Wyzwalający obóz w Dachau amerykańscy żołnierze byli zszokowani skalą okrucieństwa Niemców wobec więźniów. Zrodziło to w nich agresję wobec pozostałych na miejscu esesmanów - wielu zastrzelono, a część zlinczowali więźniowie. Według oficjalnych danych zabito około 50 Niemców, według nieoficjalnych nawet 560, w czym miał odegrać kluczową rolę pewien potomek amerykańskich Indian, z zimną krwią dokonujący "aktu sprawiedliwej zemsty".
Amerykańskie wojsko dotarło do kompleksu obozowego Dachau 29 kwietnia 1945 roku. Były to oddziały 42. i 45. Dywizji Piechoty, które maszerowały na pobliskie Monachium. Niemieckie wojsko praktycznie nie stawiało już oporu, poza nielicznymi oddziałami SS. Zbliżając się do Dachau, Amerykanie wiedzieli, czego mniej więcej się spodziewać. Już wcześniej wyzwolono między innymi obóz w Buchenwaldzie, a ze wschodu nadeszły informacje o licznych niemieckich obozach na terenach wyzwalanej spod niemieckiej okupacji Polski. Niskiej rangi żołnierze nie byli jednak gotowi na to, co zobaczą, bowiem żadne zdawkowe informacje przekazywane przez dowódców nie mogły w pełni odmalować czekającego ich horroru.
Wyzwolenie i szok
Obóz w Dachau był pierwszy. Założono go już w 1933 roku, niedługo po dojściu nazistów do władzy w Niemczech. Głównym celem jego istnienia mała być "reedukacja" przeciwników politycznych poprzez pracę. Zsyłano tam tysiące ludzi niewygodnych dla reżimu. Nie było to obóz zagłady, w Dachau nie mordowano w sposób przemysłowy, ale i tak zginęło w nim ponad 30 tysięcy osób. Głównie z głodu, chorób i w wyniku okrutnego traktowania. Do 1945 roku pierwotny niewielki obóz rozrósł się do olbrzymiego kompleksu i ponad setki dodatkowych obozów satelickich - znajdowało się w nim około 40 tys. więźniów. Jednocześnie wysyłano do niego koleją transporty kolejnych, których ewakuowano z obozów bliżej frontu na mocy dyrektywy najwyższych władz III Rzeszy, iż żaden osadzony nie może wpaść w ręce aliantów. W kwietniu obrona Niemców na froncie zachodnim leżała już jednak w gruzach. Ewakuacja Dachau została przeprowadzona tylko częściowo, bowiem nie dość, że nie było już gdzie wywozić więźniów, to członkowie SS myśleli raczej o ratowaniu własnej skóry. Przed nadejściem Amerykanów główna obsada obozu ze specjalnych oddziałów wartowniczych SS Totenkopfverbande w większości uciekła. Na miejscu zostali tylko nieliczni oraz żołnierze Waffen SS, czyli sił zbrojnych SS. W większości byli to Węgrzy leczeni po ranach odniesionych na froncie wschodnim.
W dniu wyzwolenia, 29 kwietnia, oddziały amerykańskie dotarły wczesnym rankiem do kompleksu w Dachau z kilku kierunków. Amerykanie spodziewali się walki z przejawiającymi fanatyzm esesmanami, ale nic takiego nie miało miejsca. Żołnierze Hitlera myśleli już tylko o przeżyciu. Przed jedną z bram pozostały na miejscu najwyższy rangą oficer SS poddał obóz dowódcy 42. Dywizji Piechoty.
Spontaniczny odwet
Amerykańscy żołnierze z różnych jednostek wchodzili na teren obozu z kilku stron. Przed jedną z głównych bram stały wagony, które Amerykanie nazwali "Pociągiem Śmierci". Wewnątrz znajdowały się zwłoki setek więźniów "ewakuowanych" z innych obozów, którzy zmarli z wyczerpania w drodze lub tuż pod murem Dachau, ponieważ nikt nie pofatygował się, by dać im pić i jeść. - Większość żołnierzy po prostu patrzyła na to w ciszy i szoku. Widzieliśmy ludzi rozerwanych na kawałki, spalonych i zabitych na różne inne sposoby na polu bitwy, ale nic nie mogło nas na to przygotować - relacjonował szeregowy John Lee z 45. Dywizji Piechoty.
To, co zobaczyli w "Pociągu Śmierci", wywołało u Amerykanów falę nienawiści wobec Niemców. Żołnierze wchodzący do obozu przez bramę obok wagonów zaczęli wyładowywać swoją furię na napotkanych esesmanach. W pierwszej fali incydentów zostało zastrzelonych przynajmniej kilkunastu Niemców, a według części relacji kilka razy więcej. W oficjalnym raporcie US Army opisano między innymi przypadek, gdy żołnierze wypędzili z wieży strażniczej grupę nie stawiających oporu esesmanów, po czym na miejscu ich rozstrzelali.
Niesprecyzowana liczba Niemców zginęła z rąk więźniów. Amerykańscy żołnierze nie starali się im przeszkadzać, a nawet są relacje świadków, według których dawali im pistolety. Maltretowani przez lata ludzie wyładowywali furię na swoich oprawcach, najczęściej tłukąc ich bez opamiętania tępymi narzędziami.
Nastawienie Amerykanów do Niemców w dniu wyzwolenia obozu odmalowuje fragment oficjalnej historii 45. Dywizji. - Zabijanie nieuzbrojonych jeńców wojennych nie wywoływało u większości z nas wyrzutów sumienia. Naszym zdaniem tego dnia esesmani nie zasługiwali na taką ochronę, jaka przysługuje żołnierzom schwytanym po uczciwej walce. Dla większości ludzi z mojej kompanii oni byli niczym więcej niż dzikimi i bestialskimi zwierzętami, których rolą w tej wojnie było głodzić, maltretować, torturować i mordować bezbronnych cywili - powiedział kronikarzowi szeregowy Flint Whitlock.
Zastrzeleni podczas "próby ucieczki"
Największe kontrowersje i spory budzi jednak to, co stało się na terenie koszar SS kilka godzin po wejściu Amerykanów do obozu. Głównymi aktorami tych niejasnych wydarzeń byli żołnierze 157. Regimentu Piechoty z 45. Dywizji, którzy jako jedni z pierwszych wkroczyli na teren Dachau i mieli możność dokładnie przyjrzeć się "Pociągowi Śmierci". Przez kolejne godziny przeczesywali część obozu, natykając się na kolejne ślady bestialstwa Niemców. Złapanych esesmanów zbierali na placu obok koszar, gdzie normalnie rozładowywano pociągi z węglem.
Według informacji oficjalnych oraz relacji dowodzącego regimentem podpułkownika Felixa Sparksa, około godz. 14. było tam już około 50 Niemców. Stali pod długim ceglanym murem z rękoma uniesionymi do góry. Naprzeciw nich stało kilkunastu Amerykanów uzbrojonych między innymi w karabin maszynowy. W pewnym momencie obsługujący go szeregowy otworzył ogień do tłumu Niemców, zabijając na miejscu 12 i raniąc wielu innych, co później tłumaczył tym, że mieli "próbować uciekać".
Podpułkownik Sparks strzelając w powietrze i klnąc, po chwili zaprowadził porządek i kanonada została przerwana. Według oficjalnej wersji wydarzeń na tym skończyło się zabijanie esesmanów.
Masakra, której mogło nie być
Według wersji nieoficjalnej, to był dopiero początek. To, co miało się stać dalej, opisał w swojej książce "Czas mściciela" pułkownik Howard Buechner, który w kwietniu 1945 roku był porucznikiem i lekarzem 42. Dywizji. Książkę opublikowano dopiero w 1986 roku i wywołała wiele kontrowersji, bowiem całkowicie zaprzeczała oficjalnej wersji wydarzeń. Buechner twierdzi, że wojsko prawdziwą skalę masakry zatuszowało, a wszelkie materiały przygotowane przez armijnych śledczych są spreparowane.
Według Buechnera po pierwszym incydencie, podczas którego zabito kilkunastu Niemców, ppłk Sparks oddalił się z miejsca zdarzenia, a na czele żołnierzy pilnujących rosnącej grupy esesmanów miał zostać porucznik Jack Bushyhead, pochodzący z plemienia Czirokezów. Niedługo po oddaleniu się podpułkownika porucznik miał wejść na niską szopę, gdzie rozstawiono jeden z karabinów maszynowych. Następnie przejął broń od jednego z żołnierzy i spokojnie otworzył ogień do stojących pod murem Niemców. Miał strzelać, aż skończył się jeden pas z amunicją, po czym założył kolejny i kolejny, aż wszyscy esesmani leżeli bez ruchu na ziemi. Do kanonady mieli się przyłączyć inni żołnierze. Ranni Niemcy mieli być dobijani przez więźniów, którym Amerykanie dali swoje pistolety.
Po zakończeniu kanonady Buechner zapytał Bushyheada dlaczego to zrobił. "Spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem i odparł: 'Byłeś w krematorium? Widziałeś komorę gazową? Widziałeś ten pociąg? Widziałeś tych wszystkich zagłodzonych ludzi?'" - napisał w swojej książce pułkownik. Zdaniem Buechnera Bushyhead był odważnym, miłym i spokojnym człowiekiem, ale to, co zobaczył w Dachau, miało wyzwolić w nim "instynkt przodków". "Działał z absolutnym przekonaniem o słuszności swoich czynów. W swoim mniemaniu stał się instrumentem zemsty i zadośćuczynienia za zbrodnie, których był świadkiem" - napisał pułkownik.
Jak twierdzi Buechner, porucznik Busyhead i jego towarzysze rozstrzelali 346 esesmanów. W całym Dachau tego dnia miało ich zginąć około 560.
Historia zamieciona pod dywan
Incydenty podczas wyzwalania Dachau stały się przedmiotem dochodzenia żandarmerii. Jej raport trafił na biurko generała George'a Pattona, wojskowego gubernatora Bawarii. Znalazły się w nim rekomendacje, aby postawić szereg żołnierzy przed sądem wojennym za złamanie Konwencji genewskiej i różne naruszenia przepisów. Najcięższe oskarżenia wystosowano pod adresem porucznika Bushyheada. Generał Patton miał jednak uznać całą sprawę za niebyłą. Według części relacji wykonał teatralny gest i własnoręcznie spalił raport.
Wyniki dochodzenia zostały utajnione, a całą sprawę wyciszono. Dokumenty ze śledztwa żandarmerii ujrzały światło dzienne dopiero w 1991 roku. To na nich jest oparta oficjalna wersja wydarzeń, według której Niemców zabito tylko około 50. Zawarte jest w nich między innymi zeznanie pod przysięgą porucznika Buechnera, który nie wspomina słowem o masakrze, której miał się dopuścić na jego oczach porucznik Bushyhead. Po latach sam stwierdził, że podczas przesłuchań żołnierze mówili to, co mieli powiedzieć, a nie prawdę.
Nie ma pewności, która wersja wydarzeń jest prawdziwa. Podpułkownik Sparks w 1991 roku stanowczo zaprzeczył, jakoby 29 kwietnia 1945 roku doszło do masakry. Nie ma innych doniesień i informacji o tym jakoby miała miejsce, poza tym, co napisał w swojej książce Buechner.
Autor: Maciej Kucharczyk\mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: National Arichves, domena publiczna | Arland B. Musser