To, co się dzieje, jest całkowicie niewyobrażalne, a nie jesteśmy jeszcze w momencie szczytowym - podkreśla lekarz pracujący na oddziale intensywnej terapii w londyńskim szpitalu University College. Pielęgniarka z miejscowego OIOM-u przyznaje, że jest gorzej niż po zamachach z 2005 roku. Całe zasoby lecznicy zostały skupione na walce z koronawirusem. Niemal wszyscy pacjenci to osoby chore na COVID-19. Stan wielu z nich dramatycznie się pogarsza.
W londyńskim szpitalu wyczerpującą fizycznie i psychicznie bitwę o życie i zdrowie pacjentów personel medyczny toczy, pracując na 12-godzinnych zmianach, 60 godzin tygodniowo. Ubrani od stóp do głów w kombinezony ochronne, maski i plastikowe przyłbice, na strojach piszą własne nazwiska, aby mogli się nawzajem rozpoznać. Kontaktują się za pomocą krótkofalówek, gdyż w "zbroi", jaką noszą, korzystanie z telefonów komórkowych jest niemożliwe.
- Nie możesz tego nosić i pracować dłużej niż kilka godzin, bo odczuwasz miażdżący ból głowy, masz suchość w ustach i pragnienie, by się wydostać – opowiada stacji BBC dr Jim Down, jeden z lekarzy pracujących w szpitalu University College.
"Nikt z nas czegoś takiego nie widział"
- To, co się dzieje, jest całkowicie niewyobrażalne, a nie jesteśmy jeszcze nawet w momencie szczytowym – podkreśla dr Down. Jak dodaje, wszyscy pacjenci, poza dwoma osobami, mają COVID-19. Mimo to placówka planuje przyjąć kolejnych zakażonych. – Nikt z nas nigdy czegoś takiego nie widział – wyznaje lekarz.
Słowa te potwierdza pielęgniarka Elaine Thorpe, która na oddziale intensywnej terapii pracuje prawie 23 lata. – Nigdy nie widziałam czegoś podobnego, nawet po zamachach w Londynie – wyznaje. 7 lipca 2005 roku trzy eksplozje w metrze i jedna w miejskim autobusie sparaliżowały w porannych godzinach szczytu centrum brytyjskiej stolicy. Zginęły 52 osoby, a co najmniej 700 zostało rannych.
"Oni wszyscy czekają, aż wrócę do domu"
Sale pooperacyjne zostały przekształcone w dodatkowy oddział intensywnej terapii. Większość pacjentów to osoby z grup wysokiego ryzyka: starsze, cierpiące na cukrzycę i nadciśnienie. Są jednak także pacjenci w sile wieku i dobrym zdrowiu. Dr Down spodziewał się z początku, że młodych koronawirus nie będzie doświadczał aż w takim stopniu. – Myślę, że byłem trochę naiwny – przyznaje. Dodaje, że wiek pacjentów oscyluje głównie między 40 a 70 lat.
To trudny czas nie tylko dla chorych i personelu medycznego, ale także dla ich bliskich.
Ertan Nazim, jeden z pacjentów, na co dzień kierowca autobusu, tęskni za żoną, córkami, wnuczkami. 70-letni mężczyzna ma nadzieję, że wkrótce będzie mógł zobaczyć się z rodziną. – Oni wszyscy czekają, aż wrócę do domu. I mam nadzieję, że wrócę. Pokonam to, zdecydowanie – obiecuje.
Na dr. Downa w domu także czekają żona i dzieci. – Oni nie wiedzą tak naprawdę, jak to tutaj wygląda, czy przynosimy wirusa do domu. Są niesamowici. Pozwalają mi robić to, co muszę. I jestem im ogromnie wdzięczny – wyznaje lekarz.
Koronawirus na Wyspach Brytyjskich
Wielka Brytania stała się piątym krajem - po Włoszech, Hiszpanii, USA i Francji - w którym liczba zgonów przekroczyła 6000.
W poniedziałek Downing Street poinformowało, że brytyjski premier Boris Johnson został przeniesiony na szpitalny oddział intensywnej terapii po tym, jak jego stan zdrowia z powodu zakażenia koronawirusem pogorszył się. Johnson w niedzielę wieczorem został przyjęty do szpitala z powodu utrzymującej się przez 10 dni gorączki.
Źródło: Reuters, BBC
Źródło zdjęcia głównego: Reuters