Wołodymyr Zelenski, Joe Biden, Ursula von der Leyen i Andrzej Duda - gdy chwalili Polaków, mieli na myśli pana Maćka, Zbyszka, Pawła, Grzegorza, dyrektora wiejskiej szkoły i grono szkolnych wolontariuszy. Przywódcy świata wzruszają się ich postawą, oddają im hołd, podziwiają głębię ich współczucia. Ale czy mają pojęcie, jak wygląda codzienność pracy z gośćmi z Ukrainy na głębokiej prowincji, pośród kaszubskich jezior i lasów?
Szkoła podstawowa stoi przy drodze, wokół łąki, pola, w oddali jezioro i wiejski kościółek. Typowy kaszubski, pofałdowany krajobraz. Na przyjazd uchodźców przygotowywano się tu kilka tygodni. Wreszcie nadeszła informacja: jadą! Pomieszczenia z prysznicami zostały wcześniej odmalowane, zakupiono nowe baterie. Lodówkę przeniesiono z pokoju nauczycielskiego, pralkę kupiła gmina. Zorganizowano kuchnię, wyposażono ją w naczynia, sztućce, talerze. Strażacy z Ochotniczej Straży Pożarnej przed szkołą w ogrodzie zbudowali specjalny stojak, do którego przywiązano sznury do suszenia prania.
Szkolni wolontariusze wycinali serduszka i przygotowywali się na przyjęcie nowych koleżanek i kolegów. Dyrektor szkoły opowiadał, jak będzie fajnie, gdy do ich niewielkiej społeczności dołączą nowi uczniowie, którymi wszyscy się zaopiekują.
Szóstego kwietnia, gdy autobus z Krynicy Morskiej zbliżał się do wsi, na placu czekał dyrektor szkoły. Dzieci, z powycinanymi z kartonu serduszkami, stały w szkolnym korytarzu, by na umówiony znak wyjść na plac i powitać gości.
Autobus zajechał przed szkołę. Siedziało w nim dziesięcioro Ukraińców. Ale nikt z niego nie wychodził. Dyrektor dał znać dzieciom, które patrzyły na plac przez okno, że mają pozostać w budynku.
- Wszedłem do autobusu, żeby ich przywitać - relacjonuje dyrektor szkoły. Prosi, żeby nie podawać jego imienia i nazwiska, nie ujawniać, w której szkole to wszystko się zdarzyło. - Ledwo pojawiłem się w środku, jedna pani, taka jakby liderka tej grupy, od razu na mnie ruszyła z krzykiem: "gdzie nas przywieźli?" Krzyczała po ukraińsku, że to nie jest miasto, że to wioska… Kierowca mówił stanowczo, że wszyscy mają wysiadać, na co oni, że nie ma mowy… Zacząłem jakoś tłumaczyć. Zadzwoniłem od razu do urzędu gminy, żeby przyjechali z tłumaczką.
Sytuacja więc była taka: dzieci czekały na korytarzu, goście - w autobusie, wszyscy czekali na tłumaczkę.
Dyrektor opowiada, że z jednej strony wyglądało to trochę komicznie, ale bardzo niezręcznie.
- Stoimy przed szkołą, Ukraińcy się skarżą, że wyrzucono ich z hotelu jak psy, że musieli zrobić miejsce dla gości, którzy płacą za pokoje. Sprawiają wrażenie zaskoczonych albo wręcz wściekłych, że przywieziono ich na jakąś wiochę, gdzie nigdy nie znajdą pracy. Tak jakby spodziewali się, że zostaną zakwaterowani w mieście - relacjonuje.
Część gości wyszła z autobusu zapalić papierosa, rozprostować kości.
- Wśród nich był młody chłopak, niespełna osiemnaście lat, palił fajkę za fajką, niedopałki rzucał pod nogi - opowiada dyrektor. - Zwróciłem mu uwagę, żeby rzucał do kosza i zapytałem go, dlaczego uważa, że tu jest źle. Rozejrzał się wokół i odpowiedział, że tutaj nie ma pracy. Więc go zapytałem o to, co chciałby robić, co potrafi, czym zajmował się w Ukrainie. Odpowiedział, że pracował w myjni samochodowej, gestykulował, zrozumiałem, że ręcznie mył samochody. Był przekonany, że w pobliskim miasteczku znajdzie taką pracę. Zapytałem go, czy wie, że u nas w Polsce takich ręcznych myjni już prawie nie ma, że są automatyczne albo samoobsługowe. Nic nie odpowiedział.
Dyrektor zaproponował gościom, żeby chociaż zobaczyli, co społeczność wsi dla nich przygotowała. Na wejście do szkoły zdecydował się chłopak od myjni, dziewczyna, która z nim przyjechała i "liderka", czyli pani najwięcej krzycząca.
Dyrektor uśmiechem próbuje ukryć zmieszane, które jest wyczuwalne nawet dzisiaj, choć minęło już kilka tygodni: - Gdy zobaczyli salę gimnastyczną z poustawianymi łóżkami, chłopak przeklął po ukraińsku, dziewczyna zaczęła się kpiąco śmiać, a pani wyciągnęła telefon, zadzwoniła do kogoś i zaczęła wszystko nagrywać, łóżka na sali i mnie, nalegać, żebym do jej kamery w komórce powiedział, gdzie oni są i tak dalej… Zaprotestowałem, powiedziałem, żeby mnie nie nagrywać, że sobie nie życzę.
W końcu dojechała tłumaczka i dwoje urzędników z pobliskiego miasteczka. Od tego momentu rozmowa przebiegała już spokojniej.
Dyrektor jest łagodnym, wyciszonym mężczyzną, stara się precyzyjnie dobierać słowa, oddziela fakty od własnych interpretacji. Opowiada, że Ukraińcy cały czas powtarzali, że wyrzucili ich "jak psy" z hotelu, ale podkreśla, że to jedynie ich relacja.
"Liderka" stwierdziła, że chce jechać z powrotem do Krynicy Morskiej. Kierowca zaprotestował, powiedział, że nie ma mowy, że on musi zawieźć autobus do Gdańska. "To w takim razie my też chcemy do Gdańska. Tu na pewno nie zostaniemy" - powiedziała. Pani z urzędu gminy stwierdziła, że trzeba się upewnić, czy to jest stanowisko podzielane przez wszystkich. W autokarze siedziała starsza pani z niepełnosprawną, głuchoniemą córką, posługującą się językiem migowym, jakiś starszy pan, kilka innych osób. Tłumaczka weszła do autokaru, po chwili wróciła, stwierdzając, że tak, że wszyscy zgodnie chcą jechać do Gdańska.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam