Drzwi w karetce podczas jazdy otworzyły się cztery razy. Same. Pulsometr położyliśmy przy nawiewie, bo przez brak ogrzewania postojowego odmówił posłuszeństwa. Pomogło. Udało się sprawdzić saturację pacjenta.
Jerzy ma anginę. W takich warunkach nie wyzdrowieje. Tak oceniły streetworkerki z Ursynowa. Wezwały Ambulans z Serca, czyli załogę karetki, która pomaga osobom w kryzysie bezdomności.
Jest wtorek, 18 stycznia. Jesteśmy w Lasku Brzozowym w Warszawie. Tuż przy znanej na Ursynowie Górce Kazurce.
To wszystko, co ma
"Namiot", w którym mieszka Jerzy, zrobiony jest ze starych plandek. Kilku, bo jedna przeciekała. Kolejne warstwy też nie do końca chronią przed deszczem, a już na pewno nie przed mrozem. Nie pomagają też stare śpiwory, którymi Jerzy się przykrywa.
Obok "namiotu" stoi drewniana budka. Metr na metr. Ma pełnić funkcję wiatrołapu. O jedno z drzew Jerzy oparł rower. Na drugim zawieszone jest lustro. Kawałek dalej dostrzegam stary grill, rozpadające się garnki i choinkę, przewróconą przez wiatr podczas burzy śnieżnej, która dzień wcześniej przeszła przez stolicę.
- Jak się pan czuje? - pyta Rafał, kierowca karetki, zawodowy ratownik medyczny. Pyta i już jest w środku wiatrołapu. Jerzy, który położył się w namiocie, nie ma siły wstać. Jest trzeźwy.
- Dobrze - odpowiada. I dziwi się, że ktoś o to pyta.
- Załatwiliśmy panu pokój jednoosobowy w schronisku na Żytniej.
- O! Tam to jest hotel pięciogwiazdkowy - odpowiada Jerzy.
- To proszę. Jedziemy.
Ale Jerzy odmawia. Boi się, że po powrocie ze schroniska na "swoim" terenie nic już nie zastanie. A to wszystko, co ma.
Ruszamy więc dalej. Tego dnia z Ambulansem z Serca spędzę osiem godzin, przejadę ponad sto kilometrów, a ratownicy, czyli wolontariusze, pomogą kilkunastu osobom w kryzysie bezdomności.
Praca po pracy
Karetka ma ponad osiemnaście lat, ale "z serca" działa od trzech. Jej właściciel - Jacek Niewęgłowski, ratownik medyczny - kupił ją, żeby pracować przy imprezach komercyjnych. Każda duża impreza, koncert czy zawody sportowe wymagają obecności ratowników - uczestnicy mogą poczuć się źle i potrzebować pomocy. Imprezy organizowano jednak głównie w weekendy, a ambulans w tygodniu tylko się kurzył. Jacek zebrał grupę medyków i postanowił - będziemy pomagać bezdomnym. Założyli fundację Ambulans z Serca.
Działają w niej lekarze, ratownicy i pielęgniarki, studenci medycyny, ale i przedstawiciele innych zawodów. Łącznie kilkanaście osób. Dyżur pełnią zazwyczaj trzy osoby: kierowca karetki i dwóch ratowników medycznych, w czwartki dołącza do nich jeszcze psycholog. W teren wyjeżdżają trzy, cztery razy w tygodniu.
Zespół fundacji tworzą: Jacek Niewęgłowski - fundator, ratownik medyczny; Emilia Wesołowska - prezes; Michał Wasiak - lekarz, dyrektor do spraw medycznych; Anna Stępień - lekarz; Janusz Cholewiński - ratownik, kierowca; Zuza Matuszewska - ratownik; Tomek Zych - ratownik; Łukasz Pulik - lekarz; Rafał Muszczynko - ratownik, kierowca; Aga Nowak - pielęgniarka; Marek Matczak - ratownik; Aleksandra Sadecka - lekarz; Paweł Kosmowski - ratownik, kierowca; Danuta Kobus - lekarz; Agnieszka Leniuk - opiekun medyczny, ratownik; Mateusz Spoczyńki - psycholog, ratownik medyczny; Marzena Kamińska - psycholog.
Opatrują rany, leczą odmrożenia, dostarczają leki i środki higieniczne, służą radą.
Jak działają? Jak tylko skończą swoją stałą pracę, wsiadają do karetki i ruszają. Dokąd? Głównie tam, gdzie inni raczej zaglądać nie chcą - do pustostanów, na ogródki działkowe, koczowiska pod mostami, do piwnic, szałasów i innych miejsc, w których mieszkają osoby bezdomne.
Informatyk, psycholog szkolny
Z trzema z nich spotykam się o piętnastej na ulicy Żytniej w Warszawie, przy siedzibie Caritasu. Pojedziemy razem na patrol. Ja właśnie zaczynam pracę. Mateusz, Marek i Rafał swoją już dziś skończyli. Za dyżur w Ambulansie z Serca nie dostaną żadnych pieniędzy. To wolontariat.
Mateusz: - Do czternastej pracuję w szkole jako psycholog. Później przyjeżdżam tutaj i pracuję jako ratownik medyczny.
Rafał: - Do godziny czternastej naprawiam komputery. Jestem informatykiem, prowadzę własną działalność, obsługuję kilka firm. Nigdy nie myślałem, że będę kierowcą karetki.
Marek: - Jestem wykwalifikowanym ratownikiem pierwszej pomocy i opiekunem medycznym. Zajmuję się osobami po udarach. W wolnym czasie prowadzę grupę ratowniczą. Wolontaryjnie działam w Ambulansie z Serca. Bo miałem akurat wolne okienko.
- A ile dziś spałeś? - pytam.
- Zachowajmy to w tajemnicy - opowiada.
Kiedy pytam wprost, dlaczego właściwie pomagają, we trzech odpowiadają skromnie, jakby nie chcieli się chwalić. Mówią, że do fundacji trafili przypadek, choć nic tu na przypadek nie wygląda.
Mateusz: - "Ambulans" znalazłem na Facebooku. Stwierdziłem: nowe doświadczenie, spróbuję. I jestem.
Rafał: - Nie planowałem zostawać kierowcą karetki. Jestem zapalonym rowerzystą. Mój kolega na jednym z forów zrzeszających miłośników jednośladów założył zrzutkę na opony, właśnie do karetki, którą jedziemy. Zrzuciłem się, a przy okazji zajrzałem na Facebooka, żeby dowiedzieć się, o co chodzi z tą inicjatywą. Później zbieraliśmy jeszcze na przekładnię kierowniczą, bo też się psuła. Zrobiłem zrzutkę w swojej firmie. Myślałem, że będę wspierał fundację finansowo, bo gdzie mi do medycyny. Aż w pewnym momencie ogłosili, że szukają kierowcy. Napisałem, że jak nie znajdą nikogo lepszego, to jestem do dyspozycji.
Nie znaleźli.
Rafał zrobił odpowiednie szkolenia na kierowcę karetki i kurs pierwszej pomocy. W Ambulansie z Serca jeździ już dwa i pół roku.
W "karecie"
Według licznika, "kareta", jak nazywają karetkę wolontariusze, ma przejechanych 367 tysięcy kilometrów. Jednak mało kto w fundacji wierzy w ten przebieg.
Wolontariusze są jej trzecimi właścicielami. Wcześniejszy miał pomysł, żeby przerobić ją na kamper, ale się z tego wycofał. Zdążył tylko pociąć trochę kabli elektrycznych.
Rafał wylicza zalety ambulansu: - No cóż... Karetka jeździ, silnik działa, kółka się kręcą. Hamuje, skręca, gdy trzeba - to nawet przyspiesza.
I, jak zaznacza, na tym koniec.
- W ciągu ostatnich miesięcy zmagaliśmy się między innymi z elektryką sygnałów uprzywilejowania, klaksonem pneumatycznym, układem wydechowym, instalacją tlenową, drzwiami przesuwnymi do części przeznaczonej dla pacjentów, centralnym zamkiem, noszami, nawiewem na szybę i oświetleniem pola dookoła karetki - wylicza.
Gdy jedziemy trasą szybkiego ruchu na Ursynów, nagle otwierają się drzwi z tyłu. Marek szybko je zamyka. Ja odruchowo łapię opakowanie z igłami, które spada z półki.
- Jak drzwi się otworzą, kiedy jedziemy szybko na SOR, to śmiesznie nie jest - komentuje Rafał.
- Od dawna nie działa klimatyzacja i ogrzewanie postojowe. Wydaje się to fanaberią, ale w karetce ma gigantyczny wpływ na leki, ponieważ wymagają określonej temperatury, i na bezpieczeństwo naszych pacjentów. W upał - oznacza zagrożenie udarem cieplnym, zimą - wyziębienie. Kilkukrotnie w ostatnich miesiącach zdarzyło się, że patrol trzeba było przerwać lub odwołać z powodu usterek wozu. Niestety, mamy świadomość, że będzie coraz gorzej - dodaje. Dlatego zorganizowali zrzutkę na nową karetkę, ale do celu brakuje im jeszcze bardzo dużo.
- Na razie karetka jedzie - mówi. A my dojeżdżamy na Ursynów.
Czerwone linie
W Lasku Brzozowym na Kabatach jest kilka koczowisk, ale osoby tam mieszkające raczej ze sobą nie rozmawiają.
Mateusz: - Od Jerzego podczas ostatniej wizyty usłyszałem, że tutaj są niewidzialne czerwone linie i inne osoby mieszkające w lasku nie mogą ich przekraczać.
Jerzy dziś nie chce pomocy, choć przyjmuje nas miło. Pozwala, aby medycy go zbadali, do schroniska jechać nie chce. Mówi, że następnym razem mogliby mu przywieźć wodę. I jakiś ciepły posiłek. Wiosną zaprasza na piwo.
Rafał: - Jeżeli ktoś jest na ulicy pięć, dziesięć lat, to w ulicę wsiąkł. Czasem jest tak, że zainstalował się w miejscu, które boi się utracić. Bo, powiedzmy, zajmuje pustostan, w którym udało mu się zabić dechami okna. Wiatr w nim nie hula, to stara się tego pilnować, żeby tej swojej niewielkiej posiadłości nie stracić. Pójście na ośrodek jest dla niego ryzykiem. Może mu się spodoba, a może nie - i wtedy, gdzie wróci?
Zrozumieć
Jedziemy dalej.
Interwencja w Ursusie: pudło. Na dziki parking za blokiem przyjeżdżamy, kiedy jest już ciemno. Przedzieramy się karetką przez błoto, wszystkie znajdujące się w środku sprzęty drżą. Rafał komentuje: - Czasem zastanawiamy się, czy karetka to dobry wybór. Może powinniśmy jeździć terenówką?
Na parkingu stoi rozbity samochód. Przód jest kompletnie zgnieciony, ale tylnymi drzwiami można wejść do środka. Obok leżą puszki po piwie. W środku stare koce. Andrzej miał tam mieszkać. Od niedawna. Trafił na ulicę po rozstaniu z dziewczyną.
- To idziemy go szukać - mówi Marek.
Mateusz dodaje: - Miejsca, w które jeździmy, są wszelakie. Pustostany, ukryte zakamarki pod mostami, opuszczone śmietniki, rury ciepłownicze, tereny leśne z dala od cywilizacji. Nigdy nie wiadomo, gdzie wylądujemy w danym momencie i czy w ogóle spotkamy pacjenta. Oni się często przemieszczają, szczególnie teraz, kiedy jest zimno. Potrafią pójść do centrum handlowego chociażby po to, żeby się ogrzać. Czasami trwają poszukiwania takiego pacjenta. Bo jak już przyjeżdżamy, to staramy się za wszelką cenę pomóc.
A Rafał potwierdza: - U nas poszukiwania to sprawa normalna. W ubiegłym tygodniu pojechaliśmy między innymi na stację metra Świętokrzyska, bo dostaliśmy informację o przebywającej tam osobie w kryzysie bezdomności potrzebującej pomocy medycznej. Akcja jednak skończyła się na stacji Młociny, bo pacjentka zdążyła już wsiąść do innego pociągu. U nas nigdy nie wiesz, jak przebiegnie patrol ani gdzie się skończy. Wtedy akurat wydarzyło się sporo. Wszystko skończyło się pozytywnie, poza jednym - poszukiwanej przez nas osoby nie znaleźliśmy. Znaleźliśmy za to zupełnie inną osobę w potrzebie.
Tym razem się nie udało. Andrzeja nigdzie nie było. Ale Rafałowi udało się do niego dodzwonić. Był w szpitalu w Tworkach. Obiecał zadzwonić po pomoc, jak wróci "do siebie".
Pytam, skąd tyle wiedzieli o Andrzeju, mieli jego numer telefonu.
Rafał: - Numer dostaliśmy od streetworkerek, ale nie zawsze tak jest. My również staramy się z naszymi pacjentami rozmawiać. Bo skoro tak naprawdę chcesz człowiekowi pomóc, nie tylko zmienić mu opatrunek, ale zrobić dla niego coś więcej, to musisz zrozumieć jego sytuację. Zrozumieć, dlaczego on na tej ulicy się znalazł.
Mateusz: - Staramy się nie stygmatyzować tych osób, podejść do nich z sercem, z zainteresowaniem. Zwyczajnie interesujemy się nimi. Tym, jak teraz funkcjonują, co spowodowało, że są na ulicy. I przede wszystkim, jak sobie z tym radzą.
Rafał: - Pytamy, czy dziś jedli, czy mają gdzie spać.
Mateusz: - Czy mają się czego napić.
Procedury nie pozwalały
Ambulansowi z Serca informację przekazują też wszelakie fundacje, straż miejska czy streetworkerzy. Wszyscy, którzy pomagają bezdomnym, numer do wolontariuszy już dawno mają zapisany.
Rafał: - Głównie dzwonią do nas właśnie streetworkerzy. To oni wcześniej zagadują do bezdomnych. Jak się okazuje, że mają potrzeby medyczne, to przekazują nam takie informacje. Jedziemy, a pacjent czeka.
Mateusz: - Tym bardziej że oni różnie reagują na ratowników.
Rafał: - A i ratownicy medyczni w ich historii mogli specyficznie reagować na nich. W Polsce, kiedy chcesz otrzymać pomoc medyczną, musisz być ubezpieczona. Chyba że miałaś wypadek samochodowy, złamałaś nogę na chodniku, miałaś zawał, to nie ma problemu. Ubezpieczenia nie musi być.
- Karetka zabierze cię do szpitala, medycy udzielą pomocy. Natomiast jeżeli masz problem, który nie jest stanem nagłym, to kiedy nie jesteś ubezpieczona, radź sobie sama. Niektórych ratowników medycznych strasznie to irytowało. Wkurzali się, że procedury kazały im wystawić potrzebującą osobę za drzwi szpitala albo zostawić ją na ulicy, mimo że nie chcieli tego robić. Ale procedury nie pozwalały. Stąd narodziła się idea naszej karety. Bo gdyby system był inaczej zaprojektowany i pomoc medyczną otrzymywałby każdy, to karetka byłaby niepotrzebna.
Razem raźniej
Streetwokerzy też - głównie zimą, kiedy jest ciemno - przyłączają się do patroli. Agnieszka i Kasia dosiadają się do nas w Wawrze. Będziemy szukać Józefa, który ma bardzo duże problemy z chodzeniem. Najpierw jedziemy do opuszczonego domu, gdzie osiedlił się w piwnicy. Ale kiedy dojeżdżamy na miejsce, drzwi wejściowe są zabite deskami. Józefa nie ma. Ktoś go już przegonił. Na zewnątrz minus pięć.
Sprawdzamy w jego poprzedniej "lokalizacji" - jak mówią wolontariusze. W innym domu, wyglądającym jak stary sklep, też nikogo nie ma. Zaglądamy do środka. Jest bardzo zimno. W całym "pokoju" zalegają rozrzucone koce i materace. Nie ma żywej duszy.
Pytamy jeszcze w sklepie, czy ktoś go widział, sprawdzamy pobliskie przystanki. Nic. Cisza. Zapadł się pod ziemię. A wolontariusze nie widzieli go od świąt.
- Martwię się - mówi jedna ze streetworkerek.
Uwaga! Mysz
Jedziemy jeszcze do Artura. Od wolontariuszy słyszę, że to obrzeża Warszawy, daleki Wawer. Jedziemy rozjechaną polną drogą. W cieplejszy dzień musi tam być koszmarne błoto. Ale jest przymrozek, więc łatwiej.
Artur mieszka w opuszczonym budynku. Ledwo dostrzegam, jak wygląda, bo na zewnątrz jest bardzo ciemno, a w okolicy nie ma żadnego oświetlenia. W budynku jest kilka "pokoi". Gdy wchodzimy, widzimy dym unoszący się z palących się zniczów. Wszędzie pajęczyny, okna "zabezpieczone" reklamówkami.
Artur zajmuje jedno z pomieszczeń, jego kolega zazwyczaj śpi w piwnicy. Nie może osiedlić się w innym pomieszczeniu, bo tam jest problem z podłogą. Można spaść w dół. Podobno grasują też myszy. Ale tego lokatorzy się nie obawiają.
- Co wy wymyśliłyście?! Ja wam dam, jak się zobaczymy na Kijowskiej! - Artur krzyczy na streeworkerki. Tam jest ośrodek dla bezdomnych.
Do schroniska też jechać nie chce. Wychodzimy.
Mateusz: - Teraz jedziemy do schroniska na Lnianą. Tam będzie ciepło.
Pytam, co będziemy tam robić.
- Jeden pan czeka na nas. Mamy mu opatrzyć nogę - odpowiada.
Jedna pensja
Na Lnianej czekał nie jeden pacjent, ale wielu. Przed drzwiami, gdzie działali wolontariusze, ustawiła się kolejka. To mały pokoik w schronisku. Nazywa się "punkt medyczny". Bezdomni mężczyźni prosili o zmiany opatrunków (często to osoby po amputacji nóg czy palców wskutek odmrożenia) i o leki przeciwbólowe.
Stałam przed drzwiami w korytarzu, gdy jedna z pracownic powiedziała: - Ostatnio panowie z "Ambulansu" czekali u nas godzinę na pacjenta, bo akurat był u innego lekarza. Mówi, że skoro już przyjechali, chcą mu pomóc.
Kolejka też ustawiła się przed Caritasem na Grochowskiej. W ostatnim punkcie naszego patrolu. Dojechaliśmy tam po godzinie dwudziestej. Kolejka utworzyła się natychmiast. Ludzie, często w klapkach albo i bez skarpet, czekali na pomoc. Mateusz, Marek i Rafał pomogli wszystkim.
I znów: opatrywali rany, mierzyli ciśnienie. Tym, którzy mieli za wysokie, dawali tabletki, a za dwadzieścia minut sprawdzali, czy jest lepiej. Pacjenci pytali o środki przeciwbólowe, niektórzy prosili o bandaże.
Młodzi, starsi. Na wózkach, o kulach.
Marek: - Mieliśmy pana, który spadł z rusztowania. Miał złamany kręgosłup. Leżał pod wiaduktem. Okazało się, że pracował przy budowach, gdzie zawsze był kontenerek, i tam spał. Ale po wypadku nie miał gdzie wrócić.
Pomagaliśmy ludziom z wyższym wykształceniem, znających kilka języków. Mówi się, że od bezdomności dzielą cię trzy niewypłacone pensje. Ja myślę, że jedna. Mógłbym parę przykładów przytoczyć, że jednak tylko jedna.Rafał, ratownik
***
Jako ostatni do karetki wchodzi mężczyzna w średnim wieku. Już wcześniej opiekun z Grochowskiej mówi mi: jest nowy, nie pije.
Ma problem z nogami. Przez to stracił pracę i wylądował na ulicy. Był kucharzem. Dobrym. Widziałam go w jednym z programów telewizyjnych. O kuchni opowiada mi z pasją i tęsknotą.
Ratownicy opatrują mu nogę. Dają tabletkę na nadciśnienie. Zostawiają kilka tabletek przeciwbólowych. Na później.
Mateusz mówi: - Ciśnienie już w porządku. Będzie pan żył. Można iść spać.
Mężczyzna odpowiada: - Dziękuję za to. Dobranoc.
Jest dwudziesta trzecia. Kończymy. Rano wolontariusze pójdą do pracy.
Autorka/Autor: Klaudia Ziółkowska
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Fundacja "Ambulans z serca"