusów.
W Petersburgu podobnie
W Petersburgu demonstranci jak zawsze spotkali się na Newskim Prospekcie, szerokim bulwarze stanowiącym centralny punkt miasta i łączącym jego najważniejsze arterie. Tam zostali zatrzymani za "zakłócanie spokoju", a policjanci rozrywali "ludzki łańcuch", jaki ci utworzyli.
Po około godzinie, specjalnie podstawionymi autobusami odjechało wraz z policją 50 zatrzymanych.
Zdaniem działaczy opozycji i organizacji praw człowieka, w Rosji nie ma siły politycznej, która potrafiłaby wytłumaczyć władzy zmianę podejścia do zgromadzeń publicznych. W parze z protestami zawsze idą zatrzymania i aresztowania.
Źródło: Reuters