Miał porozmawiać z dowódcą, tylko tyle. Wyskoczyć góra na 15 minut i wrócić do czekającej na niego w kawiarni narzeczonej. Zniknął, nie zobaczyła go już nigdy. Stanisław Jaster, pseudonim "Hel", uciekinier z KL Auschwitz, zlikwidowany został prawdopodobnie przez polskie podziemie, choć na to, że był zdrajcą, nie wskazuje nic.
Przyszło mu żyć w czasach koszmarnych.
12 lipca 1943, Warszawa.
Czarny samochód pędzi ulicą Marszałkowską w kierunku alei Szucha, do siedziby Gestapo. Zwalnia, zbliżając się do placu Zbawiciela. Przechodnie przystają, kiedy z hukiem otwierają się tylne drzwi, a na jezdnię wylatują z wnętrza dwaj spleceni ze sobą mężczyźni. Jeden z nich, ten bardzo wysoki i barczysty, podrywa się błyskawicznie. Bez zastanowienia wbiega w Mokotowską, a zaraz potem w Jaworzańską. Auto hamuje, piszczą opony. Wyskakują z niego uzbrojeni w karabiny maszynowe hitlerowcy. Po uciekinierze nie ma śladu. Zniknął. Sprawdzają, czy ich kompanowi po upadku nic się nie stało.
Kilka tygodni wcześniej, początek wiosny 1943.
Do Anny Danuty Leśniewskiej telefonuje znajoma. Przekazuje pilną prośbę od Miry Wleklińskiej, słynnej warszawskiej chiromantki. Anna Danuta ma się do niej zgłosić jak najszybciej. Chodzi o Staszka.
Jedzie. Przejęta Wleklińska mówi, że musi ją ostrzec. W wielkim niebezpieczeństwie jest człowiek, którego kocha. Opisuje Jastera, jej Stasia, a nigdy go przecież nie widziała. - Gromadzą się nad nim czarne chmury. Niebezpieczeństwo grozi mu od kogoś z jego otoczenia - przekonuje. Dodaje, że jej narzeczony najbardziej musi się pilnować między 12 a 20 lipca. Jeżeli nie ucieknie z Warszawy, zostanie aresztowany w pociągu, tramwaju lub na ulicy. Nie w domu.
Wierzyć? Nie wierzyć? Trochę to niepoważne. Jaster zostaje w stolicy. Niestety.
Mówi Bożena Sławińska, córka pani Anny Danuty:
Duch Stasia obecny w naszym domu był zawsze, opowieści o nim i o wojnie mama traktowała chyba jako formę terapii. On był bardzo wysoki, ponad 190 cm, w tamtych czasach olbrzym, co mamie bardzo się podobało, wręcz imponowało. Ona miała 170 cm, też dużo, ale idąc z nim na spacer, zakładała buty na wysokim korku, tak to się mówiło, i kapelusz, żeby choć trochę zmniejszyć dzielącą ich różnicę. Na jej stoliku nocnym przez całe życie stała szkatułka, trudna do otworzenia. Kiedy byłam nastolatką, mama wyjęła z wewnątrz zawiniątko - gazę, w której był wyrostek robaczkowy Stasia. Ostatni fizyczny kawałek ukochanego, jakieś przypomnienie, że ten człowiek rzeczywiście żył. Że był realny. Po jej śmierci znalazłam tam jeszcze kliszę ze zdjęciami, ich zdjęciami z czasów okupacji, które już znałam. I wiersz, chyba dla niego, na pewno autorstwa mamy, bo to jej charakter pisma. Tylko tyle jej po nim zostało. I wspomnienia.
"Tu nie jest sanatorium, tylko obóz koncentracyjny"
Było ich czterech: Kazimierz Piechowski, Eugeniusz Bendera, Józef Lempart i Stanisław Jaster, który do grupy dołączył jako ostatni. Piechowski i Jaster pracowali w znajdujących się w pobliżu obozu magazynach zaopatrujących SS. Bendera, z wykształcenia mechanik, i Lempart, zakonnik z Wadowic, zatrudnieni byli w obozowych garażach.
Porwali się na plan szalony.
Czytaj dalej po zalogowaniu
Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam