Wołodymyr Zelenski, Joe Biden, Ursula von der Leyen i Andrzej Duda - gdy chwalili Polaków, mieli na myśli pana Maćka, Zbyszka, Pawła, Grzegorza, dyrektora wiejskiej szkoły i grono szkolnych wolontariuszy. Przywódcy świata wzruszają się ich postawą, oddają im hołd, podziwiają głębię ich współczucia. Ale czy mają pojęcie, jak wygląda codzienność pracy z gośćmi z Ukrainy na głębokiej prowincji, pośród kaszubskich jezior i lasów?
Szkoła podstawowa stoi przy drodze, wokół łąki, pola, w oddali jezioro i wiejski kościółek. Typowy kaszubski, pofałdowany krajobraz. Na przyjazd uchodźców przygotowywano się tu kilka tygodni. Wreszcie nadeszła informacja: jadą! Pomieszczenia z prysznicami zostały wcześniej odmalowane, zakupiono nowe baterie. Lodówkę przeniesiono z pokoju nauczycielskiego, pralkę kupiła gmina. Zorganizowano kuchnię, wyposażono ją w naczynia, sztućce, talerze. Strażacy z Ochotniczej Straży Pożarnej przed szkołą w ogrodzie zbudowali specjalny stojak, do którego przywiązano sznury do suszenia prania.
Szkolni wolontariusze wycinali serduszka i przygotowywali się na przyjęcie nowych koleżanek i kolegów. Dyrektor szkoły opowiadał, jak będzie fajnie, gdy do ich niewielkiej społeczności dołączą nowi uczniowie, którymi wszyscy się zaopiekują.
Szóstego kwietnia, gdy autobus z Krynicy Morskiej zbliżał się do wsi, na placu czekał dyrektor szkoły. Dzieci, z powycinanymi z kartonu serduszkami, stały w szkolnym korytarzu, by na umówiony znak wyjść na plac i powitać gości.
Autobus zajechał przed szkołę. Siedziało w nim dziesięcioro Ukraińców. Ale nikt z niego nie wychodził. Dyrektor dał znać dzieciom, które patrzyły na plac przez okno, że mają pozostać w budynku.
- Wszedłem do autobusu, żeby ich przywitać - relacjonuje dyrektor szkoły. Prosi, żeby nie podawać jego imienia i nazwiska, nie ujawniać, w której szkole to wszystko się zdarzyło. - Ledwo pojawiłem się w środku, jedna pani, taka jakby liderka tej grupy, od razu na mnie ruszyła z krzykiem: "gdzie nas przywieźli?" Krzyczała po ukraińsku, że to nie jest miasto, że to wioska… Kierowca mówił stanowczo, że wszyscy mają wysiadać, na co oni, że nie ma mowy… Zacząłem jakoś tłumaczyć. Zadzwoniłem od razu do urzędu gminy, żeby przyjechali z tłumaczką.
Sytuacja więc była taka: dzieci czekały na korytarzu, goście - w autobusie, wszyscy czekali na tłumaczkę.
Dyrektor opowiada, że z jednej strony wyglądało to trochę komicznie, ale bardzo niezręcznie.
- Stoimy przed szkołą, Ukraińcy się skarżą, że wyrzucono ich z hotelu jak psy, że musieli zrobić miejsce dla gości, którzy płacą za pokoje. Sprawiają wrażenie zaskoczonych albo wręcz wściekłych, że przywieziono ich na jakąś wiochę, gdzie nigdy nie znajdą pracy. Tak jakby spodziewali się, że zostaną zakwaterowani w mieście - relacjonuje.
Część gości wyszła z autobusu zapalić papierosa, rozprostować kości.
- Wśród nich był młody chłopak, niespełna osiemnaście lat, palił fajkę za fajką, niedopałki rzucał pod nogi - opowiada dyrektor. - Zwróciłem mu uwagę, żeby rzucał do kosza i zapytałem go, dlaczego uważa, że tu jest źle. Rozejrzał się wokół i odpowiedział, że tutaj nie ma pracy. Więc go zapytałem o to, co chciałby robić, co potrafi, czym zajmował się w Ukrainie. Odpowiedział, że pracował w myjni samochodowej, gestykulował, zrozumiałem, że ręcznie mył samochody. Był przekonany, że w pobliskim miasteczku znajdzie taką pracę. Zapytałem go, czy wie, że u nas w Polsce takich ręcznych myjni już prawie nie ma, że są automatyczne albo samoobsługowe. Nic nie odpowiedział.
Dyrektor zaproponował gościom, żeby chociaż zobaczyli, co społeczność wsi dla nich przygotowała. Na wejście do szkoły zdecydował się chłopak od myjni, dziewczyna, która z nim przyjechała i "liderka", czyli pani najwięcej krzycząca.
Dyrektor uśmiechem próbuje ukryć zmieszane, które jest wyczuwalne nawet dzisiaj, choć minęło już kilka tygodni: - Gdy zobaczyli salę gimnastyczną z poustawianymi łóżkami, chłopak przeklął po ukraińsku, dziewczyna zaczęła się kpiąco śmiać, a pani wyciągnęła telefon, zadzwoniła do kogoś i zaczęła wszystko nagrywać, łóżka na sali i mnie, nalegać, żebym do jej kamery w komórce powiedział, gdzie oni są i tak dalej… Zaprotestowałem, powiedziałem, żeby mnie nie nagrywać, że sobie nie życzę.
W końcu dojechała tłumaczka i dwoje urzędników z pobliskiego miasteczka. Od tego momentu rozmowa przebiegała już spokojniej.
Dyrektor jest łagodnym, wyciszonym mężczyzną, stara się precyzyjnie dobierać słowa, oddziela fakty od własnych interpretacji. Opowiada, że Ukraińcy cały czas powtarzali, że wyrzucili ich "jak psy" z hotelu, ale podkreśla, że to jedynie ich relacja.
"Liderka" stwierdziła, że chce jechać z powrotem do Krynicy Morskiej. Kierowca zaprotestował, powiedział, że nie ma mowy, że on musi zawieźć autobus do Gdańska. "To w takim razie my też chcemy do Gdańska. Tu na pewno nie zostaniemy" - powiedziała. Pani z urzędu gminy stwierdziła, że trzeba się upewnić, czy to jest stanowisko podzielane przez wszystkich. W autokarze siedziała starsza pani z niepełnosprawną, głuchoniemą córką, posługującą się językiem migowym, jakiś starszy pan, kilka innych osób. Tłumaczka weszła do autokaru, po chwili wróciła, stwierdzając, że tak, że wszyscy zgodnie chcą jechać do Gdańska.
Wsiedli, pojechali. Wysiedli przy dworcu autobusowym w Gdańsku.
Przy autostradzie
Chciałabym oddać hołd Polakom, którzy pomagają uchodźcom z Ukrainy. Solidarność wyrażana przez Polaków jest niesamowita.Przewodnicząca Komisji Europejskiej, Ursula von der Leyen, wypowiedź z 5 maja
Niesamowita - według przewodniczącej Komisji Europejskiej, jest solidarność Macieja Borkowskiego.
15 maja, niedzielne przedpołudnie, Maciek zaparkował samochód na parkingu przy autostradzie. Wiezie Nataszę i jej siedmioro dzieci. Zabrał ją z pensjonatu na Pomorzu. Ma do zrobienia dzisiaj ponad tysiąc kilometrów z Kaszub do Janowa Podlaskiego i z powrotem. Chciałby wrócić o normalnej porze, jutro rano przecież trzeba iść do roboty.
Natasza z początku nie chce odpowiedzieć na pytanie, dlaczego chciała się stamtąd wynieść. Żeby nikt sobie nie pomyślał, że ona ma jakieś pretensje. Bo nie ma, Boże broń. Polacy są wspaniali. Ale ten akurat, do którego przyjechała, stary człowiek, sam w opuszczonym pensjonacie… Przyjął ponad czterdziestu uchodźców, kobiety z dziećmi.
- Pochodzę ze wschodniej Ukrainy - pani Natasza jest kobietą w średnim wieku, o ciepłym usposobieniu. Do swoich (adoptowanych) dzieci przemawia łagodnie, nawet gdy je karci, to robi to tak, jakby je głaskała po głowie. - Mam duży dom na wsi z ogrodem i jeszcze drugi, który wynajmuję turystom. Nie chciałam wyjeżdżać, nawet po wybuchu wojny. Aż zobaczyłam rosyjskie samoloty, przelatywały nad domem… Zamarłam. Mój mąż, niewierzący, zaczął się żegnać. Zrzucą bombę czy nie zrzucą? Nie zrzucili, ale ja wtedy postanowiłam, że wyjeżdżam. W tym czasie przyszło zaproszenie do Polski, do pensjonatu, do tego pana Józefa, gdzie moje dzieci miały mieć rehabilitację.
Rzeczywiście, w liście, który pan Józef wysłał do organizacji pozarządowej w Kijowie, która opiekowała się między innymi rodziną zastępczą założoną przez Nataszę, jest napisane, że zapewnia komfortowy nocleg, pełne wyżywienie, opiekę, rehabilitację, SPA.
- Przyjechaliśmy do opuszczonego, nieużywanego, zapuszczonego, brudnego pensjonatu - opowiada księgowa, bo taki zawód wykonywała Natasza jeszcze kilka lat temu, zanim opieka nad siódemką dzieci pochłonęła ją całkowicie. - Ale to nic, przecież można posprzątać. Najgorszy jednak była sam pan Józef. Pił codziennie. Krzyczał, wyzywał, od k…, od najgorszych, robił to przy dzieciach. Mówiłam mu, że nie wolno do mnie tak mówić. Raz zdawał się rozumieć, a potem znowu, od początku… Dochodziło już do tego, że zaczął nas popychać, szturchać. Po kolei kobiety zabierały swoje dzieci i wyjeżdżały. Nie wytrzymywały presji. Jedna pani z siedmiorgiem niepełnosprawnych intelektualnie dzieci, autobusami i pociągami wróciła do Ukrainy. Trzy doby jechali. Dla mnie znalazło się miejsce w Janowie Podlaskim i pan Maciej mnie tam teraz wiezie.
Kiedy Natasza opowiada o Józefie, pierwszym Polaku, z jakim miała styczność po dojechaniu na miejsce, twarz jej tężeje. Pewnie już nigdy go nie spotka, ale strach pozostał. Jednak o Polakach złego słowa nie da powiedzieć.
- Nie wiem, dlaczego Maciek to dla nas to robi… - mówi, spoglądając na swojego kierowcę.
Maciej działa w Stowarzyszeniu Otwarte Kaszuby, które w Kartuzach organizuje pomoc dla gości z Ukrainy i wysyła transporty na front. Padło hasło: "trzeba szybko zawieźć ukraińską rodzinę na Podlasie". Miał wolną niedzielę, to pojechał.
- Nie ma o czym mówić - przedsiębiorca z branży internetowej, teraz w roli kierowcy, przerywa opowiadanie Nataszy. Łagodnie pospiesza dzieciaki, żeby szybciej kończyły jeść frytki i kanapki. Reguluje rachunek.
- No chodźcie już, chodźcie.
Jeszcze szmat drogi przed nimi.
Wojenne wakacje
Uderzyła mnie hojność Polaków, głębia ich współczucia, gotowość świadczenia pomocyPrezydent Stanów Zjednoczonych, Joe Biden, 25 marca 2022
Prezydent Stanów Zjednoczonych miał na myśli gotowość pana Pawła i pana Zbyszka.
Paweł jest współwłaścicielem dużego gospodarstwa agroturystycznego - pensjonatu i domków letniskowych. Przyjął czternaścioro gości z Ukrainy, po dwóch tygodniach czworo wyjechało do rodziny do Jastrzębiej Góry, potem pięcioro wróciło do Ukrainy, zostało jeszcze dziesięć osób.
- Mogą u mnie mieszkać, przecież ich nigdzie nie wyrzucę - mówi.
Pytam, jak wychodzi na tym finansowo.
- Nie mamy podpisanej umowy z gminą czy powiatem, więc przyjmujemy ich na zasadach ogólnych, jak każdy indywidualny goszczący. Czyli mamy dostać 40 złotych za osobę za dobę.
Zastrzega, że jak dotąd nie dostał ani złotówki, ale wnioski złożone, więc ma nadzieję, że coś jednak dostanie lada dzień.
U pana Pawła poza sezonem czteroosobowy pokój ze śniadaniem kosztuje 240 zł, w sezonie - 380 zł. Jeśli chodzi o wyżywienie, inne ceny są dla dzieci, inne dla dorosłych, ale średnio wychodzi dodatkowo około 50 zł dziennie za osobę za obiad i kolację. Z takich gości (cztery osoby w pokoju z wyżywieniem) ma więc 440-580 zł przychodu za dobę. Nie licząc wpływów z organizacji innych atrakcji, z których korzystają goście z grubszymi portfelami, przejażdżek w siodle na przykład czy wozem drabiniastym albo bryczką. Tymczasem za czwórkę gości z Ukrainy ma otrzymać od państwa 160 zł za dobę. Co prawda w marcu i kwietniu nie miał pełnego obłożenia, część pokojów i tak stała pusta. Ale za prowadzenie kuchni, utrzymanie kucharek musiał zapłacić, choć było to kompletnie nieopłacalne.
Teraz, od początku maja, obiekt pracuje pełną parą. Nie ma wolnych miejsc. Nic dziwnego. Piękny widok na jezioro i las, obok stajnia, w ciepły i pogodny dzień na jeziorze żagle, kajaki, rowery wodne.
- Wtedy, w marcu, gdy docierali do nas uchodźcy, nikt nawet nie wiedział jeszcze, czy i jakie pieniądze z tego będziemy mieli. Nikt na to nie patrzył w ten sposób - tłumaczy Paweł i podkreśla, że dobrze by było, gdyby goście z Ukrainy się usamodzielnili, ale nikt ich nigdzie na siłę nie wykwateruje.
- Może mogliby się usamodzielnić tu, na miejscu, pracując przy obsłudze gości? - pytam.
Paweł nie zdecydował się na ich zatrudnienie, choć ręce do pracy w sezonie są na wagę złota.
- To jest duże ryzyko. Ci, którzy wyjechali z powrotem do Ukrainy, jak i ci, którzy przenieśli się do Jastrzębiej Góry, zrobili to z dnia na dzień. Po prostu podjęli taką decyzję i już ich nie było. Ja nie mogę sobie pozwolić, żeby z dnia na dzień, w środku sezonu, stracić pracowników. Co wtedy zrobię? - tłumaczy.
Paweł zatrudnia mieszkańców okolicznych wsi, których zna od lat.
Zbigniew Galiński jest szefem stanicy wodnej we Wdzydzach Kiszewskich.
W marcu, gdy do Polski docierała największa fala uchodźców, stanica była zamknięta na głucho.
- Jesteśmy ośrodkiem sezonowym, działamy od maja do końca września, nie ma warunków, żeby nieogrzewane domki mogły funkcjonować w okresie zimowym czy wczesnowiosennym. Więc nawet jakbym chciał, to nie mógłbym zapełnić wtedy ośrodka uchodźcami. A kiedy teraz, w maju, otwieram domki, to już nie ma takiej potrzeby. A poza tym - musimy zarabiać, nie mogę sobie pozwolić na to, żeby przyjąć większą liczbę gości z Ukrainy, niż przyjąłem.
W ośrodku, oprócz letnich domków, jest kilkanaście miejsc całorocznych, zajętych przez rodziny ukraińskie. Pan Zbyszek przyjął sześć osób dorosłych i sześcioro dzieci. Dał im pracę. Z sąsiednich Wąglikowic do pracy dojeżdżają kolejne cztery panie z Ukrainy.
Szef stanicy zastrzega, że wszyscy mają umowy, są zarejestrowani w urzędzie. Ukrainki pracują w kuchni, sprzątają domki, a także na terenie obiektu mają utrzymywać porządek.
- Dostają piętnaście złotych za godzinę, z nadgodzinami wychodzi jakieś trzy tysiące miesięcznie na rękę. Oczywiście podatki, ZUS, wszystko opłacone. Normalne stawki, jak dla Polaków. Przy czym za mieszkanie nie płacą i mogą korzystać po pracy do woli z kajaków, rowerów. Nie samym chlebem człowiek żyje.
Wdzydze Kiszewskie leżą na styku czterech jezior układających się w kształt krzyża. Na terenie stanicy znajduje się wieża widokowa z jednym z najbardziej spektakularnych widoków na Kaszubach. Być może to wszystko ma znaczenie dla przebywających tu uchodźców, trudno powiedzieć. Tym bardziej, że pracujące tu panie wyraźnie nie chcą rozmawiać z dziennikarzem.
Pan Zbyszek nie pobiera czterdziestu złotych za osobę, jak mówi, niczego nie chce od państwa, poza tym przepisy mówią, że gdy zatrudnia się gości z Ukrainy, to pieniądze za goszczenie Ukraińców się już nie należą.
Wszystko fajnie, ale…
- Sezon się skończy, pracownicy przestaną być potrzebni - stwierdzam.
- Tak, ale będą mogli u mnie, oczywiście bezpłatnie, mieszkać w domkach całorocznych. Dalej będą umowy, wynagrodzenie.
- Poza sezonem będzie pan w ten sposób dokładał do interesu.
- No… Tak, będę. Ale będę miał pracowników. Zawsze mam problem, żeby na sezon ich znaleźć. Albo ich w okolicy nie ma, albo nie chcą pracować. Mój spokój jest teraz cenniejszy niż tych parę złotych, które trzeba będzie w zimie dołożyć.
- Nie boi się pan, że z dnia na dzień podejmą decyzję o powrocie do Ukrainy i zostanie pan w środku sezonu bez pracowników?
- Bo ja wiem… Może tak się zdarzyć. Ale zawsze może tak być, że ktoś zrezygnuje z pracy w środku sezonu, niezależnie czy jest z Polski, czy z Ukrainy. Nie, nie sądzę, żeby tak się zdarzyło.
Samodzielni
Dziękuję wszystkim Polakom za wsparcie. Chcę przemówić do wszystkich z tej mównicy. Niech usłyszy to każde województwo, powiat i gmina, którego wsparcie i pomoc odczuwa się w każdym regionie, mieście, wsi, w każdej gminie Ukrainy.Prezydent Ukrainy Wołodymyr Zełenski, wypowiedź z 22 maja
Prezydent Ukrainy kierował swoje słowa do wielu samorządowców w całej Polsce. Na przykład do Grzegorza Świtały, zastępcy wójta w gminie Kościerzyna.
Jedziemy samochodem z Kościerzyny do hali sportowej przy Centrum Sportu i Rekreacji w Skorzewie, gdzie jeszcze mieszkają Ukraińcy, ale do wakacji ma ich tam nie być, a potem pojedziemy do Wielkiego Klincza, gdzie również stoi hala sportowa i jest to miejsce "rezerwowe".
Dzwoni telefon, samorządowiec nie przerywa prowadzenia samochodu. Po drugiej stronie głos z wyraźnie wschodnim, ukraińskim akcentem.
- Proszę przyjść do nas do urzędu, tak, tak, dostanie pan PESEL. Jak będzie pan już miał PESEL, poszukamy czegoś dla pana…
Poszukają pracy. A miejsc zakwaterowania? Jak trzeba będzie, to też. Ale wicewójt nie ukrywa, że najlepiej jest, kiedy uchodźcy sami potrafią sobie poradzić. Bo przecież minęły już dwa miesiące, od kiedy są w Polsce. Czas powoli odłączać kroplówkę pomocy.
Od pierwszych dni wojny w całej Polsce trwały gorączkowe poszukiwania miejsc noclegowych. Wojewodowie na mocy specjalnego porozumienia upoważnili najpierw powiaty, a później również gminy, do wyznaczania obiektów hotelowych, pensjonatów, ośrodków turystycznych i podpisywania z nimi umów, których przedmiotem jest zakwaterowanie i wyżywienie uchodźców wojennych z Ukrainy.
Samorządowcy wyznaczali te obiekty i podpisywali z nimi stosowne umowy. W tym przypadku stawka za pobyt i wyżywienie jednej osoby nie wynosi już 40 zł., jak w przypadku indywidualnego "goszczącego". Jest wyższa, czasem nieznacznie (w gminie Kościerzyna wynosi 65 zł), ale czasem sięga 140 złotych. Płaci polskie państwo, na konto samorządów odpowiednie kwoty trafiają z urzędów wojewódzkich. A stawki są ustalane przez samorząd, w zależności od standardu, jaki w danym obiekcie jest oferowany gościom z Ukrainy.
W marcu hotele i ośrodki stały puste. Przyjęcie gości w tym okresie było ich właścicielom na rękę. Teraz jednak - wobec rozpoczynającego się sezonu turystycznego, zaczyna to być problematyczne. Bo komercyjna stawka za "osobodzień" jest zwykle w tych obiektach wyższa niż proponowana przez samorząd. Coraz częściej słyszy się, że goście z Ukrainy muszą zwalniać miejsce w hotelach dla gości. Bo hotele, pensjonaty i ośrodki wczasowe, doświadczone boleśnie pandemią, muszą w zbliżającym się sezonie zarobić.
Samorządy stają więc przed wyzwaniem: jak w tej sytuacji uniknąć niezadowolenia gości z Ukrainy, których trzeba będzie przenosić z komfortowych warunków hotelowych do sal gimnastycznych? To niełatwe zadanie.
Dojeżdżamy do Centrum Sportu i Rekreacji w Skorzewie. W centrum wsi stoi spora hala sportowa, a do niej przylegają budynki. W ośrodku w Skorzewie przyjęto na początku 48 osób.
- Powyjeżdżali do rodziny lub znajomych - mówi Grzegorz Świtała. - Na przykład pięcioosobowa rodzina popłynęła promem do Szwecji, czasem zgłaszają się mieszkańcy, mówią: "mam wolne mieszkanie, proszę mi przydzielić jakąś godną zaufania rodzinę".
W pokojach hotelowych przylegających do hali sportowej mieszka już tylko 20 uchodźców, ale od jutra będzie ich o pięcioro mniej. Wczoraj sąsiedzka gmina Lipusz zaproponowała jedno mieszkanie komunalne, pojechali na miejsce z gośćmi z Ukrainy, spodobało im się bardzo, będą się przeprowadzać.
Zastępca wójta stoi pośrodku pustej hali sportowej, skąd widać, za siatką, kuchnię z jadalnią.
- Wyszliśmy z założenia, że te miejsca powinny być podczas wakacji wykorzystywane przez dzieci i młodzież. Chcemy, by jak co roku odbyła się wymiana z naszymi partnerskimi gminami: Radkowem i Pniewami. Nasze dzieciaki jadą w Góry Stołowe i do Wielkopolski, tamtejsze dzieciaki przyjeżdżają do nas. Dzieci chcą jechać, rodzice oczekują, że tak się stanie. To dla nich ważne, czekają na ten wyjazd. Nie chcemy z tego rezygnować. Tak samo jak z obozów sportowych czy przyjazdu zespołu folklorystycznego. Ale żeby do tego wszystkiego mogło dojść, musimy mieć wolne te miejsca noclegowe tutaj, więc konieczne jest usamodzielnienie się naszych gości z Ukrainy.
- Jak idzie to usamodzielnianie? - pytam samorządowca.
- Niektórzy sami do nas przychodzą, mówią: "Pojedźcie z nami do Lidla, Biedronki, czy innego sklepu, czy zakładów przetwórczych albo ośrodka wczasowego, pogadajcie po polsku, powiedziecie, że szukam pracy. Bo ja nie chcę być na waszym utrzymaniu". Jeździmy więc, dzwonimy, pytamy i znajdujemy im zatrudnienie. Część z tych 48 osób, które mieliśmy w Skorzewie na początku, w ten sposób, z naszą pomocą znalazła pracę i dzisiaj sami już sobie coś wynajmują.
- I zawsze jest tak łatwo? - pytam.
Zastępca wójta przyznaje, że nie zawsze. Nie chce podawać konkretnych przykładów, wspominać o nieprzyjemnych sytuacjach. Ale wiadomo…
- Bywa i tak, że my polecamy kogoś z Ukrainy do pracy, a potem właściciel zakładu do mnie dzwoni z pretensją, kogo mu poleciłem, że to pijak jest, nie pracownik…. No cóż, bywa i tak.
- A jeśli do końca czerwca nie uda się usamodzielnić wszystkich ze Skorzewa?
- Może być z tym różnie, wiem o tym... Dlatego mamy miejsce awaryjne.
Jedziemy teraz kilka kilometrów dalej, do wsi Wielki Klincz. Tu także jest sala sportowa, przy szkole, ale już bez pokoi hotelowych. Również i tu mieszkają Ukraińcy, i także stąd systematycznie się wyprowadzają. Grzegorz Świtała pokazuje pomieszczenia: wyposażone w łazienki, prysznice, szatnie i pokoje trenerów, tu także będzie można ulokować rodziny, będą miały swój kąt. Przynajmniej na dwa miesiące. Bo potem zacznie się rok szkolny i dzieci będą chciały korzystać z sali gimnastycznej. No, ale do września, to już - jak mówi, powinno się udać usamodzielnić wszystkich gości z Ukrainy.
Zdaniem Grzegorza Świtały pomagać trzeba rozsądnie.
- Oczywiście wszyscy zdajemy sobie sprawę z tragedii, jaka dotknęła tych ludzi, współczujemy i chcemy im pomóc - tłumaczy wicewójt. - Ale zamiast zawozić do lekarza, może wystarczyłoby pokazać, gdzie jest ZOZ i powiedzieć: "idź sam, zarejestruj się do lekarza, skorzystaj z tych uprawnień, jakie masz w Polsce". Zamiast wołać tłumacza, powiedzieć: "ucz się języka polskiego". I tak dalej… To dla nich będzie lepsze.
- Bo ludzie są różni, tak samo w Polsce, jak i w Ukrainie, a do nas przybywa cały przekrój ukraińskiego społeczeństwa. Przyjeżdżają do nas zarówno ludzie pracowici, kulturalni, jak i… - Grzegorz Świtała szuka słów, nie chce nikogo urazić. W końcu znajduje: - Jak i tacy, którzy niekoniecznie chcą się usamodzielniać, którym dobrze jest, jak się im podaje wszystko na tacy.
Są jednak sytuacje, w których nie ma mowy o usamodzielnianiu się gości z Ukrainy i zwalnianiu miejsc w obiektach turystycznych przed rozpoczęciem sezonu. Do Powiatowego Centrum Młodzieży w Garczynie przyjechało 121 dzieci i 10 opiekunów z dużego domu dziecka z miasta Chmielnicki. To ośrodek zarządzany przez powiat kościerski, pobyt uchodźców jest finansowany z budżetu państwa, w ramach dotacji od wojewody. I nie ma żadnej możliwości, by w tym sezonie ośrodek funkcjonował jak zwykle, kiedy odbywały się tu obozy organizowane przez polskie szkoły, fundacje, a także przez firmy komercyjne. W tym roku, jeszcze w marcu, wszystkie te podmioty zostały poinformowane o zaistniałej sytuacji, a wpłacone zaliczki zostały zwrócone.
- Spotkało się to ze zrozumieniem naszych kontrahentów, a że to był marzec, więc było jeszcze sporo czasu, żeby te osoby, instytucje, szkoły, placówki mogły sobie w innym miejscu poszukać możliwości realizacji swoich planów - mówi Wiesław Baryła, dyrektor Powiatowego Centrum Młodzieży w Garczynie.
W ośrodku w niewielkiej wsi, jaką jest Garczyn, w tym roku wakacji dla polskich dzieci nie będzie. Wydaje się, że nikt z tym specjalnie problemu nie ma, wszyscy rozumieją, że tak po prostu musi być. W Sopocie jednak byłoby nie do pomyślenia, żeby zrezygnować z turysty w sezonie.
Sopoccy hotelarze, w odruchu serca, włączyli się w akcję przyjmowania uchodźców z Ukrainy. Jasne jednak było, że wielkimi krokami zbliża się sezon turystyczny.
- Przed majówką wszyscy, którzy zostali zarejestrowani w sopockim Centrum Wsparcia Ukrainy, zostali przeniesieni do akademików - informuje rzeczniczka sopockiego magistratu.
Miasto zawarło porozumienie w sprawie przejęcia akademików z Uniwersytetem Gdańskim. Będzie nimi dysponować przynajmniej do końca roku. W październiku studenci zostaną skierowani do innych, nowo wybudowanych, bardziej nowoczesnych obiektów.
Sopot szybko rozpoczął prace remontowe. Przejęte obiekty zostały odświeżone, na co z budżetu miasta przeznaczono 260 tysięcy złotych.
- Obecnie dysponujemy 458 miejscami. Akademiki właściwie są w pełni obłożone. Niewielkie wahania wynikają z indywidualnych decyzji o powrocie na Ukrainę - informuje Izabela Heidrich.
W Krynicy Morskiej
- Zostaliśmy wyrzuceni jak psy! - krzyczeli Ukraińcy, którzy nie chcieli pozostać w szkolnej sali gimnastycznej.
Postanowiłem sprawdzić, czy rzeczywiście tak było. Sprawę monitorował Urząd Wojewódzki w Gdańsku.
W marcu część uchodźców z Ukrainy, którzy trafili wówczas do Krynicy Morskiej, została zakwaterowana w prywatnych apartamentach. Nocleg załatwiła miejscowa fundacja. Wyżywienie, środki czystości, ubrania i leki zapewniła gmina.
"Uchodźcy zostali poinformowani, że fundacja opłaciła ich pobyt na trzydzieści dni bez możliwości przedłużenia" - poinformowało Biuro Prasowe Wojewody Pomorskiego.
Zdaniem rzecznika wojewody, nie można w tym przypadku mówić o tym, że Ukraińcy zostali "wyrzuceni" po trzydziestu dniach, gdyż od początku znane im były zasady kwaterowania w Krynicy Morskiej. Biuro prasowe podkreśla, że Krynica Morska nie posiada własnych obiektów umożliwiających zakwaterowanie tych osób.
O tym, że pięćdziesięcioro uchodźców zostanie przeniesionych do wiejskiej szkoły na Kaszubach, zadecydował wojewoda. W przeddzień wyjazdu odbyło się spotkanie z Ukraińcami w tej sprawie.
Jak informuje biuro prasowe wojewody, część osób zdecydowała się samodzielnie szukać zakwaterowania na terenie Polski, część - w innych krajach Unii Europejskiej, dla kilku osób udało się znaleźć lokalizacje na miejscu. Były też osoby, które wyprowadziły się do innego obiektu, gdyż miały wystarczające środki własne. Do autobusu wsiadło ostatecznie tylko dziesięć osób.
Co było dalej - wiadomo z relacji dyrektora szkoły.
Ostatecznie 6 kwietnia, jak informuje biuro prasowe wojewody, osoby te trafiły do punktu recepcyjnego w Gdańsku. Stąd zostały skierowane w inne miejsca zakwaterowania, do Lęborka i Ustki.
Krynica Morska liczy około tysiąca dwustu mieszkańców. Aktualnie na terenie miasteczka przebywa około dwustu dwudziestu uchodźców. W miejscowej szkole podstawowej uczy się osiemdziesięcioro polskich dzieci i ponad pięćdziesięcioro z Ukrainy.
"Bywają takie dni, w których do Szkoły Podstawowej im. Janusza Korczaka w Krynicy Morskiej przychodzi więcej dzieci ukraińskich niż polskich" - napisał Piotr Piesik w reportażu opublikowanym w tygodniku "Zawsze Pomorze".
Serduszka
Wobec tej wielkiej wojny, jaka toczy się poza naszymi granicami, stoję tutaj ze wzruszeniem. I chcę wam moi kochani, najdrożsi Polacy podziękować za coś, co jest żywym zaręczeniem obojga narodów. Za to, coście w ostatnim czasie uczyniliPrezydent Polski Andrzej Duda, wypowiedź z 3 maja
Żywe zaręczenie obojga narodów nastąpiło we wsi, gdzie jest pofałdowany krajobraz, jezioro i wiejski kościółek, gdzie dzieci wycinały kolorowe serduszka z kartonu.
Wtedy w wiejskiej szkole, szóstego kwietnia autokar z Ukraińcami odjechał, zaś dzieci trzymając w dłoniach wycięte z kartonu serduszka, wciąż stały przy oknie. Dyrektor wszedł do budynku szkoły.
- Popatrzyliśmy po sobie, to było kilka sekund ciszy. Czułem, że zostały same z tą serdecznością, którą miały w sobie, a którą chciały się podzielić. Starałem się wyjaśnić, że nasi goście zdecydowali, że pojadą dalej, że tutaj nie chcą mieszkać. Starałem się nie oceniać… Bo jeśli mam być szczery, sam nie wiem, co siedziało w tych ludziach, nie wiem, z jaką historią do nas przyjechali, co im powiedziano w Krynicy Morskiej, co im obiecano. Dlatego ja nie oceniam ich zachowania. Zresztą… - wspomina.
Zanim wsiedli do autokaru i odjechali, nagle nastąpiła zmiana w zachowaniu Ukraińców.
- Ta pani, która najwięcej krzyczała, rozpłakała się. Mówiła, że ona nas błogosławi, dziękuje i przeprasza, ale nie może tutaj zostać, że nic do nas nie ma, żebyśmy o niej źle nie myśleli, żebyśmy ich zrozumieli. Pozostali podobnie się zachowywali. Dziękowali nam, jednocześnie mówiąc, że muszą jechać dalej. Przytulali nas, zanim odjechali do Gdańska - mówi dyrektor.
Uczniowie musieli jednak odłożyć swoje kartonowe serduszka do szkolnych szafek.
Po tygodniu na placu przed szkołą znowu stanął autokar. Była niedziela, późny wieczór. W sali gimnastycznej zamieszkało dwadzieścioro Ukraińców, kot i pies. Następnego dnia rano dzieci przyszły do szkoły. Mogły teraz wyciągnąć z szafek swoje serca.
Dziewiętnastego maja, gdy odwiedzam tę szkołę, z dwudziestki przybyłych tu w kwietniu Ukraińców, zostało dwanaście osób. Dwie panie z szóstką dzieci wyjechały do Gdyni. Jedna rodzina mieszka na sali gimnastycznej, za przepierzeniem. Druga - w szatni, trzecia w zaskakujący i pomysłowy sposób zaadoptowała sobie część korytarza, czwarta - w pokoiku nauczycieli wuefu. Jutro ma wyjechać kolejna pani - ta, która jako ostatnia została na sali gimnastycznej. Jej mąż pracuje na Kaszubach w jednym z powiatowych miasteczek, przyjeżdżał tu na weekendy, dotychczas nie miał warunków, by przyjąć żonę i dziecko, ale w końcu znalazł mieszkanie i wszyscy będą już razem.
Na salę gimnastyczną uczniowie mają wrócić we wrześniu. Dyrektor wierzy, że do tego czasu kolejni goście z Ukrainy się usamodzielnią, że będą mogli przenieść się do lokali bardziej odpowiednich do zamieszkania. Dzieci znów będą na wuefie grały w kosza i siatkę, chyba że nadejdzie kolejna fala uchodźców. Tego już nie można przewidzieć.
"Polacy mołodcy"
Tymczasem łóżka polowe, na razie niezagospodarowane, dalej stoją pod drabinkami. Siadają na nich ci uchodźcy, którzy przybyli tu drugim transportem i, w odróżnieniu od swoich poprzedników, zamieszkali w szkole: Siergej i Lilia z Kramatorska, Olga z Kariukowki w obwodzie czernichowskim i Lena z miasta Dnipro. Wokół przechadza się dumnie Światosław. Ma roczek, smoka w buzi i wszystkiego musi dotknąć. Wydaje się zadowolony z faktu, że do dyspozycji ma całą salę gimnastyczną.
Siergiej i Lena mieszkali wcześniej w pensjonacie w sąsiedniej wsi, ale musieli się z niego wyprowadzić, bo zaczął się sezon turystyczny. Nie mają z tym problemu, rozumieją to. Choć nie mają tu przecież bardzo komfortowych warunków.
- To prawda, może nie są to idealne warunki - przyznaje, kiwając głowami, cała czwórka. - Ale dobrze jest, tak jak jest - zastrzega Olga, jakby chciała podkreślić, że absolutnie nie narzekają.
- Czekamy tu na powrót do Ukrainy - tłumaczy Siergiej, zwracając uwagę na tymczasowość sytuacji, w której się znaleźli, jakby chciał powiedzieć, że w związku z tym warunki pobytu są odpowiednie.
- Gdyby nadarzyła się okazja zmiany miejsca zamieszkania, tobyśmy z niej skorzystali, ale zdajemy sobie sprawę, że znalezienie mieszkania to jest w Polsce problem - mówi Olga. Dodaje, że zdają sobie sprawę, iż baza turystyczna musi zostać zwolniona dla turystów i że Ukraińcy też mogliby z niej korzystać jak wszyscy, ale to są dla nich zbyt duże koszty.
Gdy pytam, co chcieliby powiedzieć Polakom, nagle się ożywiają, mówią jeden przez drugiego o wdzięczności, dziękują, "Polacy mołodcy". Siergiej podnosi kciuk, Lena mówi, iż nawet jej znajomi w innych krajach Europy przyznają, że "Polacy to bratni naród, że nikt nie pomaga Ukrainie, tak jak Polacy pomagają".
Gdy Lena to mówi, łzy wzruszenia zaczynają jej napływać do oczu, więc wstaje i idzie na bok, żeby się nie rozkleić kompletnie.
Imiona niektórych bohaterów zostały zmienione.
Autorka/Autor: Tomasz Słomczyński
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Tomasz Słomczyński