Amerykańskie Centra Kontroli i Prewencji Chorób, agencja rządu federalnego odpowiadająca za zapobieganie chorobom oraz ich monitorowanie i zwalczanie, zbadała, jak na COVID-19 chorują dzieci. Potwierdziło się, że najczęściej przechodzą one zakażenie bezobjawowo. Ale nie zawsze. Dowodzą tego historie pacjentów lizbońskiego szpitala. Materiał magazynu "Polska i Świat".
Dzieci zdecydowanie rzadziej mają objawy zakażenia koronawirusem, co nie znaczy, że nigdy się to nie zdarza. Największe dotąd badania pod tym kątem przeprowadziły amerykańskie Centra Kontroli i Prewencji Chorób (CDC). Rządowa agencja federalna prześwietliła ponad 2500 tysiąca przypadków zachorowań wśród osób do 18. roku życia. W tej grupie 147 młodych pacjentów wymagało hospitalizacji i najczęściej były to noworodki. Pięcioro dzieci skierowano na oddział intensywnej terapii, a troje zmarło.
Najmłodsza pacjentka ma 29 dni
Portugalscy dziennikarze odwiedzili oddział zakaźny dziecięcego szpitala w Lizbonie.
Najmłodsza pacjentka z COVID-19 ma tam zaledwie 29 dni. - Moja matka i mąż mieli pozytywny wynik testu na koronawirusa. Dziecko zaczęło kaszleć, gdy miało 26 dni. Pojawiła się gorączka, ponad 38 stopni – mówi matka chorego dziecka.
Wraz z noworodkiem zamknięta jest w izolatce. Do środka mogą wejść tylko lekarze i pielęgniarki - wszyscy w pełni wyposażeni w środki ochronne. Dziewczynka wraca do zdrowia po posocznicy, czyli sepsie wywołanej przez wirusa. To bardzo groźny dla dziecka stan.
- Matka trafiła z dzieckiem do szpitala, gdy gorączka była już bardzo wysoka. Noworodki rzadko mają temperaturę. Kiedy już się to zdarza to znak, że coś jest nie tak – wyjaśnia dyrektorka oddziału zakaźnego Maria Joao Brito.
W tej samej izolatce przebywa jeszcze inne dziecko, dwuletni chłopiec wraz z matką. U niego choroba przebiega bezobjawowo. - To zupełnie inny przypadek. Chłopiec jest tu głównie z powodów społecznych. Jego matka jest w zaawansowanej ciąży. Urodzi lada dzień. Oboje mają koronawirusa. Rodzina nie chce ich w domu – tłumaczy Brito.
Pochodzą z Wysp Świętego Tomasza na Zatoce Gwinejskiej. Przyjechali do Portugalii w odwiedziny do rodziny. Wirus pokrzyżował ich plany na powrót do domu. Szpital szuka im teraz tymczasowego schronienia, do którego trafią, jak tylko ich sytuacja zdrowotna się wyklaruje.
"To inna praca niż ta, do której się przyzwyczailiśmy"
W placówce przebywa obecnie pięcioro dzieci i nastolatków z COVID-19. Niedawno takich młodych pacjentów było dwudziestu siedmiu. Liczba spadła, bo zmieniono kryteria przyjęć - teraz trafiają na oddział tylko dzieci z ciężkimi objawami. Pozostałe, a jest ich 30, są w domach, a zespół medyczny zdalnie monitoruje ich stan zdrowia.
Domingas Atouguia właśnie ukończyła studia, to jej pierwszy rok lekarskiego stażu. Z trzema koleżankami każdego dnia dzwoni do rodziców swoich pacjentów. - Dzwonimy tylko do tych, których stan się pogarsza. Jeśli dzieciom nic nie dolega, to sprawdzamy ich samopoczucie co drugi dzień – podkreśla. - To inna praca niż ta, do której się przyzwyczailiśmy. Nie widzimy się z pacjentami, nie biegamy między salami. To bardziej kwestia organizacyjna. Musimy o wszystkim pamiętać, musimy pamiętać, jakie konkretnie pytania zadawać – dodaje Atouguia.
"Większość jest tu na szczęście z rodzicami, ale niestety nie wszystkie"
Wysokie ryzyko zakażenia koronawirusem wymusza zmiany w ochronie zdrowia. Pracownicy przede wszystkim wykonują niezliczoną ilość procedur związanych choćby z zakładaniem czy ściąganiem sprzętu ochronnego. Te kombinezony dodatkowo utrudniają relacje z pacjentem, szczególnie jeśli jest dzieckiem.
Pielęgniarka na oddziale zakaźnym szpitala dziecięcego w Lizbonie Ana Oliveira mówi, że mniejsze dzieci są ciekawskie, chcą bawić się sprzętem. - To czasami pomaga odwrócić ich uwagę. Większość jest tu na szczęście z rodzicami, ale niestety nie wszystkie. Gdy wychodzimy z izolatek, ściągamy odzież ochronną. Pokazujemy się przez szybę i machamy do nich, żeby nie miały w głowie jedynie obrazu osoby w masce – dodaje.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Shutterstock