Kto chce kolejnej wojny na Bliskim Wschodzie?

Aktualizacja:

Zamach bombowy w Jerozolimie i trwające od kilku dni niemal codzienne bombardowanie Izraela przez palestyńskich radykałów pod znakiem zapytania stawia trwanie kruchego pokoju między Tel Awiwem a kontrolującym Strefę Gazy Hamasem. Komu zależy na wojnie?

Wymierzone w izraelskie osiedla rakiety Grad, pociski moździerzowe, a w środę również ładunek wybuchowy podłożony na przystanku autobusowym w Jerozolimie - to polityka ostatnich dni w wykonaniu palestyńskich radykałów. Niezależnie od tego, która z licznych palestyńskich organizacji przyznaje się do ostrzału, nici ich powiązań i tak prowadzą do rządzącego Strefą Gazy Hamasu.

Do takich wniosków doszli przynajmniej Izraelczycy grożąc Hamasowi odwetem za ataki. Premier Izraela Benjamin Netanjahu już zapowiedział, że Tel Awiw gotowy jest do zbrojnej odpowiedzi na dużą skalę. Inni rządowi oficjele zapowiedzieli już nawet, że ewentualna reakcja Izraela będzie jeszcze większa niż przeprowadzona na przełomie lat 2008/2009 operacja "Płynny Ołów".

Z drugiej strony Izraelczycy zdają sobie sprawę, że jakiekolwiek większe zaangażowanie w Strefie Gazy grozi dalszą destabilizacją regionu. To sytuacja, której chcieliby w momencie, gdy wokół walą się w gruzy arabskie reżimy, uniknąć. Niemniej innym graczom regionu może na takiej dalszej destabilizacji zależeć. Na pierwszym miejscu tej listy stoi Iran.

Wszystkie drogi prowadzą do Teheranu

Od dawna wiadomo, że Teheran powiązany jest nie tylko z libańskim, szyickim Hezbollahem, który nieustannie grozi Izraelowi z północnej flanki, ale także z sunnickim Hamasem.

Kierownictwo organizacji nie ukrywa (choć nie afiszuje się z tym przesadnie), że od kilku lat płynie do niej szeroki strumień irańskich dolarów i uzbrojenia, m.in. rakiety Fadżr, które mają o wiele większy zasięg rażenia niż powszechnie używane sowieckiego pomysłu Grady.

Oczywistym punktem kontaktowym dla obu partnerów jest Syria, oprócz Hezbollahu główny aliant Iranu na Bliskim Wschodzie. To w uzależnionym od współpracy z Teheranem Damaszku znajduje się główna kwatera rządzącego Strefą Gazy Hamasu z Ismailem Haniją na czele.

Powiązania Iranu z Syrią i Hamasem nie pozostawiają wątpliwości. Dlaczego jednak Teheranowi miałoby zależeć na podgrzaniu atmosfery za pośrednictwem Palestyńczyków właśnie teraz?

Ratować sojuszników

Powodów jest kilka. Pierwszy z nich to chęć podtrzymania przy życiu chwiejących się mniej lub bardziej zaprzyjaźnionych reżimów w Strefie Gazy i Syrii właśnie.

Gaza i Damaszek nie uniknęły w ostatnich tygodniach manifestacji zrodzonych z atmosfery arabskich rewolucji w regionie. Manifestanci, choć nie tak liczni jak w Egipcie, Tunezji czy Jemenie, domagają się od swoich władz w gruncie rzeczy tego samego: ukrócenia korupcji, demokratyzacji systemu i liberalizacji.

I w Strefie Gazy i w Syrii manifestacje niezadowolenia spotkały się nikłym zrozumieniem władz. Demonstranci byli rozpędzani siłą, a w Syrii rozprawa z niezadowolonymi skończyła się krwawą rzezią, zginęło prawdopodobnie ponad 100 osób. Niemniej sytuacja w obu krajach daleka jest od normalizacji. Kolejne protesty są niewykluczone, a szczególnie sytuacja w Syrii może wymknąć się spod kontroli.

Nic tak nie cementuje jak Izrael

Izraelska inwazja na Strefę Gazy mogłaby przynieść ukojenie zarówno Baszarowi Asadowi w Damaszku jak i paradoksalnie Hamasowi w Strefie Gazy. Nic tak nie jednoczy bowiem muzułmańskich społeczeństw na Bliskim Wschodzie jak agresywna polityka Izraela. Skupieni na kolejnej wojnie Syryjczycy i Palestyńczycy mogliby odpuścić swoim własnym rządom. Te również mogłyby, szczególnie Damaszek, skupić się na niczym niezakłócanej rozprawie z opozycją. Oczy świata skierowane byłyby gdzie indziej.

W efekcie kolejna wojna w Strefie Gazy mogłaby wzmocnić Syrię wewnętrznie, a i dla palestyńskiego Hamasu nie skończyłaby się polityczną klęską. Trudno wyobrazić sobie bowiem powrót do izraelskiej stałej okupacji Strefy, jak również brak reakcji międzynarodowej nawołującej do ukrócenia izraelskiej operacji. Nawet przegrana Hamasu na polu walki raczej nie skończyłaby się dla niego oddaniem władzy w Strefie.

Egipt i Arabia Saudyjska w kropce

Palestyńsko-izraelskie starcie miałoby jeszcze inne implikacje regionalne na korzyść Iranu. Postawiłoby ono rywala Iranu, Egipt w bardzo trudnej sytuacji.

Rządzący, w teorii przejściowo, krajem wojskowi zostaliby zmuszeni przez rosnące w siłę Bractwo Muzułmańskie do zdecydowanie ostrzejszej reakcji niż w czasie operacji "Płynny Ołów". Rozochocona rewolucją egipska ulica, która do tej pory nie afiszowała się z antyizraelskimi hasłami, mogłaby w takiej sytuacji wymóc na wojsku podjęcie radykalnych kroków z zerwaniem stosunków (choć to mało prawdopodobne) z Izraelem włącznie.

Niezależnie od postawy wojskowych konflikt u granic Egiptu oznaczałby dla Kairu falę uchodźców ze Strefy Gazy, która mogłaby powiększyć porewolucyjną destabilizację kraju.

Również inny rywal Iranu, Arabia Saudyjska, zostałby postawiony w wypadku wojny w trudnej sytuacji. Nękany wewnętrznymi niepokojami na szyickim wschodzie kraju (inspirowanymi prawdopodobnie pośrednio przez Teheran) Rijad również musiałby zająć ostrzejsze stanowisko wobec Izraela, by uniknąć dalszego spadku autorytetu w kraju i w świecie muzułmańskim. Jakiekolwiek angażowanie się w sprawy palestyńskie byłoby jednak Rijadowi nie na rękę wobec istnienia sojuszu ze Stanami Zjednoczonymi i rosnącej obawy przed wzrostem znaczenia Iranu w regionie właśnie, co pokazały wydarzenia w Bahrajnie.

Decyzja należy do Izraelczyków

Czy zatem Izrael zdecyduje się na powtórkę operacji "Płynny Ołów" wiedząc o grze Iranu dążącego do eskalacji konfliktu? Na razie izraelscy politycy ograniczają się do deklaracji o możliwości odwetu, ograniczając się do punktowych ataków odwetowych.

Być może na tym Tel Awiw poprzestanie dodając do tego eliminowanie konkretnych działaczy Hamasu. Należy jednak pamiętać, że izraelski rząd podlega społecznym naciskom, a Izraelczycy postawieni wobec coraz śmielszych palestyńskich ataków ostatnich dni mogą domagać się od gabinetu Benjamina Netanjahu mocniejszych kroków.

Sojusznicy Tel Awiwu, ze Stanami Zjednoczonymi na czele, z pewnością nie będą namawiać Netanjahu do ostrych przedsięwzięć, ale ostateczny głos będzie należał do jego gabinetu i Izraelczyków, których gniew może przewyższyć siłę zimnej kalkulacji.

Źródło: tvn24.pl