Miał porozmawiać z dowódcą, tylko tyle. Wyskoczyć góra na 15 minut i wrócić do czekającej na niego w kawiarni narzeczonej. Zniknął, nie zobaczyła go już nigdy. Stanisław Jaster, pseudonim "Hel", uciekinier z KL Auschwitz, zlikwidowany został prawdopodobnie przez polskie podziemie, choć na to, że był zdrajcą, nie wskazuje nic.
Przyszło mu żyć w czasach koszmarnych.
12 lipca 1943, Warszawa.
Czarny samochód pędzi ulicą Marszałkowską w kierunku alei Szucha, do siedziby Gestapo. Zwalnia, zbliżając się do placu Zbawiciela. Przechodnie przystają, kiedy z hukiem otwierają się tylne drzwi, a na jezdnię wylatują z wnętrza dwaj spleceni ze sobą mężczyźni. Jeden z nich, ten bardzo wysoki i barczysty, podrywa się błyskawicznie. Bez zastanowienia wbiega w Mokotowską, a zaraz potem w Jaworzańską. Auto hamuje, piszczą opony. Wyskakują z niego uzbrojeni w karabiny maszynowe hitlerowcy. Po uciekinierze nie ma śladu. Zniknął. Sprawdzają, czy ich kompanowi po upadku nic się nie stało.
Kilka tygodni wcześniej, początek wiosny 1943.
Do Anny Danuty Leśniewskiej telefonuje znajoma. Przekazuje pilną prośbę od Miry Wleklińskiej, słynnej warszawskiej chiromantki. Anna Danuta ma się do niej zgłosić jak najszybciej. Chodzi o Staszka.
Jedzie. Przejęta Wleklińska mówi, że musi ją ostrzec. W wielkim niebezpieczeństwie jest człowiek, którego kocha. Opisuje Jastera, jej Stasia, a nigdy go przecież nie widziała. - Gromadzą się nad nim czarne chmury. Niebezpieczeństwo grozi mu od kogoś z jego otoczenia - przekonuje. Dodaje, że jej narzeczony najbardziej musi się pilnować między 12 a 20 lipca. Jeżeli nie ucieknie z Warszawy, zostanie aresztowany w pociągu, tramwaju lub na ulicy. Nie w domu.
Wierzyć? Nie wierzyć? Trochę to niepoważne. Jaster zostaje w stolicy. Niestety.
Mówi Bożena Sławińska, córka pani Anny Danuty:
Duch Stasia obecny w naszym domu był zawsze, opowieści o nim i o wojnie mama traktowała chyba jako formę terapii. On był bardzo wysoki, ponad 190 cm, w tamtych czasach olbrzym, co mamie bardzo się podobało, wręcz imponowało. Ona miała 170 cm, też dużo, ale idąc z nim na spacer, zakładała buty na wysokim korku, tak to się mówiło, i kapelusz, żeby choć trochę zmniejszyć dzielącą ich różnicę. Na jej stoliku nocnym przez całe życie stała szkatułka, trudna do otworzenia. Kiedy byłam nastolatką, mama wyjęła z wewnątrz zawiniątko - gazę, w której był wyrostek robaczkowy Stasia. Ostatni fizyczny kawałek ukochanego, jakieś przypomnienie, że ten człowiek rzeczywiście żył. Że był realny. Po jej śmierci znalazłam tam jeszcze kliszę ze zdjęciami, ich zdjęciami z czasów okupacji, które już znałam. I wiersz, chyba dla niego, na pewno autorstwa mamy, bo to jej charakter pisma. Tylko tyle jej po nim zostało. I wspomnienia.
"Tu nie jest sanatorium, tylko obóz koncentracyjny"
Było ich czterech: Kazimierz Piechowski, Eugeniusz Bendera, Józef Lempart i Stanisław Jaster, który do grupy dołączył jako ostatni. Piechowski i Jaster pracowali w znajdujących się w pobliżu obozu magazynach zaopatrujących SS. Bendera, z wykształcenia mechanik, i Lempart, zakonnik z Wadowic, zatrudnieni byli w obozowych garażach.
Porwali się na plan szalony.
Uwaga, komunikat:
"Wyżej wymienieni uciekli 20.06.1942 między godziną 15:00 a 16:00 Samochodem Steyr typ 220 nr rej. SS-20 898. Uciekinierzy włamali się uprzednio do pomieszczenia, w którym składowano broń i narzędzia. Przywłaszczyli sobie broń i amunicję. Włamali się także do magazynu odzieżowego, skąd ukradli mundury esesmańskie.
Samochód był widziany i ustalono, co następuje: jeden uciekinier w mundurze SS-Oberscharfuehrera i w czapce z daszkiem, dwóch uzbrojonych w stalowych hełmach, jeden uciekinier w czapce polowej.
Kierunek ucieczki: GG. Prosi się o kontrolowanie wszystkich samochodów SS. (Uważać przy zatrzymywaniu). W przypadku zatrzymania proszę natychmiast powiadomić KL Auschwitz.
Kolejny komunikat nadejdzie".
Podpisał: SS-Sturmbannfuehrer Hoess, komendant obozu.
Jaster do KL Auschwitz trafił po łapance na warszawskim Żoliborzu. 19 września 1940 roku. Od piątej rano Niemcy wyciągali przerażonych ludzi z mieszkań, mieszkanie za mieszkaniem, ulica za ulicą. Zatrzymywali wszystkich mężczyzn w wieku od 18 do 45 lat.
Staszek jak zawsze próbował uciekać, z kolegami ukryli się w ruinach pobliskiej willi. Zadecydowała chwila nieuwagi, pech, przypadek. Jeden z chłopaków trącił stopą cegłę, która spadła tuż obok stojącego przed willą hitlerowca. Wszyscy trafili do więzienia na Pawiaku. Niepełnoletnich zwolniono, Jastera, jako najstarszego z grupy - wtedy lat 19 i osiem miesięcy - oskarżono o próbę zabójstwa oficera. Brutalnie pobito, wybijając przednie zęby. 21 listopada, w transporcie 300 więźniów, wywieziono do KL Auschwitz - miejsca zagłady, piekła na ziemi.
Został więźniem numer 6438.
W tej samej łapance na Żoliborzu pojmano Witolda Pileckiego. On aresztować dał się dobrowolnie, by wykonać misję powierzoną przez Tajną Armię Polską - w Auschwitz miał się skontaktować z osadzonymi tam wcześniej członkami organizacji, zebrać informacje wywiadowcze na temat funkcjonowania obozu oraz zorganizować wewnątrz ruch oporu. Wiadomo, że Jaster przystąpił tam do powołanego przez Pileckiego Związku Organizacji Wojskowych.
Nowe transporty lubił przyjmować zastępca komendanta Karl Fritzsch. Przechadzał się i upajał swoimi słowami. - Tu nie jest sanatorium, tylko obóz koncentracyjny. Tu trzeba pracować i tylko pracować, a jeżeli komuś taka głupota przyjdzie do głowy i zechce uciekać, to niech wie, że jeżeli ucieknie z komanda pracy, to dziesięciu za niego z komanda pracy pójdzie na śmierć. Jak ucieknie z bloku czy z baraku, to za niego z bloku lub z baraku dziesięciu pójdzie na śmierć. Taka jest prawda i tak będziemy postępować - przemawiał.
Te słowa nie dawały spokoju Kazimierzowi Piechowskiemu, numer obozowy 918, kiedy w maju roku 1942 zwrócił się do niego o pomoc kolega Eugeniusz Bendera. Czasu mieli bardzo niewiele.
"Ze smutkiem powiedział, że nasi w Politische Abteilung (obozowy wydział polityczny, którego funkcjonariusze byli pracownikami Gestapo lub Kriminalpolizei, czyli Kripo - red.) donieśli mu, że jest na liście do gazu. Byłem w szoku. (...) Zapytał, czy sądzę, że można stąd uciec. Ciągle mówił o swoim synu Ryśku, którego chciałby zobaczyć. Wiedziałem, że ucieczka z obozu centralnego była absolutnie niemożliwa i nie chciałem z nim o tym rozmawiać. Drążył przez trzy dni, w końcu się zgodziłem. Bendera powiedział, że może skombinować samochód. Dowiedziałem się, gdzie w magazynach jest składnica mundurów. Gienek dorobił klucz do garaży i miał przygotować samochód (...) Nie mogliśmy tylko przewidzieć tego, co stanie się na ostatnim szlabanie. Postanowiliśmy uciekać w sobotę, gdyż tylko wtedy esesmani w magazynach pracowali do godziny 12 i wyjeżdżali mit seine Fraulein, jakbyśmy to dziś powiedzieli - na weekend" - opowiadał Piechowski w roku 2012 na łamach miesięcznika pamięć.pl.
Przemówienia Fritzscha dźwięczały im w uszach, nie dawały spokoju. Co zrobić, by przez ich ucieczkę nie ucierpieli inni więźniowie? Jak to wszystko zorganizować?
"To był majstersztyk" - wyznał Piechowski w tym samym wywiadzie. "Wpadliśmy na pomysł, że musimy stworzyć fałszywe komando pracy. Jeśli ucieknie - nie będzie kogo ukarać. Na terenie obozu wszelki transport odbywał się zaprzęgiem ludzkim. Było wiele tzw. Rollwagenkommando (komando ciągnące wypełniony materiałami wózek - red.), a najmniejsze musiało być czteroosobowe. Gienek zwerbował Józka, ja zaś szukałem chętnego do naszej ucieczki między znajomymi harcerzami, do których miałem zaufanie. Alek Kiprowski z Tczewa i Zbyszek Damasiewicz odmówili. Zgodził się dopiero Staszek Jaster".
"Hel" ucieka po raz pierwszy
20 czerwca 1942 roku, sobota. Albo będą wolni, albo zginą. Wydarzenia zaczynają galopować.
Rano, jak co dzień, idą ze swoim komandem do pracy. W południe wracają do obozu. Na strychu niedokończonego bloku powtarzają plan ucieczki po raz setny, ostatni. We czterech podjeżdżają rolwagą, czyli wózkiem pod bramę z napisem "Arbeit macht frei", Piechowski z żółtą opaską brygadzisty na ramieniu.
"Rollwagenkommando, Vorarbeiter 918 i trzech więźniów" - melduje sparaliżowany strachem. Esesman na szczęście nie sprawdza w księdze, czy takie komando istnieje. No już, dalej, mogą iść.
Są przy garażu. Bendera zostaje na zewnątrz, pozostała trójka wsuwa się do magazynu, by zdobyć mundury - bo uciekać będą przebrani za Niemców - i broń.
Bendera podjeżdża samochodem pod magazyn, zdejmuje więźniarską czapkę i przepisowo melduje się przed Untersturmfuehrerem (podporucznikiem - red.), czyli Piechowskim. Dostrzega to strażnik z wieżyczki. Nie reaguje. Bendera wchodzi do budynku i zakłada mundur, koledzy ładują w tym czasie do bagażnika auta broń. Ruszają. Za pierwszym zakrętem salutuje im jakiś esesman.
Wszystko gra, na razie. W dali widzą szlaban i dwóch uzbrojonych strażników. Jeszcze 200 metrów, jeszcze 100 - szlaban wciąż jest opuszczony.
Bendera zatrzymuje samochód. Piechowski myśli, że to koniec. W razie niepowodzenia, tak się umówili, mają popełnić samobójstwa. Na chwilę szybuje myślami do mamy, na pożegnanie. Nagle czuje mocne uderzenie w kark.
- Kazek, zrób coś! - syczy z tyłu Józek Lempart.
Piechowski otwiera drzwiczki. Wystawia ramię, żeby esesman zobaczył dystynkcje i krzyczy po niemiecku: - Otwórz! Śpisz do cholery, czy co?! Ile mamy tu czekać?! Szlaban natychmiast zostaje otworzony, a wyciągnięci jak struny strażnicy pozdrawiają ich, podnosząc wyciągnięte ręce.
- Heil Hitler! - krzyczy Piechowski. Są wolni, naprawdę są wolni. Spotykają jeszcze jadącego konno Fritzscha, ale ten ich nie rozpoznaje.
W czasie wojny zacznie krążyć plotka - świadcząca o tym, jakim echem odbił się ich wyczyn - że uciekinierzy wysłali do komendanta obozu Rudolfa Hoessa list, w którym dziękują za użyczenie samochodu i przepraszają za kłopot.
Rozdzielają się, na pożegnanie Jaster szepcze Piechowskiemu, że wiezie do Warszawy raport Pileckiego.
"Do więziennej kancelarii wkroczyła ładna para, panna młoda trzymała bukiet herbacianych róż"
5 czerwca 1943, Warszawa, kościół św. Aleksandra na placu Trzech Krzyży.
Wielki dzień dla Mieczysława Uniejewskiego "Marynarza" i Teofili Suchankówny, córki artysty malarza Antoniego Suchanka. Piękna, słoneczna pogoda. Ślub wyznaczony jest na godzinę 12. Zaproszeni są żołnierze i znajomi z oddziału "Osa" - "Kosa 30", specjalnej jednostki Armii Krajowej przeznaczonej do likwidacji niemieckich dygnitarzy i konfidentów oraz akcji dywersyjnych i sabotażowych. Nie brakuje też gości z Krakowa, wykonawców nieudanego zamachu na wyższego dowódcę SS i Policji w Generalnym Gubernatorstwie Friedricha Wilhelma Krügera z 20 kwietnia 1943.
Spotykając się w jednym miejscu, łamią wszystkie zasady konspiracji.
Śpiewa chór, wzruszajaca uroczystość przebiega bez zakłoceń, prawie do samego końca. Prawie. Drzwi do kościoła otwierają się nagle. Szok. Przerażenie. Niemcy. - Ludzie, nie róbcie paniki, módlcie się - mówi do zebranych ksiądz. Rozlegają się krzyki "Hande hoech". Każdy z obecnych ładowany jest do ciężarówki, która rusza w stronę Pawiaka.
Aresztowania unikają Stefan Smarzyński "Balon" i brat panny młodej Antoni Suchanek "Andrzejek". Ten drugi tuż przed rozpoczęciem uroczystości orientuje się, że nie zabrał z domu kliszy fotograficznej, a obiecał siostrze, że uwieczni jej szczęście na zdjęciach. Prosi "Balona", by razem z nim szybko wyskoczył do sklepu na Brackiej, niedaleko. Kliszę kupują, a po wyjściu ze sklepu widzą, że cały plac Trzech Krzyży jest otoczony. Jakiś Niemiec wrzeszczy, by natychmiast pokazali dokumenty. Pokazują, fałszywe, ale podrobione znakomicie. Niemiec każe im stąd znikać, ale już.
Życie zawdzięczają przypadkowi.
Na Pawiak z kościoła św. Aleksandra trafia 89 osób. "Do więziennej kancelarii wkroczyła ładna para. Panna młoda trzymała bukiet herbacianych róż" - wspomni potem pisarz kancelarii Leon Wanat.
Po pierwszych przesłuchaniach w więzieniu pozostaje 56 osób. Zaczyna się śledztwo, okrutne, brutalne, bestialskie.
Tu następuje dramatu akt drugi. Między aresztowanymi jest konfident Gestapo, ukryty za framugą okna wychodzącego na podwórze wskazuje niektóre prowadzone przez nie osoby, te należące do oddziału.
Jedną z dziewczyn, przy której znaleziono lewe papiery i pocztę, oprawcy zaczynają bić. Buciorami kopią w piersi. Dziewczyna milczy. Biją dalej, torturują, bestialsko, sadystycznie. Wbijają jej zadry pod paznokcie, obcinają piersi, rozciągają mięśnie na łożu madejowym.
Nie sposób spokojnie o tym czytać, nie sposób spokojnie o tym pisać.
Dziewczyna ma w klapie marynarki pastylkę z trucizną. Po sześciu dniach koszmaru odbiera sobie życie.
Według późniejszych zeznań jednego ze świadków na procesie Ludwiga Hahna, esesmana i zbrodniarza wojennego, nad aresztowanymi odbył się sąd doraźny. Dwunastu mężczyzn, w tym pana młodego, i dwie kobiety rozstrzelano w ruinach getta. Panna młoda razem z rodzicami trafiła do Auschwitz, potem - już bez nich - do Saarbruecken i Ravensbrueck. Wojnę przeżyła.
Gdzie był "Hel" w czasie ślubu?
Zaproszenie dostał. Do kościoła nie przyszedł, jak kilkadziesiąt innych osób z oddziału, uważając, że jest to zbyt lekkomyślne i niebezpieczne. Po ucieczce z Auschwitz pilnował się bardzo. Musiał.
Po niemieckiej akcji na placu Trzech Krzyży, co wiadomo ze wspomnień Anny Danuty, przerażona była cała Warszawa. Całe podziemie. "Hel" bardzo często bywał wtedy u niej w Komorowie. Mówił, że musi wyjechać na tereny wschodnie, do partyzantki. Starał się o nowe papiery, bo nazwisko Król, którym się posługiwał, uważał za spalone. W końcu, dzięki łączniczce Irenie Klimesz "Bognie", udało się zorganizować spotkanie z szefem sztabu oddziału Mieczysławem Kudelskim "Wiktorem", którego na ślubie też zabrakło. Staszek miał nadzieję, że wreszcie rozstrzygnie się sprawa jego wyjazdu ze stolicy.
Spotkanie wyznaczono na 12 lipca.
"Zabili go koledzy"
Marzec 1968, rok bardzo ważny w historii Jastera. Od zakończenia wojny minęły 23 lata.
Ukazuje się książka "Cichy front", autorem jest Aleksander Kunicki "Rayski", ćwierć wieku wcześniej szef wywiadu oddziałów "Osa"-"Kosa 30", "Agat" i "Parasol". W rozdziale zatytułowanym "Zdrajca" Kunicki zdrajcą czyni "Hela". Tak, Stanisława Jastera "Hela". Robi to, choć w roku 1957 w korespondencji z Józefem Saskim "Katodą" pisał, że w czasie swojej pracy w "Kosie" o Jasterze nic złego nie słyszał. Przeciwnie, wyrażano się o nim zawsze jako o odważnym, dzielnym i ofiarnym.
Teraz podaje 10 argumentów, by udowodnić swoje twierdzenie. Że "Hel" był osobą bardzo ciekawską, co w konspiracji zawsze wzbudzało podejrzenia, a wypytywał przede wszystkim o ludzi z dowództwa oddziału. Że, nie wiedzieć czemu, interesowały go i inne oddziały Polski Walczącej. Że to Jaster, ukryty za framugą, wskazywał gestapowcom przechodzących podwórkiem żołnierzy "Kosy". Że zastawił pułapkę na "Wiktora", kiedy zorientował się, że ten nie został aresztowany w kościele. Że w czasie, kiedy Kunicki był w oddziale, "Hel" wziął udział tylko w jednej akcji, na dodatek nieudanej. Że sfingował swoją ucieczkę z samochodu Gestapo. Że oględziny rany "Hela" - postrzelony został w czasie tej ucieczki, jeszcze w środku auta - wypadły dla niego katastrofalnie. Według zajmującego się nim lekarza, kiedy Jaster dotarł do punktu kontaktowego, pochodziła ona od pocisku kal. 7 mm, a świadkowie aresztowania twierdzili, że eskorta uzbrojona była w pistolety maszynowe kal. 9 mm. Co więcej, była stosunkowo płytka, nie spowodowała naruszenia kości oraz zadana została z tak bliskiej odległości, że na jej obrzeżu widoczne były ślady prochu. Wniosek: "Hel" postrzelił się sam, aby uwierzytelnić swoją historię. Nikt nie zwrócił uwagi na to, że w ciasnym wnętrzu samochodu zaatakowany gestapowiec użyć mógł tylko pistoletu. Że po ucieczce z placu Zbawiciela ktoś go widział wychodzącego z alei Szucha i "Hel" nawet nie kulał. Że "lekko przyciśnięty Jaster" przyznał się do wszystkiego. I wreszcie - że "zdrajca i konfident Gestapo Stanisław Jaster pseudonim Hel wyrokiem sądu Armii Krajowej został skazany na śmierć, a wyrok wykonano".
Argument przedostatni - o "lekko przyciśniętym Jasterze" - uzasadniony zostaje późno, bo w roku 2014, w filmie dokumentalnym Marka Tomasza Pawłowskiego i Małgorzaty Walczak "Jaster - tajemnica Hela". Wypowiada się tam Adam Cyra z Państwowego Muzeum Auschwitz-Birkenau, wspomina przypadkowe spotkanie w muzeum właśnie i wstrząsające słowa, które usłyszał od Jerzego Hronowskiego, przyjaciela Staszka jeszcze sprzed wojny, więźnia Auschwitz. - Powiedział mi, że Jaster był w sposób nieludzki, nie tylko sadystyczny, ale wręcz zboczony - użył takiego określenia - torturowany. I w wyniku tych tortur mógł się rzekomo przyznać - mówi.
Wiadomo tyle, że podejrzewany o zdradę Jaster został przez AK odizolowany w jednym z tajnych punktów. I przez swoich miał zostać zlikwidowany.
"Cichym frontem" zszokowani są ci, którzy "Hela" znali - więźniowie Auschwitz i żołnierze podziemia. Stają w jego obronie.
Przypomniane zostają wspomnienia Wanata, wydane w roku 1960 w książce "Za murami Pawiaka", który widział prawdziwego konfidenta, donoszącego Niemcom po akcji na placu Trzech Krzyży: "Osobnik ten, wzrostu średniego, szczupły, o śniadej cerze i ciemnych włosach, był mocno zdenerwowany i z zachowania jego było widać, że nie chce być poznany przez aresztowanych".
Opis nijak pasujący do atletycznie zbudowanego, mierzącego 194 cm jasnowłosego Jastera.
W maju 1970 Janusz Kwiatkowski "Zaruta" wysyła Kunickiemu kilkudziesięciostronicowy szkic. Tam sensacyjnie wyznaje, że był naocznym świadkiem ucieczki "Hela" z samochodu na placu Zbawiciela, Mokotowską, a potem Jaworzyńską.
W roku 1971 prof. Tomasz Strzembosz, recenzując książkę "Cichy front", zarzuca Kunickiemu, że ten opiera się na relacjach osób trzecich i różnych publikacjach zamiast na tym, co sam widział lub w czym uczestniczył.
Według "Bogny" wsypę w kościele św. Aleksandra mógł spowodować donos złożony przez zazdrosną przyjaciółkę pana młodego. Według "Zaruty" akcja w kościele i późniejsze aresztowanie "Wiktora" to wynik działalności siatki konfidentów - dowodzącego nią Ludwika Kalksteina, jego żony Blanki Kaczorowskiej i szwagra Eugeniusza Świerczewskiego, oskarżanych także o wydanie Niemcom miejsca przebywania generała "Grota", w wyniku czego generał został zatrzymany.
W filmie Pawłowskiego i Walczak głos w tej sprawie zabiera i Piechowski, wtedy, w roku 2014, 95-latek (dożyje lat 98). - Zabili go koledzy. (...) W książce "Cichy front", w rozdziale "Zdrajca", napisano, że Staszek został skaptowany przez Politische Abteilung (obozowe Gestapo, którego zadaniem było m.in. przechowywanie dokumentacji dotyczącej więźniów, prowadzenie kartoteki osobowej, przesłuchiwanie w sprawach wykroczeń i karanie oraz ściganie zbiegłych - red.) już w obozie. To oni mieli zorganizować naszą ucieczkę, by Staszek wkręcił się gdzie potrzeba i zdawał meldunki. Tymczasem wiadomo, że następnego dnia po ucieczce Niemcy wzięli z domu rodziców Staszka, zawieźli do obozu koncentracyjnego Auschwitz i zamordowali. Jak mam uwierzyć w to, że w nagrodę za rzekomą współpracę zabili mu rodziców? Mało tego: mimo zamordowania mu rodziców Staszek miał okazję wykazania się jako szpicel i zdradził akowców w kościele. Czy normalny człowiek może w coś takiego uwierzyć? (...) Często w nocy śni mi się kolega, wzorowy patriota, prawa ręka Pileckiego i woła: "Kazik, to przecież nieprawda!". Jaster bezsprzecznie był bohaterem! - przekonuje.
"Grot" od prawie dwóch tygodni w rękach hitlerowców
Znowu 12 lipca, dzień, w którym Jaster uciekł z samochodu Gestapo i zniknął na zawsze. Co działo się przed dramatycznymi wydarzeniami na placu Zbawiciela?
Spotkanie z "Wiktorem" wyznaczone miał na godzinę 15. O 14 siedzieli z Anną Danutą w jadłodajni przy Poznańskiej. Staszek wyszedł do szatni, telefonował. Do stolika wrócił zły. - Znowu coś kręcą. Spotkanie przesunięte na 17 - oznajmił. Zmienili lokal, przenieśli się do kawiarni Szwajcarskiej na rogu Marszałkowskiej. Pili kawę, jedli ciastka i lody. Czas płynął bardzo wolno. Nerwowo.
Przed 17 "Hel" wstał. - Wrócę za 15 minut - powiedział narzeczonej.
Nigdy więcej go nie zobaczyła. On miał wtedy lat 22 , ona - 19.
Tego samego dnia z "Wiktorem" umówiony był także Ryszard Jamontt-Krzywicki "Szymon", adiutant generała Stefana Roweckiego "Grota", dowódcy Armii Krajowej. Mieli się spotkać o 18, godzinę po rozmowie "Wiktora" z "Helem".
Wspomnienie tamtych wydarzeń zawarte jest w książce "Wycinek z historii jednego życia" Emila Kumora "Krzysia".
Za pięć 18 z Alej Jerozolimskich "Szymon" z towarzyszącym mu Kazimierzem Gorzkowskim, oficerem AK, skręcili w Kruczą. Pobliską Nowogrodzką, przed nimi, pędził samochód - otwarte drzwi, po bokach pięciu Niemców z karabinami maszynowymi. "Szymon" pomyślał, że to kocioł, obława na niego. Podbiegł do budki z papierosami na rogu Kruczej i Nowogrodzkiej i stamtąd pod ścianą zobaczył stojącego "Wiktora", a obok niego barczystego blondyna. Obaj z podniesionymi rękami. Załadowano ich do auta i odjechano.
O tym, co zobaczył, "Szymon" miał zameldować "Grotowi", a generał - podobno - polecił mu przekazać tę relację szefowi Kedywu, Emilowi Augustowi Fieldorfowi "Nilowi". Po kilku dniach "Nil" wyjawił "Szymonowi", że ten barczysty blondyn to "Hel", facet, który zgłosił się na punkt kontaktowy z przestrzeloną nogą, opowiedział o aresztowaniu i rzekomej ucieczce. "Przyciśnięty do muru przyznał się do współpracy z Niemcami" - usłyszał Szymon.
Teraz najważniejsze. Dlaczego "miał zameldować", "podobno" i "rzekomo"? "Szymon" nie mógł rozmawiać z "Grotem" 12 lipca lub później, bo generał został przez Niemców aresztowany 30 czerwca, prawie dwa tygodnie wcześniej. I wywieziony do Berlina w obawie przed próbą odbicia go przez AK.
Mówi Piechowski, znowu w filmie "Jaster - tajemnica Hela": - Dla normalnego śmiertelnika taka ucieczka z samochodu może być niemożliwa. Ale Staszek nie był takim normalnym śmiertelnikiem. Jeżeli po jednej stronie siedział gestapowiec, po drugiej siedział gestapowiec, to on jednym uderzeniem łokci mógł ich po prostu uśmiercić. Uśmiercić, a nie tylko na kilka sekund odebrać przytomność.
Zachowały się też słowa Anny Danuty, cytowane w filmie: - Kto jak kto, ale on mógł uciec w sytuacji, która dla kogoś innego wydawała się beznadziejna. Był w znakomitej formie. Widziałam przecież nieraz, jak w największym pędzie wskakuje do tramwaju, jak wspaniale biega, byłam świadkiem, jak robi salto, lądując na jednej stopie, bo drugą miał skręconą. To się widywało jedynie w cyrku. Był zręczny, a przy tym bardzo silny. I zawsze nastawiony na ucieczkę.
Zamknęła matkę na klucz i pobiegła do Powstania
Co działo się z Anna Danutą po zniknięciu "Hela"?
Kiedy wybuchło Powstanie Warszawskie, natychmiast ruszyła z Komorowa do stolicy. Ojciec, pan Władysław Leśniewski, był stanowczo przeciwny. Pilnować miała ją matka, pani Wanda, ale córka i tak postawiła na swoim. Zamknęła mamę na klucz w ogrodzie i uciekła. 2 sierpnia została sanitariuszką w szpitalu św. Stanisława na Woli. Tak, na Woli, gdzie w pierwszych dniach Powstania doszło do rzezi ludności cywilnej. Widziała tysiące płonących ciał pomordowanych kobiet i dzieci. Sama też została wyprowadzona na rozstrzelanie razem z personelem szpitala. Uratował ją jeden z Niemców, kazał wracać do budynku. Odruch człowieczeństwa? Fascynacja jej urodą? Zapamiętał, że w zamian za podarowaną przez nią butelkę wódki już wcześniej darował komuś życie?
Ten sam Niemiec nie miał litości dla Marka hrabiego Ilińskiego, znajomego Anny Danuty, w szpitalu także pracującego jako sanitariusz. Zaniemówiła, kiedy zobaczyła go pod ścianą. Próbowała zawołać po imieniu, ale wydobyła z siebie tylko szept.
- Mąż? - zapytał Niemiec.
- Brat - odpowiedziała, bo tak Marka traktowała.
- Bez brata można żyć - stwierdził jej wybawca. Ilińskiego zabito.
12 sierpnia z kolumną ludności wygnana zostanie do obozu przejściowego w Pruszkowie. Ucieknie stamtąd po dwóch dniach, ale dobrowolnie wróci 2 września, aby nieść pomoc przetrzymywanym tam wysiedleńcom z Warszawy. Początkowo pracowała jako sanitariuszka w obozowej służbie sanitarnej, później jako tłumaczka przy niemieckiej komisji lekarskiej, co wykorzystywała do ocalania jak największej liczby ludzi przed wywiezieniem do obozów koncentracyjnych lub na roboty przymusowe.
Straszną wiadomość usłyszała jesienią 1945 roku. Irena Płatek, dawna sąsiadka Jasterów, powtórzyła jej, co usłyszała od spotkanego na ulicy Antoniego Tulei "Niedźwiedzia". - Czy pani wie, jak zginął Staszek? Rąbnęli go nasi, gdzieś w gruzach - powiedział.
Próbowała żyć, w marcu 1946 roku wyszła za Kazimierza Sławińskiego, przedwojennego oficera i pilota. Doczekali się dwójki dzieci: Marcina i Bożeny. Rozwiodą się po 22 latach małżeństwa. Przez całe życie walczyć będzie o dobre imię Staszka.
Straciła miłość życia, nie znając żadnych szczegółów dramatu. Nie mogąc iść na grób. Na dodatek narzeczonego podejrzewano o zdradę. Niewyobrażalne cierpienie.
Zmarła 25 grudnia 2006 roku.
Wojny nie ma, przez chwilę
Na zdjęciach, tych z kliszy przechowywanej w szkatułce, sielskie obrazki. Rok 1943, Komorów, łąka w pobliżu glinianek. Anna Danuta w letniej sukience. Leży na kocu, uśmiechnięta, szczęśliwa. Tuż nad jej twarzą widać twarz Staszka. Stoi na rękach jak gimnastyk, bez koszuli, w samych spodniach. Wojny nie ma, przez chwilę.
Jest tak, jak być powinno. Jak miało wyglądać ich długie i spokojne życie.
25 września 2019 roku decyzją prezydenta Andrzeja Dudy Stanisław Jaster został pośmiertnie odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski, co jest uznawane za jego symboliczną rehabilitację.
Korzystałem z książki Darii Czarneckiej "Największa zagadka Polskiego Państwa Podziemnego. Stanisław Gustaw Jaster - człowiek, który zniknął".
Autorka/Autor: Rafał Kazimierczak
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: Muzeum Auschwitz