Żeby dostać się do lepszego świata, muszą niejednokrotnie przejść wielotygodniowe, kosztowne męczarnie podróży. Ale to i tak lepsze niż niejednokrotnie wojenne piekło w ich ojczyznach. Tylko w tym roku granicę węgiersko-serbską nielegalnie przekroczyło ok. 100 tysięcy imigrantów. Większość z nich to Syryjczycy, Afgańczycy i Pakistańczycy. Węgry to coraz częściej jeden z głównych przystanków na ich drodze do Europy. Rząd w Budapeszcie ma dość fali nielegalnych migracji. Właśnie buduje na swojej granicy płot, który ma ją powstrzymać. Na granicy węgiersko-serbskiej był Maciej Krawczyk.
Dla 21-letniego Sheto, studenta chemii z Syrii, to była najdłuższa podróż w życiu. Chociaż słuchając jego opowieści trudno oprzeć się wrażeniu, że bardziej trafnym słowem opisującym to, co przeżył, jest "ucieczka". I chociaż wojna w dużej mierze oszczędziła Damaszek - z którego wyjechał miesiąc temu - życie mieszkańców miasta jest dalekie od normalności. W poszukiwaniu lepszego jutra Sheto zostawił całą rodzinę i z dnia na dzień wyruszył w drogę do Europy. Ta trudna decyzja kosztowała go wiele wysiłku i wiele pieniędzy. - Żeby dostać się do Europy, musiałem zebrać 4 tys. euro. Na podróż złożyła się cała rodzina - opowiada student. Jednak miało się okazać, że najtrudniejszy etap wyprawy dopiero przed nim.
Po przejechaniu przez Turcję, Grecję i Macedonię, Sheto dotarł do Serbii. Tu, w dawnej fabryce cegieł niedaleko serbskiego miasta Subotica, czeka na okazję, żeby dostać się na Węgry. Miejscowość od kilku lat jest ostatnim przystankiem uchodźców przed granicami Unii Europejskiej. Można tu spotkać Afgańczyków, Pakistańczyków, Irakijczyków czy Syryjczyków. Rozrzuceni po całej wiosce i okolicznych polach śpią pod gołym niebem. Tylko niewielu stać na kupno namiotu, bo większość pieniędzy wydali na opłacenie przemytników.
Podobnie jak Sheto, przyjechali tu jedynie z małymi plecakami. I choć zatrzymują się tu zaledwie przez kilka dni, warunki panujące w fabryce mocno dają się we znaki. Dwa razy w tygodniu przyjeżdżają wolontariusze z organizacji Lekarze Bez Granic. Rozdają wodę i leczą urazy, których uchodźcy nabawili się po drodze. Przy mobilnej klinice spotykamy 27-letniego Luftullaha Malikzai. W Afganistanie pracował jako inżynier, współpracował z japońskimi firmami, które realizowały rządowe kontrakty. To nie spodobało się talibom, którzy zaczęli mu grozić śmiercią. - Dostawałem pogróżki przez telefon - relacjonuje Luftullah - Ktoś podrzucał mi listy do domu. Pisali, żebym przestał pracować z zagranicznymi firmami. W końcu zdecydowałem się wyjechać - dodaje. W Afganistanie musiał zostawić żonę i dwójkę dzieci.
Podobnych historii w tym miejscu można usłyszeć wiele. Granica serbsko-węgierska stała się bowiem jednym z głównych szlaków, którymi uchodźcy z bliskiego wschodu i Azji próbują dostać się do Europy. Węgry są członkiem strefy Schengen, a to oznacza, że łatwo się dostać stąd do Niemiec, Holandii czy Szwecji. Z najnowszych danych węgierskiego rządu wynika, że tylko od początku tego roku blisko 100 tys. osób próbowało nielegalnie dostać się do kraju. Dla porównania w całym 2014 roku ta liczba nie przekroczyła 50 tysięcy. W walce z tym procederem Węgry rozpoczęły budowę kontrowersyjnego płotu na granicy z Serbią.
Prace w miejscowości Morahalom niedaleko Szegedu ruszyły dwa tygodnie temu. Na razie zbudowano kilkusetmetrowy fragment płotu. Powstała tu też specjalna strefa dla dziennikarzy, którzy chcą sprawdzić stan prac. Jednak kiedy docieramy na miejsce, na oglądanie płotu nie ma czasu - tuż obok policja prowadzi bowiem grupę 40 emigrantów z Afganistanu. Na jej czele idzie dziewczynka - na oko nie ma więcej niż 12 lat. Z domu zabrała jedynie mały plecak, choć za nią już ponad 3,5 tysiąca kilometrów. Wygląda jakby wracała ze szkoły, obok idą jej rodzice. Ojciec niesie jedynie dwie butelki wody.
Jestem inżynierem, chce jechać do Niemiec, Norwegii a później do Kanady albo Stanów Zjednoczonych. Dlaczego miałbym tego nie robić? Jesteśmy przecież Syryjczykami, normalnymi ludźmi Nabil
"Jesteśmy normalnymi ludźmi"
Dwadzieścia kilometrów dalej inni uchodźcy dopiero przygotowują się do przejścia przez granicę. W serbskiej Kanijżi zatrzymują się bogatsi emigranci, głównie Syryjczycy. Biznesmeni i inżynierowie śpią w tutejszych hostelach, można też ich spotkać w kawiarniach przy rynku tego niewielkiego miasta. - To była bardzo niebezpieczna podróż. Jechaliśmy tu 18 dni - mówi 57 letni Nabil. Mężczyzna nie chce zdradzić swojego nazwiska ani miejsca zamieszkania w Syrii. - Najgroźniejsza była przeprawa z Turcji do Grecji przez Morze Egejskie. Przed chwilą słyszałem, że w nocy wywróciła się tam jedna z łodzi, nikogo nie odnaleziono - dodaje.
Nabil przyznaje, że to nie Węgry są jego docelowym przystankiem. - Jestem inżynierem, chce jechać do Niemiec, Norwegii a później do Kanady albo Stanów Zjednoczonych. Dlaczego miałbym tego nie robić? Jesteśmy przecież Syryjczykami, normalnymi ludźmi - mówi. Podczas naszej rozmowy rynek w Kanijźi pustoszeje. Jest późne popołudnie, czas więc wyruszać w stronę granicy. Z miasta do granicy idzie się 2,5 godziny. Uchodźcy, idący w grupach po dwadzieścia, trzydzieści osób, zajmują całe pobocze. Kiedy zbliżają się do granicy, emocje stają się coraz większe. Ludzie zaczynają się spieszyć, żeby zdążyć przed zmrokiem. Gdy ostatnia grupa znika w lesie, który jest jednym z głównych miejsc, w których działają przemytnicy, przejeżdżamy na stronę węgierską.
To jeszcze nie koniec drogi
Ruch na przejściu granicznym jest niewielki, dlatego dotarcie w okolice miejscowości Roszke nie zajmuje wiele czasu. Na miejscu mijamy policyjne samochody pełne uchodźców. W tym miejscu Serbię i Węgry dzielą jedynie dwa szlabany, łączy natomiast wał przeciwpowodziowy. Po węgierskiej stronie w oczy od razu rzucają się porozrzucane rzeczy, śpiwory i dziecięce ubrania. Na posterunku zostaje dwóch policjantów, którzy pilnują terenu przez całą dobę. Kiedy złapią kogoś nielegalnie przekraczającego granicę, wzywają posiłki.
Policjanci ruszają na patrol i niemal w tej samej chwili na wale pojawia się grupa siedmiu uchodźców. Czerech dwudziestolatków szybko mija szlaban i ucieka w dół do lasu. Za nimi podąża trzyosobowa rodzina. Ojciec z córką idąc podtrzymują płaczącą matkę i również znikają pomiędzy drzewami. Kiedy policjanci wracają na swoje stanowisko, na moment zapada cisza. Po chwili jednak na wale znów pojawia się grupa ludzi, a w lesie po stronie Serbii słychać krzyki i szczekanie psów. Widać, że część uchodźców chce przejść na stronę węgierską, pomimo obecności policji. Wreszcie sześć osób decyduje się na ten krok. Spokojnie podchodzą do radiowozu. Emocji nie kryje tylko kobieta trzymająca na rękach małe dziecko – od razu wybucha płaczem. Mężczyźni krzyczą coś do pozostałych uchodźców, którzy zostali po serbskiej stronie granicy. Policjantom mówią, że jest tam jeszcze 300 osób.
Przekroczyli granicę, ale dla nich podróż do Europy na razie się skończyła - teraz trafią do jednego z obozów dla uchodźców albo zostaną odesłani z powrotem do Serbii. Dla wielu nielegalnych migrantów nawet taka perspektywa jest jednak lepsza niż powrót do swojego kraju.
Autor: Maciej Krawczyk/mtom / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Maciej Krawczyk