W Polsce od kilkunastu lat trwa batalia pomiędzy archeologami a poszukiwaczami. Rabusie, paserzy, saperzy - grzmią naukowcy. Beton, leniwce, biurwy - odcinają się detektoryści. Spór idzie o to, kto, gdzie i na jakich warunkach może w naszym kraju szukać zabytków. Mimo że wymiana ciosów momentami bywa ostra, to równolegle między oboma środowiskami kwitnie zaskakująco dobra współpraca w terenie. A to wszystko na tle dynamicznie zmieniającego się prawa. Tylko do maja funkcjonować będą stare administracyjne pozwolenia na poszukiwania. Co potem?
Prawica wzięła detektory na sztandary. I pod koniec kadencji poprzedniego Sejmu znowelizowała ustawę o ochronie zabytków. Efekt? Za kilkanaście dni zniknie dotychczasowa możliwość wnioskowania o pozwolenia na poszukiwania zabytków z wykrywaczami metali w trybie administracyjnym. Jednocześnie nie będzie aplikacji, czyli rejestru poszukiwań, który miał być obligatoryjny.
Stworzenie rejestru poszukiwań w formie aplikacji było zadaniem resortu kultury. Środowisko poszukiwaczy, uważa, że prace były celowo spowalniane, bo urzędnicy liczyli, że nowa władza będzie chciała nowelę odkręcać. I się nie pomylili. Pod koniec marca grupa posłów Trzeciej Drogi na wniosek nowej generalnej konserwator zabytków wniosła do laski marszałkowskiej projekt ustawy przywracającej pozwolenia konserwatorskie.
Czy w rezultacie od 1 maja poszukiwacze zupełnie stracą możliwość realizowania swojego hobby.
Piszczący legion
Poszukiwanie zabytków może uzależniać tak jak wędkowanie lub zbieranie grzybów. Albo hazard. W końcu nigdy nie wiadomo, czy sygnalizowany przez urządzenie kawałek metalu to kapsel z Polmosu czy srebrna rzymska moneta. Odkryciu towarzyszą emocje związane ze świadomością, że jest się pierwszą osobą, która widzi dany przedmiot od setek lat. Wreszcie jest czysto kognitywna przyjemność związana z poznawaniem historii, wyobrażaniem sobie, kto i w jakich okolicznościach daną rzecz zgubił. Trochę jak w dobrym kryminale. Dlatego niespecjalnie dziwi, że temu hobby oddają się tysiące osób w całej Polsce. Ile dokładnie, nie wiadomo. Polski Związek Eksploratorów twierdzi, że nawet 200 tysięcy. U swego zarania, przynajmniej w Polsce, detektorystyka była głównie domeną ludzi interesujących się reliktami wojen światowych.
- Za sprawą urządzeń ludzie brali nas za geodetów albo wędkarzy z dziwnym sprzętem, a za sprawą nazwy - za neopogan - śmieje się Paweł Piątkiewicz ze Stowarzyszenia Eksploracji „Perkun”. - Akurat nazwa naszego stowarzyszenia wzięła się nie od boga piorunów, tylko producenta przedwojennych polskich bagnetów. W teren jeździło się ze sztabowymi mapami odbitymi własnym sumptem na ksero, rozpytywało starsze osoby pamiętające jeszcze, jak przez daną wieś przechodził front. Czasami nie trzeba było wyciągać wykrywacza, bo ludzie mieli po stodołach pochowane niesamowite rzeczy. W jednej miejscowości widzieliśmy niemiecki hełm przerobiony na miskę dla psa - wspomina swe początki Piątkiewicz, który wraz z kolegą Jarosławem Stróżniakiem od trzydziestu lat prowadzi poszukiwania nastawione głównie na militaria.
Dziś jego filmiki z eksploracji ruin starego Kostrzyna nad Odrą mają po setki tysięcy wyświetleń i wierną widownię.
Chodzenie po lesie z urządzeniem wydającym śmieszne piski stało się popularniejsze pod koniec pierwszej dekady lat dwutysięcznych. Wówczas pojawiły się relatywnie tanie wykrywacze dobre "na drobnicę". Media społecznościowe zaroiły się od zdjęć ciekawych znalezisk, co nakręcało zainteresowanie, podobnie jak pierwsze programy telewizyjne poświęcone eksploracji. Do sieci trafiły zdigitalizowane stare mapy, ułatwiające lokalizowanie zanikłych młynów, karczm i folwarków.
Stereotypowy poszukiwacz to facet po trzydziestce ubrany w mundur z demobilu. Jednak rzeczywistość jest dużo bardziej złożona. Kobiety z wykrywaczem, chociaż w mniejszości, bynajmniej nie wzbudzają sensacji. Wśród eksploratorów są osoby z wyższym wykształceniem, jak i osoby po zawodówce. Są ludzie majętni kupujący najnowszy sprzęt za kilkanaście tysięcy złotych oraz ciułający pieniądze na "kanarka", jak z racji żółtego koloru nazywa się tanie amerykańskie wykrywacze. Jedni skupiają się na militariach, inni mają hopla na punkcie fantazyjnych guzików albo ołowianych plomb. Są detektoryści, którzy bez pomocy internetu nie odróżnią feniga od krajcara i zadają na forach pytania, "ile to może być warte?", są i tacy, którzy typologię fibul Almgrena mają w małym palcu.
- I tu bym upatrywał najważniejszego podziału - mówi Andrzej Daczkowski, redaktor naczelny "Odkrywcy", najstarszego i jedynego miesięcznika poświęconego eksploracji. - Dla pewnych osób to takie niedzielne hobby. Byle wejść na pierwsze lepsze pole i wykopać coś w miarę starego. Inni podchodzą do tematu metodycznie. Nie tylko studiują stare mapy czy robią kwerendy archiwalne, szukając miejscówek, bo to w sumie oczywiste. Ale interesuje ich szerszy kontekst znalezisk, mają zacięcie regionalistyczne. Starają się za pomocą wykopanych przedmiotów "opowiedzieć" historię jakiegoś miejsca. Tacy ludzie to prawdziwy skarb dla regionu - wyjaśnia naczelny "Odkrywcy".
Nowele sierpniowe
W ferworze niedawnej kampanii parlamentarnej dziennikarze zajęci byli głównie jeżdżeniem za partyjnymi liderami oraz notowaniem ich bon motów. Dlatego gdy w sierpniu 2023 sejmowa większość przegłosowała poselski projekt nowelizacji ustawy o ochronie zabytków, a potem nowelę podpisał prezydent Duda, to wiadomość ta nie przebiła się na pierwsze strony gazet. Tymczasem w świecie nauki zawrzało.
Rada Ochrony Dziedzictwa Archeologicznego (RODA) oraz Stowarzyszenie Naukowe Archeologów Polskich (SNAP) wystosowały listy protestacyjne, wieszcząc mroczną wizję masowego rozkradania polskiego dziedzictwa. Nowelizacja miałaby od pierwszego maja 2024 umożliwić poszukiwania zabytków na większości terenów w Polsce bez pozwolenia konserwatora. Wystarczyłoby zalogowanie się do specjalnej aplikacji. Zmiany to w dużej mierze efekt determinacji Polskiego Związku Eksploratorów (PZE), czyli federacji zrzeszającej 70 organizacji i liczącej około 3000 członków. Chociaż nie reprezentuje ona wszystkich poszukiwaczy, to przez lata najzacieklej walczyła o maksymalne ułatwienie amatorskich poszukiwań. Mimo wszystko prezes PZE Jacek Wielgus nie lubi określenia "liberalizacja".
- Nowelizacja nie zniosła kar za nielegalne działania ani nie wprowadziła możliwości wchodzenia na stanowiska archeologiczne czy miejsca pamięci. Zmieniamy tylko sposób zgłaszania poszukiwań i raportowania znalezisk z papierowej na cyfrową. Liberalizacją nazwałbym sytuację, gdybyśmy mogli chodzić bez żadnych ograniczeń wszędzie tam, gdzie wpuści nas właściciel terenu - mówi prezes Polskiego Związku Eksploratorów.
Poszukiwacze od dawna tęsknie spoglądali w kierunku Wielkiej Brytanii, gdzie święte prawo własności rozciągają również na to, co pod ziemią. Na Wyspach (z pewnymi wyjątkami) poszukiwacz musi jedynie zdobyć zgodę właściciela terenu. Jeśli znajdzie coś cennego, a ekspert reprezentujący Koronę uzna, że państwo przejmuje zabytek, to znalazcy i właścicielowi gruntu przysługuje do podziału nagroda. W przeciwnym wypadku znalazca może artefakt zabrać lub wystawić na sprzedaż.
- Tak, jestem anglofilem, u Anglosasów zdrowy rozsądek zawsze wygrywał - śmieje się Jacek Wielgus. - Proszę mnie źle nie zrozumieć. Uważam, że jakaś forma nadzoru państwa nad dziedzictwem musi istnieć. Nie twierdzę, że ktoś może kupić działkę, na której stoi średniowieczne grodzisko, i je rozjechać spychaczem, bo ma taką fantazję. Ale nie powinno być też tak, że jesteśmy niejako dzierżawcami swojej ziemi i nie mamy prawa na przykład szukać w niej zabytków - przekonuje poszukiwacz i dodaje, że prawo jest niekonsekwentne. - W końcu zabytki archeologiczne są takim samym "zasobem nieodnawialnym", jak bursztyn, meteoryty i skamieliny. A te można zbierać prawie bez ograniczeń - przekonuje Wielgus.
Wolnościowcy wkraczają do akcji
Poszukiwanie zabytków bez pozwolenia stało się wykroczeniem w 2004, ale jeśli ktoś unikał stanowisk archeologicznych, to ryzykował jedynie grzywnę. Wiele osób w przypadku spotkania z mundurowymi tłumaczyło, że szuka meteorytów albo kluczyków od samochodu szwagra. Dopiero w 2018 tak zaostrzono przepisy, że za samowolne hasanie z "piszczałką" teoretycznie można trafić za kraty na dwa lata.
Pierwsze próby przychylenia nieba (a raczej ziemi) poszukiwaczom podejmował ponad dekadę temu poseł Ruchu Palikota Marek Poznański, notabene wykształcony archeolog. Jednak dopiero prawica wzięła detektory na sztandary. W dużej mierze za sprawą wyborczej kalkulacji, w końcu tysiące głosów piechotą nie chodzi. Ale było też w tym nieco idei. Nad nowelizacją unosił się duch libertarianizmu, bliski zwłaszcza politykom Konfederacji i partii Kukiza. Wyraża się on w przekonaniu, że jeśli obywatel poszukiwacz umówi się z obywatelem właścicielem na poszukiwanie zabytków na prywatnej działce, to państwu nic do tego.
Sprawozdawcą nowelizacji był poseł Kukiz'15 Jarosław Sachajko, który w jednym z wywiadów udzielonych PZE dał wyraz swym wolnościowym przekonaniom. "Ci zawodowi archeolodzy nie chcieli w ogóle nad tą ustawą pracować. Oni tylko chcieli, żeby tak było, wąska grupa ludzi zajęła sobie całą Polskę i powiedziała, że nikt nie może w ogóle poszukiwać zabytków, tylko oni, bo oni są profesjonalistami". Archeolodzy dworują sobie z posła i pytają retorycznie, czy gdyby musiał mieć wycinany wyrostek, to skorzystałby z usług kolegi, który obejrzał kilka odcinków "Doktora House'a" i ma w domu komplet ostrych noży kuchennych?
- W kraju tak doświadczonym przez wojny jak Polska, gdzie rabunek dóbr kultury prowadzony był przez okupantów na wielką skalę, powinniśmy być szczególne wyczuleni na ochronę tego, co nam jeszcze zostało - mówi dr Adam Grajewski, prawnik i archeolog, a do niedawna podinspektor policji zajmujący się między innymi zwalczaniem przestępstw przeciwko zabytkom. - To dotyczy nie tylko pałaców czy kościołów, ale także zabytków archeologicznych. One, w przeciwieństwie do ryb w rzekach czy zwierzyny w lasach, są zasobem nieodnawialnym. Dlatego zgodnie z obowiązującymi przepisami państwo posiada do nich tytuł prawa własności i powierza ich badanie zawodowcom, co ma swoje podłoże również w prawie międzynarodowym, a nie każdemu, kto ma taką fantazję - wyjaśnia prawnik i wylicza zastrzeżenia wobec znowelizowanego prawa. Jego zdaniem największym kuriozum jest brak możliwości wyrażania przez konserwatora jakiegokolwiek sprzeciwu.
- Poza tym w nowelizacji znajduje się zapis o oględzinach konserwatorskich nowo odkrytych stanowisk archeologicznych "na odległość", a oględziny w rozumieniu prawnym zawsze wiążą się z fizyczną obecnością wykonującego tę czynność - wyjaśnia dr Grajewski.
- Generalny Inspektor Danych Osobowych zwrócił uwagę, że tworzenie wyłącznie internetowej ścieżki zgłaszania poszukiwań wyklucza obywateli nieużywających internetu. Nie wiedzieć czemu w noweli nie ma też słowa o postępowaniu ze znalezioną bronią palną i amunicją, której posiadanie bez pozwolenia jest zabronione, są wymienione tylko materiały niebezpieczne, a to coś innego - dodaje prawnik.
Papierologia
Jeszcze do maja funkcjonować będą stare administracyjne pozwolenia na poszukiwania. Z danych MKiDN wynika, że w 2017 roku poszukiwacze złożyli 251 wniosków i otrzymali 227 zgód, a w 2020 na podstawie 882 wniosków wydano 754 pozwoleń. Na jednym pozwoleniu często działa od kilku do nawet kilkudziesięciu osób, ale nie są to imponujące liczby. Po zakończeniu prac poszukiwacze muszą "rozliczyć" się ze znalezionych przedmiotów. Te, które konserwator uzna za historycznie cenne, trafią do muzeum, pozostałe pozwoli zatrzymać, chociaż z tej drugiej możliwości urzędnicy korzystają wyjątkowo rzadko.
- Obecna droga uzyskiwania pozwolenia administracyjnego jest archaiczna - uważa Andrzej Daczkowski. - Wszystko odbywa się za pośrednictwem papierowych listów i trwa dość długo. Nie wiem, czy formuła opisana w ustawie jest idealna, ale napewno cyfryzacja powinna zawitać do urzędów konserwatorskich. To samo zresztą dotyczy pozwoleń na profesjonalne badania, tym bardziej że archeolodzy muszą wypełniać jeszcze więcej papierów - przekonuje redaktor "Odkrywcy".
Przeciążone pracą urzędy konserwatorskie nie wszędzie rozpatrywały wnioski terminowo.
- Mamy przypadek z Podkarpacia, gdzie na decyzję czekano 18 miesięcy. Z kolei w Krakowie mija 16. miesiąc od złożenia wniosku, a decyzji wciąż brak - skarży się Jacek Wielgus. - Abstrahując już od tego, że w wymienionych przypadkach obstrukcja mogła wynikać po prostu z niechęci do wydania zgody, to jednak cyfrowy rejestr pozwoliłby rozładować te zatory - sądzi poszukiwacz.
Nowe przepisy zmieniają także sposób wyrażania zgody na poszukiwania przez właściciela terenu. Wcześniej musiała ona być pisemna, teraz wystarczy deklaracja detektorysty, że zgodę posiada. Przeciwnicy nowelizacji uważają, że staniemy się świadkami "nalotów" poszukiwaczy na przypadkowe pola i zagajniki, których właściciele nie będą mieli o tym bladego pojęcia. To chyba jednak obawy przesadzone, bo powód tej zmiany był dużo bardziej prozaiczny, chociaż niewyartykułowany przez ustawodawcę. Otóż zdarza się (o czym wiedzą także archeolodzy), że z rolnikiem łatwiej dogadać się "na gębę". Gospodarz zgodzić się zgodzi, ale już podpisywanie oświadczeń i stawanie się "stroną postępowania administracyjnego" przyprawia go o nerwowe bicie serca.
Ładne słowo na K
To kontekst, który dla naukowców stanowi świętość. Najpiękniejszy pektorał z brązu lub srebrny kabłączek są tylko błyskotkami, jeśli pozbawi się je kontekstu w postaci lokalizacji geograficznej, warstwy kulturowej czy obiektu archeologicznego. Poszukiwacze, chociaż posługują się nowoczesną technologią, reprezentują - zdaniem archeologów - ducha epoki słusznie minionej. Czasów, gdy miejscowy dziedzic do spółki z proboszczem rozgrzebywali kurhany, a potem wydobyte urny, siekiery i szpile wsadzali do gablot w swych gabinetach. Zarzuty o antykwaryzm poszukiwacze odpierają, argumentując, że znajdowane przez nich zabytki w przeważającej mierze nie są pozostałością funkcjonujących w danym miejscu ludzkich osad, lecz zostały nawiezione wraz z obornikiem i śmieciami. A nawet jeśli trafią przypadkiem na stanowisko, to wykopują przecież przedmioty i tak już wielokrotnie przemieszane przez orkę.
- Ale nawet wówczas bardzo istotna jest ich dyspersja, czyli rozmieszczenie i ewentualne koncentracje, które mogą wskazywać na znajdujące się głębiej obiekty, takie jak relikty chat czy pochówki - mówi prezes SNAP prof. Andrzej Michałowski.
- Zdarzało się, i mamy takie przypadki udokumentowane, że w pogoni za sygnałem detektoryści przegłębiali warstwę orną i wkopywali się w obiekty. Często nie zdawali sobie z tego nawet sprawy - wylicza swoje zastrzeżenia Michałowski i dodaje, że również postulowana 10-metrowa odległość od stanowisk archeologicznych, za którą amatorskie poszukiwania byłyby już dozwolone, jest w jego opinii zbyt mała.
W końcu średniowieczni chłopi czy przeworscy barbarzyńcy nie korzystali z usług geodetów i nie umawiali się, że ich osada będzie mieć granice wytyczone od linijki. Trzeba jednak przyznać, że geolokalizowanie zabytków powoli staje się standardem wśród poszukiwaczy. Wpłynęła na to dostępność prostych urządzeń GPS i podpatrywanie technik od archeologów, z którymi wielu eksploratorów współpracuje. Zwykle poznawcza korzyść tej pracy jest niewielka, bo jak już wspomniano - zabytki trafiały na pole przypadkowo. Ale czasami zdarza się, że chmura punktów układa się w ślad starej drogi albo koncentruje w miejscu, gdzie stała niezaznaczona na mapach karczma.
- Proszę sobie wyobrazić sytuację, że eksplorator trafił na przykład na nieznaną osadę albo rozorane cmentarzysko z czasów rzymskich - mówi Jacek Wielgus. - Mija rok i ten ktoś przychodzi do konserwatora, kładąc mu na biurku przysłowiową reklamówkę z fibulami, sprzączkami, denarami, okuciami itd. Na pytanie: skąd to? Odpowiada, że z tego pola, ale konkretnie to nie pamięta. Nasza nowelizacja to zmienia, bo nakłada na detektorystę obowiązek informowania o znaleziskach archeologicznych w czasie rzeczywistym pod rygorem odpowiedzialności karnej. To od wezwanego na miejsce konserwatora zależałoby, czy można wznowić poszukiwania - podkreśla szef PZE.
W znowelizowanej ustawie zapisano, że czerwone światło zapalałoby się po znalezieniu przynajmniej trzech zabytków archeologicznych na obszarze mniejszym niż sto metrów kwadratowych. W polskim prawie definicja zabytku archeologicznego jest bardzo nieostra, ale zdaniem naukowców nie w tym leży problem.
- Widziałem nagrania, na których poszukiwacz wyrzuca "jakiś żelazny lejek", którym w rzeczywistości było umbo, czyli okucie tarczy z okresu wpływów rzymskich - mówi profesor archeologii Marcin Danielewski aktywnie działający w SNAP. - Żeby ocenić, czy coś jest zabytkiem archeologicznym, trzeba mieć odpowiednią wiedzę i być wyczulonym nie tylko na metale, ale także na materiał ceramiczny, kości, węgle drzewne, polepę i tak dalej. Oczywiście, są poszukiwacze, którzy to potrafią, ale czy te same kompetencje będzie mieć ktoś, kto po raz pierwszy w życiu pójdzie w pole z wykrywaczem z marketu? - powątpiewa archeolog.
Apka niewidka
Stworzenie rejestru poszukiwań w formie aplikacji było zadaniem resortu kultury. Rejestru jednak jak nie było, tak nie ma. Środowisko poszukiwaczy zrzeszonych w PZE uważa, że prace były celowo spowalniane, bo urzędnicy liczyli, że nowa władza będzie chciała nowelę odkręcać. I się nie pomylili. Pod koniec marca grupa posłów Trzeciej Drogi na wniosek nowej generalnej konserwator zabytków wniosła do laski marszałkowskiej projekt ustawy przywracającej pozwolenia konserwatorskie.
MKiDN zwraca uwagę, że zapisy o aplikacji trafiły do noweli bez precyzyjnych wytycznych i zabezpieczenia finansowego. Jak wyliczyli urzędnicy, stworzenie aplikacji to jednorazowy koszt około 2-2,5 miliona zł i 160 tysięcy zł rocznie na jej utrzymanie. Do tego dochodzi koszt nowych magazynów i zwiększenia zatrudnienia w wojewódzkich urzędach ochrony zabytków - razem prawie 18 milionów rocznie.
Co więcej, do stworzenia aplikacji konieczna jest weryfikacja zgodności danych posiadanych przez Narodowy Instytut Dziedzictwa z wojewódzkimi ewidencjami zabytków. Chodzi o tzw. KEZ-y, czyli Karty Ewidencyjne Zabytku Archeologicznego, które - co prawda - zostały niedawno zdigitalizowane na potrzeby państwowego portalu zabytek.pl, ale nie wszystkie. Bez ich scalenia w obrębie aplikacji system nie będzie w stanie określić, czy na wskazanym przez detektorystę terenie można prowadzić amatorskie poszukiwania, czy też jest to stanowisko, na które wstęp mają jedynie archeolodzy.
MKiDN szacuje, że te prace mogą potrwać nawet do 2027 roku, ale w związku z planowanym uchyleniem nowelizacji nie jest pewne, czy będą kontynuowane. I w sumie szkoda.
- Akurat pomysł samej aplikacji oceniam pozytywnie - mówi prof. Andrzej Michałowski. - Posiadanie bazy zdjęć i danych geolokalizacyjnych setek tysięcy zabytków stanowiłoby istotne wsparcie dla świata nauki, tak jak ma to miejsce w innych krajach europejskich. Wolelibyśmy jednak, by trafiały tam znaleziska odkryte w ramach dotychczasowych pozwoleń administracyjnych - konkluduje naukowiec.
Wspomniane przez profesora Michałowskiego zachodnie rozwiązanie to m.in. brytyjski PAS finds.org.uk czy duński DIME www.metaldetektorfund.dk/ny/. Przez lata stworzono dzięki nim przepastny rezerwuar danych, z którego czerpią archeolodzy i historycy sztuki szukający analogii dla interesujących ich zabytków. Byłoby świetnie, gdyby polska aplikacja umożliwiła także "zasysanie" danych pochodzących z badań i nadzorów prowadzonych przez zawodowych archeologów, które kurzą się obecnie pod postacią sprawozdań w konserwatorskich szafach.
Skup złotego runa
Adwersarze nowelizacji zżymają się na zapisy dotyczące możliwości przyznawania nagród pieniężnych detektorystom za znajdowanie cennych zabytków. Szacują, że trzeba by na to zabezpieczyć ponad 6 miliardów (!) złotych rocznie. To argument o tyle nietrafiony, że możliwość nagradzania intencjonalnie działających poszukiwaczy istniała już wcześniej i wynikała z ministerialnego rozporządzenia. Teraz jego treść została przeniesiona do ustawy. Konserwatorzy, jeśli w ogóle nagradzali detektorystów, to prawie zawsze korzystali z dyplomów, a nie nagród pieniężnych.
- Nie wyobrażam sobie, by ktoś chciał się z poszukiwań utrzymywać, do tego zawsze się dopłaca - zauważa Andrzej Daczkowski z miesięcznika "Odkrywca". - Byłoby czymś fatalnym, gdyby ta pasja miała zostać zamieniona w rywalizacyjny biznes. Nagrody powinny być zarezerwowane dla odkryć wyjątkowych. Jednak rozumiem, że środowisko domaga się pewnego uznania. Znam sytuacje, gdy fenomenalne zabytki z poszukiwań lądują w muzealnych gablotach i nie ma nawet małej tabliczki z nazwiskiem osoby czy stowarzyszenia, które doprowadziły do odkrycia - konkluduje dziennikarz, a wtóruje mu Paweł Piątkiewicz.
- Oczywiście to jest pasja i samo znajdywanie zabytków daje satysfakcję, ale jednocześnie jest trochę irytujące, że przez lata działamy legalnie, piszemy wnioski i sprawozdania, a trochę jesteśmy niezauważeni przez państwo. Nikt z nas nie domaga się medalu Gloria Artis, ale dyplom byłby sympatycznym bonusem - śmieje się założyciel Stowarzyszenia Eksploracji "Perkun" i dodaje, że w jego rodzinnym Poznaniu akurat tabliczki z nazwą stowarzyszenia się doczekał. Konkretnie przy fragmentach misy z zestawu toaletowego cesarza Wilhelma I, którą członkowie Perkuna odnaleźli na dziedzińcu poznańskiego Centrum Kultury Zamek i która jest tam eksponowana.
SNAP dostrzega w nagrodach inne zagrożenie. Nielegalnie pozyskane, bezkontekstowe i egzotyczne zabytki, na przykład z Ukrainy, mogłyby w opinii naukowców być podrzucane na terenie Polski. A ich "znalazcy" domagaliby się od skarbu państwa nagród, argumentując to wyjątkowością artefaktów.
- To bzdura - oburza się Jacek Wielgus. - Wyobraża pan sobie, że w sytuacji wojny i wzmożonych kontroli granicznych ktoś ryzykowałby przemyt greckich oboli tylko po to, by rozsypać je pod umownym Sieradzem i być może dostać za to dyplom? - pyta retorycznie szef PZE i podkreśla, że jego organizacja jednoznacznie potępia rabusiów i handlarzy nielegalnie pozyskanymi zabytkami. - Prowadzimy szkolenia z zakresu wstępu do archeologii, dobrych zasad zachowania w lesie, przepisów prawa, a także zasad postępowania z materiałami niebezpiecznymi - wylicza detektorysta.
Brzydkie słowo na K
To kradzież. W Polsce rabowanie stanowisk archeologicznych nie jest tak rozpowszechnionym zjawiskiem jak w Ukrainie czy na terenie państw bałkańskich, jednak problem istnieje. Do rangi anegdoty urosły dwie historie z Kujaw, które przydarzyły się archeologom prowadzącym tam badania powierzchniowe. Nielegalnie działający lokalni detektoryści wzięli naukowców za konkurencję i usiłowali przegonić ich ze "swojego" pola. Skończyło się na wezwaniu policji. Druga ekipa archeologów miała gorzej, bo została przez rabusiów…postraszona psami.
- Kiedyś zabytki pochodzące z nielegalnych poszukiwań były sprzedawane bez żadnych ceregieli na serwisach aukcyjnych. I nie mówimy tutaj o nowożytnych monetach, lecz pradziejowych zapinkach, średniowiecznych aplikacjach stroju czy siekierkach z epoki brązu - wylicza podinspektor Grajewski. - Gdy się za to zabraliśmy, to oczywiście handel przeniósł się na zamknięte fora i grupy, ale nadal istnieje. Sądzę, że rocznie w Polsce wszczynanych jest około dwudziestu postępowań dotyczących nielegalnego poszukiwania zabytków, chociaż oczywiście to tylko te ujawnione przypadki, a każda sprawa jest nieco inna. Od "zwykłego" szukania bez pozwolenia, po intencjonalne rabowanie lub niszczenie mogił i cmentarzy wojennych - dodaje były oficer policji.
Archeolog Mirosław Andrałojć założył niedawno stronę poświęconą znaleziskom monet celtyckich z terenu Polski. Publikuje tam numizmaty odkryte podczas legalnych poszukiwań i badań, ale także te będące "owocami zatrutego drzewa".
- Na aukcjach renomowanych gabinetów numizmatycznych pojawiają się statery, czyli celtyckie monety, lub ich frakcje - mówi archeolog - Wśród nich są typy niedawno odkryte na Kujawach, wcześniej nieznane nauce i kolekcjonerom. Więc nikt mi nie wmówi, że pochodzą ze starych zbiorów po dziadku. One zostały nielegalnie wykopane i puszczone w obrót. Pal sześć wartość samego złota, ale te statery są niezwykle ważne dla poznania do niedawna niewyobrażalnego na ziemiach polskich mennictwa celtyckiego, a tu tracimy cały kontekst. Trochę z desperacji postanowiliśmy je przynajmniej katalogować i gromadzić zdjęcia, by nauka miała z tego jakąś korzyść - dodaje Andrałojć.
Co pewien czas media obiegają informacje o przypadkowo znalezionych garnkach z monetami czy innych skarbach. Odkrywają je różni spacerowicze albo grzybiarze, którzy dziwnym trafem grzyby zbierają w marcu. W rzeczywistości często są to desperackie próby przekazania skarbowi państwa nielegalnie pozyskanych zabytków bez ponoszenia prawnych konsekwencji. Zdarzają się też przypadki występowania o zgody na poszukiwania już raz przechodzonych na dziko terenów. Zdaniem Polskiego Związku Eksploratorów świadczy to raczej dobrze o tych ludziach. W końcu chcą zabytki oddać, wraz z bardzo cenną informacją dotyczącą miejsca odkrycia.
Archeolodzy odbijają piłeczkę i sugerują, że można te same informacje wraz z zabytkiem wysłać anonimowo pocztą na adres wybranego muzeum Z kolei Mirosław Andrałojć, w przeciwieństwie do wielu swoich kolegów po fachu, jest zwolennikiem szczególnego prawnego rozwiązania.
- Nie ma wątpliwości, że poszukiwacze przez lata zgromadzili wiele zabytków. Niektóre są pospolite, inne mogą mieć kapitalne znaczenie dla lepszego poznania przeszłości. Dlatego uważam, że powinna zostać wprowadzona abolicja umożliwiającą poszukiwaczom przez jakiś okres bezkarne zgłaszanie posiadanych przez nich zabytków odpowiednim instytucjom - przekonuje archeolog.
Cesarskie cięcie archeologii
Dziś o konieczność używania wykrywaczy podczas badań archeologicznych przeczytamy w oficjalnych zaleceniach Narodowego Instytutu Dziedzictwa. Ale nie zawsze tak było.
- Początkowo koledzy patrzyli na nas jak na wariatów - wspominają zgodnie Małgorzata i Mirosław Andrałojciowie, małżeństwo poznańskich archeologów, którzy badania z użyciem wykrywaczy prowadzą już od trzydziestu lat. Zaczynali w pierwszej połowie lat 90., gdy w Polsce rządziły tak zwane klozetowce – wykrywacze samoróbki z elektroniką umieszczoną w rurach PCV. Archeolodzy kupili coś dużo lepszego, importowane brytyjskie urządzenie, które wówczas kosztowało sporo, ale świetnie nadawało się do realizacji ich pionierskiego projektu badawczego.
- Ruszyliśmy tropem wczesnośredniowiecznych skarbów, ale tych już znalezionych - mówi Małgorzata Andrałojć. - Wyszliśmy z założenia, że gdy wiele lat temu odkrywano je, najczęściej podczas orki, to nie były one dokładnie wyzbierane. Nie pomyliliśmy się, bo w samym Grzybowie, wraz z prowadzącym tam wówczas wykopaliska Mariuszem Tuszyńskim, "dokopaliśmy" ponad osiemset kawałków arabskich monet i srebrnej biżuterii - wspomina archeolog.
Ich koledzy po fachu śmiali się, że wykrywacze są dobre dla saperów. Tym bardziej że pierwsze aparaty były dalekie od doskonałości. Ale istotniejsze było przekonanie, że to urządzenia niegodne archeologa.
- Traktowali nasze znaleziska… jakby to powiedzieć… jak z nieprawego łoża - śmieje się Mirosław Andrałojć - I nie chodziło tu tylko o stosunek do tak zwanych luzów, czyli zabytków z warstwy ornej, pozbawionych kontekstu. Drażniło ich to, że zostały niejako wyrwane ziemi za pomocą "cesarskiego cięcia" wykrywaczem, a nie wydobyte siłami natury, czyli okiem i szpachelką - wyjaśnia Andrałojć.
Kiedyś w archeologii sceptycznie podchodzono nawet do fotografii, uważając, że nic nie zastąpi dokumentacji rysunkowej. Dzisiaj nikt nie wyobraża sobie poważnych badań bez fotogrametrii pozwalającej tworzyć trójwymiarowe modele warstw, obiektów i wykopanych zabytków. Podobnie było z wykrywaczami. Problem zatem nie w samym narzędziu, co w sposobie jego użycia.
- Analiza źródeł historycznych i dawnych map w połączeniu z prospekcją z wykorzystaniem detektorów pozwala na lokalizację zanikłych osad i wytypowanie terenu do dalszych badań geofizycznych albo klasycznych wykopalisk. Dotyczy to zwłaszcza terenów leśnych, gdzie nie sposób gołym okiem wypatrzeć zabytków leżących na powierzchni - mówi archeolog Marcin Krzepkowski, który badał m.in. zaginione miasta Dzwonowo i Sławoborze, a ostatnio eksploruje średniowieczną drogę w wielkopolskim Łeknie. Krzepkowski podkreśla także rolę wykrywaczy w badaniach pól bitew. Na przykład takich jak pod lubuskimi Kunowicami, gdzie metodyczna analiza koncentracji i rodzaju wystrzeliwanych pocisków pozwoliła na precyzyjne zlokalizowanie pozycji pruskich i rosyjskich żołnierzy, którzy starli się tam prawie 300 lat temu.
Barbarzyńca robi bling-bling
Upowszechnienie się wykrywaczy zmieniło także postrzeganie kultury materialnej ludzi żyjących w zamierzchłych czasach. Na przykład barbarzyńskich plemion, które na przełomie er zamieszkiwały tereny dzisiejszej Polski. Przez lata naukowcy znajdowali bogato zdobione zapinki i inną biżuterię głównie w grobach, a rzymskie monety w skarbach. Utarło się więc przekonanie, że zapinki były czymś elitarnym. Działo się tak przede wszystkim dlatego, że nie interesowano się zbytnio humusem pokrywającym relikty chat, studni i ziemianek, uznając, że nie ma w nim nic wartego uwagi. Gdy jednak podczas badań na osadach zaczęto używać wykrywaczy, okazało się, że monet, fibul oraz innych błyskotek jest całkiem sporo. Tak więc przysłowiowy barbarzyńca mógł na co dzień, a nie tylko od święta nosić się niczym nowojorski raper.
- To samo dotyczy niewielkich ośrodków miejskich i wsi z okresu średniowiecza. Przyrost zabytków metalowych, niekiedy elitarnych, z tych stanowisk jest w ostatnich latach lawinowy. Właśnie dzięki wykrywaczom - przekonuje Marcin Krzepkowski - Co więcej, w przypadku Dzwonowa udało się nam rozstrzygnąć pewną istotną historycznie kwestię. Na podstawie raciborskich halerzy i bardzo rzadkiego pudełka do przechowywania brakteatów, czyli cienkich średniowiecznych monet, możemy przypuszczać, że pierwsi mieszkańcy tego wielkopolskiego miasteczka byli osadnikami ze Śląska - dodaje archeolog.
Zdaniem najbardziej konserwatywnych archeologów urządzenie takie jak wykrywacz fałszuje obraz danego stanowiska. Bo inwentarze puchną od zabytków metalowych, a przeoczane są zabytki kościane, rogowe czy ceramiczne. Tyle tylko, że nie zawsze można cały materiał przepuścić przez sita. I wówczas wykrywacz okazuje się zbawieniem. Dobrym przykładem były badania przeprowadzone na poznańskim Starym Rynku, które wyprzedzały remont starówki. Wykopy były spore, co skutkowało koniecznością sprawdzenia setek ton kleistej średniowiecznej mierzwy skrywającej zabytki. Szlamowanie tego materiału na sitach przy akompaniamencie ponagleń ze strony inwestora i na styczniowym mrozie byłoby, delikatnie mówiąc, pomysłem dość straceńczym. Dlatego w zespole archeologów zatrudniony był jeden człowiek z wykrywaczem, wspierany okazjonalnie przez detektorystów wolontariuszy. Rezultaty były więcej niż dobre, bo wartościowych przedmiotów, często bardzo drobnych, takich jak monety czy aplikacje stroju, odkryto tysiące. Gdyby wykrywaczy nie używano, to jakaś liczba oklejonych czarną mazią precjozów zapewne wyjechałyby na ciężarówkach do żwirowni.
- Kiedyś, trochę dla żartu i z przekory, zacząłem zamiast "wykrywacz" mówić "lokalizator zabytków metalowych", żeby kolegom i konserwatorom źle się nie kojarzyło - śmieje się Mirosław Andrałojć. - Teraz to już inny świat. Ostatnio prowadziliśmy nadzór archeologiczny nad inwestycją i konserwator sam z siebie zalecił użycie wykrywacza. To o tyle śmieszne, że stanowisko, na które składaliśmy papiery, było neolityczne, czyli z czasów młodszej epoki kamienia - wyjaśnia rozbawiony archeolog.
Szpadel w szpadel
Zarówno Krzepkowski, jak i Andrałojciowie korzystają z pomocy detektorystów amatorów. I nie są w tym odosobnieni. Robią tak dziesiątki, jeśli nie setki archeologów terenowców. Nawet Jacek Wielgus i inne osoby związane z PZE, które obecnie są skonfliktowane z większością archeologów, przez lata pomagali im swoim doświadczeniem i sprzętem podczas wykopalisk. Są naukowcy, którzy nie czują się zbyt pewnie w obsłudze elektroniki, inni realizują badania na dużym obszarze i by zrobić to dobrze, po prostu muszą puścić w ruch dużo wykrywaczy. Niekiedy współpraca nie ogranicza się do jednorazowych akcji, lecz przeradza w poważne projekty badawcze. Tak jest chociażby z trwającymi już kilka lat działaniami na polu bitwy pod Grunwaldem czy w przypadku Projektu Lednica, który obejmuje tereny wokół jednego z najważniejszych wczesnopiastowskich grodów .
Znajdywane w ten sposób zabytki średniowieczne czy z okresu wpływów rzymskich są na bieżąco publikowane w czasopismach naukowych i trafiają na wystawy. W Polsce może działać około setki stowarzyszeń eksploracyjnych, które oprócz prowadzenia poszukiwań mają w działalność statutową wpisaną ochronę zabytków, edukację, organizowanie wystaw, zgłębianie historii regionu, dbanie o miejsca pamięci czy współpracę z muzeami. Efekty ich pracy bywają znakomite, czego dowodzą odkrycia takie, jak znalezisko rzędu końskiego z epoki brązu w Cierpicach, wczesnośredniowiecznego miecza pod Starachowicami, skarbu brakteatów z Lubania czy odkrycie ofiarnego jeziora z późnej epoki brązu w Papowie Biskupim. To wybrane przykłady zaledwie z ostatnich trzech lat, gdy hobbyści wzbogacili muzea i dali archeologom materiał do przemyśleń. Ułatwienie poszukiwań mogłoby zaowocować dziesiątkami podobnych odkryć w skali roku. Jednak nie wszyscy konserwatorzy i muzealnicy są tą perspektywą zachwyceni. I wcale nie świadczy to o ich lenistwie czy arogancji.
Wszystko wszędzie naraz
Obecna doktryna konserwatorska zakłada, że nie kopie się bez dobrego powodu, bo każde wykopaliska są działalnością destrukcyjną. Dlatego gros odkryć archeologicznych w Polsce to rezultat nadzorów towarzyszących inwestycjom budowlanym i infrastrukturalnym. Trudności w uzyskaniu pozwoleń stricte naukowych miewają nawet renomowane uniwersytety czy muzea, bo konserwator niemal na pewno zapyta: a na pewno trzeba się tam pchać z łopatą? Pytaniu towarzyszy przekonanie, że za kilka lub kilkanaście lat powstaną lepsze, mniej inwazyjne metody pozwalające na wniknięcie w głąb podziemnych struktur i obiektów.
- Archeologia nie koncentruje się wyłącznie na analizie typologicznej przedmiotów, bo ona jest już z grubsza poznana - mówi prof. Andrzej Michałowski - Od kolejnego identycznego zabytku bardziej interesuje nas wnikliwe badanie tych, które już mamy. Nowoczesne analizy składu chemicznego mogą powiedzieć wiele o pradziejowej metalurgii, analizy mikroskopowe drobnych śladów mechanicznych pozwalają zrozumieć sposób użytkowania narzędzi i broni. Nawet z piętrzących się w magazynach kości można dzięki genetyce wyczytać obecnie wiele więcej niż jeszcze przed dekadą - tłumaczy naukowiec.
Służby konserwatorskie są niedofinansowane i przeciążone. W niektórych województwach z oszczędności polikwidowano powiatowe delegatury. Wyjazdy na kontrole odbywają się nierzadko przy pomocy jednego służbowego samochodu, na który obowiązują zapisy. Muzealne magazyny pękają w szwach i dochodzi do sytuacji, że zabytki wykopane pod Rzeszowem lądują w Szczecinie, bo dopiero tam znalazło się wolne miejsce. Całkiem poważnie dyskutuje się taką zmianę przepisów, która umożliwiałaby ponowne zakopywanie opracowanego materiału masowego, takiego jak wszędobylska ceramika czy kości. Podobne rozwiązania działają m.in. we Włoszech, bo w przeciwnym razie archeolodzy utonęliby w stosie potłuczonych amfor. Kosztowna bywa też konserwacja, zwłaszcza skorodowanych przedmiotów żelaznych lub pokrytych agresywnymi chlorkami stopów miedzi.
- Wbrew potocznemu przekonaniu, że zabytki pod ziemią niszczeją, one są tam odizolowane od wpływów zewnętrznych i dobrze chronione - mówi prof. Andrzej Michałowski - Dajmy im czas, żeby przyszłe pokolenia naukowców i hobbystów, dysponując doskonalszymi metodami, także mogły coś odkrywać - konkluduje prezes SNAP.
Jednak nie wszędzie ten czas jest. Głęboka orka narusza stropy obiektów archeologicznych, luźne zabytki są szatkowane przez pługi, a nawozy niszczą ochronną warstwę patyny. Lasy też nie są do końca bezpieczne, bo coraz potężniejsze maszyny służące do wyrębu i orki leśnej mogą zetrzeć artefakty na pył. I tu pojawia się szczególna przestrzeń do współpracy między poszukiwaczami a archeologami.
- Ważne, żeby poszukiwania były prowadzone z głową - mówi archeolog Marcin Krzepkowski. - Poszukiwacze powinni wcześniej pomyśleć o muzeum albo regionalnej izbie pamięci, która byłaby zainteresowane przyjęciem zabytków innych niż te archeologiczne. Dobrze by było, gdyby opracowaniu poświęcić więcej czasu. Rozczytać napisy na plombach towarowych, zidentyfikować herby na liberyjnych guzikach, wydatować dewocjonalia. Jednym słowem wpisać to wszytko w kontekst danej miejscowości. I wreszcie niech to publikują! W internecie, lokalnym pisemku, byleby ślad pozostał - wymienia swoje postulaty Krzepkowski.
Weto mina
Projekt "odkręcający" liberalizację nie wzbudza wśród koalicjantów kontrowersji i zostanie zapewne przyjęty podczas któregoś z kwietniowych posiedzień. Kluczowe pytanie brzmi, co zrobi prezydent? Wcześniej posłuchał "głosu ludu". Detektoryści zrzeszeni w PZE zbierają już podpisy pod petycją do Andrzeja Dudy, tym razem wzywającą do zastosowania weta. Delegacja poszukiwaczy ma również spotkać się z prezydentem, by osobiście przekonać go do swych racji. Tymczasem archeolodzy uważają, że jeśli prezydent udaremni uchylenie nowelizacji, to znajdziemy się w sytuacji prawnej, która uderzy w poszukiwaczy.
- Zniknie bowiem dotychczasowa możliwość wnioskowania o pozwolenia w trybie administracyjnym. Jednocześnie nie będzie aplikacji, czyli rejestru poszukiwań, który miał być obligatoryjny - mówi prof. Marcin Danielewski. - W rezultacie od 1 maja poszukiwacze zupełnie stracą możliwość realizowania swojego hobby. Zostanie im przyłączanie się do badań archeologów, ewentualnie realizowanie wydanych wcześniej pozwoleń. Paradoksalnie powrót do status quo ante jest na ich korzyść - dodaje archeolog.
Polski Związek Eksploratorów i jego prawnicy twierdzą inaczej. Skoro właściwe ministerstwo nie podołało stworzeniu aplikacji, to tym samym nie wywiązało się ze swoich ustawowych powinności. I nie można za to karać obywateli. Tym bardziej że obowiązek informowania konserwatora można realizować innymi dostępnymi sposobami. Na przykład przez ePUAP albo poleconym. W całym kraju urzędnicy odpowiedzialni za ochronę zabytków zachodzą w głowę, jak się do tego problemu w praktyce odnieść. Można przypuszczać, że wykładnia przyjęta przez organy polskiego państwa, w tym policję i prokuratury, będzie mniej permisywna niż stanowisko PZE. Pytanie: czy detektoryści po 1 maja wyjdą masowo w teren, ryzykując, że ta prawna mina wybuchnie im w rękach? W końcu nie każdy ma ochotę swych racji bronić w sądzie.
Wojna polsko-polska pod flagą wykrywaczową
- Dotychczasowe przepisy są iluzoryczną ochroną zabytków, ich powrót będzie zamiataniem problemu pod dywan. Urzędy będą udawać, że nas nie ma, a na papierze wszystko będzie im się zgadzać - narzeka Jacek Wielgus. - Dziś wygrywamy wszystkie sprawy o przewlekłość w postępowaniach konserwatorskich, a system zapycha się przy kilkuset wnioskach w skali kraju. Cofnięcie nowelizacji sprawi, że wrócimy do sytuacji, w której niewydolny system znów wyprowadzi tysiące ludzi poza jakąkolwiek kontrolę - ostrzega prezes PZE. I jak łatwo się domyślić - zupełnie inaczej widzą to archeolodzy.
- Uważam, że w Polsce jest miejsce na amatorskie poszukiwania prowadzone samodzielnie przez hobbystów - mówi Mirosław Andrałojć. - Ale te osoby powinny brać na siebie pewne obowiązki. Jeśli kogoś przerasta wypełnienie wniosku, prowadzenie inwentarza znajdowanych zabytków i złożenie pisemnego sprawozdania, to może powinien znaleźć sobie inne hobby? - pyta retorycznie archeolog.
Jeszce w 2018 roku delegaci PZE zasiadali przy jednym stole z urzędnikami Ministerstwa Kultury i Narodowego Instytutu Dziedzictwa. W ramach cyklicznych spotkań dyskutowano, niekiedy bardzo ostro, możliwe zmiany w prawie lepiej regulujące amatorskie poszukiwania. W pewnym momencie te rozmowy przerwano. Z czyjej winy? To zależy, kogo spytać. Dość powiedzieć, że PZE wytoczył ciężkie działa, publikując trzyczęściowy reportaż pod tytułem "Ciemna strona archeobiznesu". Filmy dokumentowały realne patologie związane z nadzorami, podczas których archeolodzy z chęci zysku lub lenistwa niszczyli zabytki i stanowiska. Archeolodzy poczuli się dotknięci, bo w ich opinii "Ciemna strona... " pozostawia wrażenie, jakoby cały świat nauki i nadzorów był przesiąknięty korupcją. Tymczasem więcej w tym zawodzie ludzi etycznych, którzy bynajmniej nie zarabiają kroci. Stowarzyszenie Naukowe Archeologów Polskich nie pozostało dłużne, bo na jego kanale na YouTube pojawiły się krótki film dokumentujący rozkopane cmentarzysko kurhanowe koło Nowej Soli. Rabusie działali z finezją rosyjskiej artylerii, zostawiając po sobie dziury i porozbijane popielnice. Po tej wymianie uprzejmości można się zastanawiać, czy dalsze rozmowy nad współpracą i tworzeniem prawa są jeszcze możliwe. Andrzej Daczkowski z miesięcznika "Odkrywca" przyznaje, że w tym sporze wciąż liczy na kompromis wypracowany przez wszystkie strony dla dobra ochrony zabytków, i stara się zrozumieć zarówno archeologów, jak i swych kolegów poszukiwaczy.
- Przez pewien czas w środowisku dyskutowany był pomysł z licencjami na poszukiwania. Zainteresowana osoba miałaby otrzymywać ją po odbyciu szkolenia z podstaw archeologii i przepisów prawa. To jednak szybko upadło, bo oczywiście pojawiła się kwestia opłat i tego, kto by miał te egzaminy przeprowadzać - wspomina eksplorator. - Mimo wszystkich trudności wierzę, że w końcu zostanie wypracowane wspólne rozwiązanie na miarę XXI wieku, które w sposób trwały stworzy skuteczny system kontroli poszukiwań zabytków i współpracy środowisk detektorystów oraz archeologów. Tym bardziej że doskonale wiem, ile wspólnych i to zaawansowanych projektów realizują poszukiwacze razem z naukowcami, jednak wciąż nie potrafi ona stać się trampoliną do zbudowania szerszego porozumienia na poziomie ustawodawczym. Szkoda - konkluduje Daczkowski.
Autorka/Autor: Aleksander Przybylski
Źródło: tvn24.pl