Brytyjczycy wybierają. Kto z wielkiej trójki?


Od godz. 8 Brytyjczycy wybierają dziś nowy parlament. Wybory do Izby Gmin i samorządowe mogą przesądzić o odsunięciu tracącej na popularności Partii Pracy, która rządzi na Wyspach nieprzerwanie od 13 lat.

To mają być największe wybory w Wielkiej Brytanii ostatnich lat. W wyścigu o głosy Brytyjczyków liczą się trzy partie polityczne. Oprócz laburzystów premiera Gordona Browna torysi oraz niespodziewanie Liberalni Demokraci.

Sondażowym zwycięzcą jest jak dotąd Partia Konserwatywna (32-36 proc. poparcia) Davida Camerona. Torysi mogą stać się największą partią w Izbie Gmin, czyli odpowiedniku polskiego sejmu, ale nie mieć bezwzględnej większości.

System rozdziału mandatów sprzyja bowiem laburzystom, których okręgi są mniejsze. W tej sytuacji oczy zwrócone są na partię Liberalnych Demokratów prowadzonych przez największą polityczną gwiazdę ostatnich miesięcy na Wyspach Nicka Clegga, z którą torysi lub laburzyści będą musieli stworzyć koalicję.

Wybory mogą przynieść komplikacje, jeśli torysi je zwyciężą i utworzą rząd, lecz nie będą mieli żadnej reprezentacji w Szkocji, a także wówczas, gdy Partia Pracy, na co się zanosi, będzie miała szczątkową reprezentację w Anglii na południe od regionu Midlands, lub nie będzie mieć jej wcale.

Konkurentami torysów na prawicy są antyeuropejska partia UKIP (Partia Niepodległości Zjednoczonego Królestwa) oraz antyimigracyjna BNP (Brytyjska Partia Narodowa). Na lewo od laburzystów jest Partia Zielonych.

Hung parliament?

Efektem kombinacji skomplikowanej ordynacji wyborczej i podzielonych preferencji wyborczych Brytyjczyków może być tzw. hung parliament, czyli parlament, w którym żadna z partii nie ma większości pozwalającej jej rządzić.

Ostatni raz taka sytuacja miała miejsce w latach 70. XX wieku i szybko doprowadziła do kryzysu parlamentarnego i nowych wyborów. Podobna sytuacja jest możliwa także i w tym roku.

Oczy zwrócone na gospodarkę

Głównym punktem sporów podczas kampanii wyborczej była gospodarka. A wszystko przez kryzys, jaki dotknął Grecję. Spowodował on, że eurostrefa, która nigdy nie była w Wielkiej Brytanii popularna, ma jeszcze mniej zwolenników.

W kampanii wyborczej torysi atakowali Partię Pracy za propozycję podniesienia stawki ubezpieczenia socjalnego (odpowiednik ZUS) dla osób zarabiających powyżej 20 tys. funtów szterlingów rocznie. Torysi chcą ją uchylić, a wynikającą stąd finansową dziurę wypełnić, szukając oszczędności w resortach rządowych.

Z kolei laburzyści atakowali torysowskie plany przyznania ulg podatkowych właścicielom nieruchomości, wskazując, że najbardziej skorzystają najbogatsi. Konserwatystom dostało się również za propozycje cięć wydatków rządowych, które według nich zaszkodzą ożywieniu gospodarczemu.

Kto poniesie koszty?

Żadna z partii nie przedstawiła jednak szczegółowego planu naprawy finansów publicznych. W powszechnym odczuciu wyborców, bez względu na to, która z partii wygra wybory, podniesie ona podatki i obetnie wydatki rządowe. Torysi wykluczają zwyżkę podatków, co oznacza, iż mają w planach znacznie głębsze cięcia wydatków rządowych niż pozostałe partie.

Torysi i liberałowie szermują hasłem zmian: - Konserwatyści i liberałowie konkurują między sobą o to, która z partii będzie rzecznikiem zmian. Laburzyści ostrzegają, że zmiana, zwłaszcza w polityce gospodarczej, niesie ze sobą duże ryzyko pogorszenia sytuacji. Z kolei liberałowie przedstawiają konserwatystów i laburzystów jako partie kontynuacji starego porządku - zauważył Alan Shipman z Open University.

Co z imigrantami?

Wybory odbywają się w cieniu skandalu na tle refundacji wydatków posłów Izby Gmin, co spory odłam wyborców nastawia cynicznie. W kontekst wyborów wpisuje się także sprawa imigracji, w tym z nowych państw UE, a także nielegalnej imigracji. Laburzyści i torysi skrytykowali liberalne plany amnestii dla ok. 600 tys. nielegalnych imigrantów.

Trudne decyzje przed Brytyjczykami

Obecne wybory bywają też nazywane "wyborami, które warto przegrać", ponieważ ich zwycięzca ze względu na trudne i niepopularne decyzje, które będzie musiał podjąć, wykluczy się z udziału we władzy na pokolenie. Taką opinię przypisuje się prezesowi Banku Anglii Mervynowi Kingowi, który jej nigdy oficjalnie nie zdementował.

Źródło: PAP, tvn24.pl