Poznań ma na zdalnej edukacji klasy w ponad połowie szkół. Warszawa za cenę związanych z tym zastępstw mogłaby już wybudować przedszkole. - Najgorsza jest niepewność. Nie wiadomo, co jutro będzie w szkole i czy w ogóle szkoła będzie - mówią ci, którzy z lękiem codziennie otwierają e-dzienniki. W piątek na zdalnym nauczaniu było już ponad 320 tysięcy dzieci.
- Nie jestem wróżką i nie jestem w stanie przewidzieć, co będzie za miesiąc, dwa czy trzy - mówił w czwartek 18 listopada w Polskim Radiu minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek. Podkreślał, że nigdy nie obiecywał, że zdalna nauka nie powróci w tym roku szkolnym. - Na ten moment nie przewidujemy systemowego przejścia na tryb zdalny we wszystkich szkołach - zastrzegł.
Gdy to mówił, wiedział już, że zdalne zajęcia ma 4 780 placówek (w tym 220 całkowicie). Tylko ze środy na czwartek liczba szkół i przedszkoli, w których przynajmniej część uczniów nie uczy się stacjonarnie, wzrosła o ponad 900.
W piątek, 19 listopada te liczby były jeszcze większe. Na zdalnym było 61 przedszkoli, 96 podstawówek i 82 szkoły ponadpodstawowe. W trybie mieszanym: 651 przedszkoli, 2 694 podstawówki, 1 336 szkół ponadpodstawowych. Razem 4 920 placówek.
Minister Czarnek lubi grać liczbami. Procenty lub liczby bezwzględne podaje naprzemiennie - zwykle tak, by brzmiały mniej groźnie. W czwartek mówił: - Zdalna nauka dotyczy obecnie około 5 procent uczniów, 95 procent uczy się w trybie stacjonarnym, bez przeszkód.
Nie wspominał o innych procentach, np. o tym, że przynajmniej w części zdalne lekcje musiała organizować już niemal co piąta podstawówka (19,1 proc.) i więcej niż co szósta szkoła ponadpodstawowa (17,7 proc.).
A te nie aż tak groźnie brzmiące 5 procent to tysiące dzieci. O dokładne wyliczenia poprosiliśmy MEiN. W piątek po południu resort przekazał nam, że 19 listopada w skali kraju zdalne zajęcia miało 323 042 dzieci i uczniów (5,39 proc.) - w tym 56 733 w szkołach z pracą zdalną i 266 309 w szkołach z nauką hybrydową. "W poprzednich dniach było to na podobnym poziomie" - przekazała nam rzeczniczka MEiN Anna Ostrowska.
- Rodzice nie rozumieją zasad funkcjonowania szkół w pandemii. Ostatnio dostałam maila od oburzonej mamy, że ona "sobie nic nie może zaplanować", bo są ciągłe zastępstwa albo informacje o lekcjach zdalnych, a ma u nas trójkę dzieci - mówi dyrektorka jednej ze stołecznych podstawówek. I zaraz dodaje: - Czy ona naprawdę myśli, że ja mogę zaplanować cokolwiek? Mnie też obowiązują zasady.
Jak te zasady działają w praktyce?
Kto o tym decyduje?
Najważniejsza zasada: to nie dyrektor szkoły decyduje o zdalnym nauczaniu i to nie on nakłada na uczniów i nauczycieli kwarantannę. Jedno i drugie zależne jest od lokalnej stacji sanepidu. Dyrektor przedszkola lub szkoły może o zdalne zajęcia wnioskować, ale ostatecznie decyzję i tak podejmują służby sanitarne.
W klasie jest chory uczeń lub nauczyciel - co się wtedy dzieje? Dyrektor placówki przekazuje do sanepidu informacje o wszystkich osobach, które miały bezpośredni kontakt z daną osobą. Wpisują je ręcznie - podając dane osobowe, adres zamieszkania, PESEL.
To sanepid wie - nie dyrektor - które z tych osób były zaszczepione, a które nie. Tylko niezaszczepione kieruje na kwarantannę.
Wytyczne w tej sprawie brzmią następująco: "Jeżeli u osoby zakażonej wystąpiły objawy choroby, do kwarantanny należy zgłosić osoby, które miały z nią kontakt w okresie trzech dni przed wystąpieniem objawów. W przypadku osoby z wynikiem dodatnim testu na SARS-CoV-2, u której objawy wystąpiły już po uzyskaniu wyniku, osoby z kontaktu zgłaszane do kwarantanny ustala się do trzech dni przed dniem uzyskania dodatniego wyniku testu".
Dyrektor przeprowadza więc lekcję pandemicznej matematyki, przeliczając dni i obecności. Kiedy chory geograf ostatnio miał lekcje w 8C? A kiedy chory Staszek miał angielski w mieszanej grupie z dziećmi z innej klasy? I zgłasza.
Samo zachorowanie osoby w danej klasie nie oznacza więc automatycznie kwarantanny. Kluczowe jest, kiedy ostatnio się widzieli. A zaraz potem - czy byli szczepieni.
W przypadku najmłodszych uczniów i przedszkolaków rzeczywiście kontakt zwykle kończy się zdalnym nauczaniem. To dlatego, że dzieci poniżej 12. roku życia nie mogą być jak na razie szczepione na COVID-19, a obowiązujące przepisy sprawiają, że po kontakcie - jako nieszczepione - automatycznie lądują na kwarantannie.
Ale, uwaga, to wcale nie oznacza, że kwarantannie będą podlegać jego rodzice czy rodzeństwo. W końcu oni - w teorii - nie mieli kontaktu z chorym. Może się więc zdarzyć, że 10-latek będzie w kwarantannie, a jego 13-letnia siostra z tej samej szkoły - już nie - i normalnie będzie chodziła na lekcje.
To czasem budzi wątpliwości dyrektorów, którzy dla bezpieczeństwa chcieliby wysłać na zdalne lekcje i klasę 10-latka (muszą), i 13-latki. Żeby to drugie było możliwe, zgodzić musi się sanepid. A kontakt ze stacjami, wraz ze wzrostem liczby zachorowań, robi się coraz trudniejszy.
Dyrektorka podstawówki w Krakowie mówi wręcz: - Kontakt z sanepidem jest praktycznie niemożliwy. Na maile ze zgłoszeniami odpowiada automat. Uzyskanie zgody na zawieszenie zajęć to niezła gimnastyka.
A jak już się dodzwonisz lub ci odpiszą, i tak mogą powiedzieć, że klasa 13-latki ma normalnie chodzić do szkoły, bo przecież te dzieci nie miały kontaktu.
Doświadczyła tego dyrekcja jednej ze stołecznych podstawówek, która rotacyjnie wysyła wszystkie dzieci na zdalne nauczanie. Chciała przenieść do domów wszystkie klasy 4-8, by "uciąć" rozprzestrzenianie się wirusa. Nie dostała zgody.
- To nie są pojedyncze sytuacje, choć są też placówki, które takie zgody dostają - potwierdza Renata Kaznowska, wiceprezydentka Warszawy odpowiedzialna za oświatę i zdrowie.
To dlatego Unia Metropolii Polskich na spotkaniach ze stroną rządową stale proponuje, żeby przenieść uprawnienie do wysyłania dzieci na zdalne lekcje na dyrektorów placówek. Mogliby to robić za zgodą organu prowadzącego.
Kwarantanna za kwarantanną
Ale co właściwie oznacza w praktyce to, że zdrowy uczeń jest w kwarantannie? Kwarantanna to czas obserwacji, ale w świetle prawa takie dziecko jest traktowane jak osoba chora. Jego rodzice nie muszą odbywać kwarantanny, ale zaleca się im ograniczyć kontakty z innymi ludźmi. I wskazane jest przebywanie z dzieckiem w domu. To jednak nie jest obowiązek.
Obowiązkowe jest jedynie coś, z czego trudno kogokolwiek rozliczyć - przestrzeganie zasad bezpieczeństwa takich jak częstsze mycie rąk. Podobne zasady obowiązują zresztą w szkołach, np. dyrektor może, ale nie musi, nakazywać noszenia maseczek w przestrzeniach wspólnych, takich jak korytarze czy szatnie.
Ósma klasa 13-letniej córki Joanny ze Świecia już trzy razy była na zdalnym nauczaniu, bo któryś z uczniów miał koronawirusa. - Córka jest zaszczepiona, ale niestety musiała zostać odebrana przez nas ze szkoły, żeby mieć lekcje z domu - mówi Joanna.
Najtrudniej mają rodzice najmłodszych uczniów, którzy zwyczajnie i tak nie mogą zostać sami.
Katarzyna, mama drugoklasistki z Krakowa: - U nas trwa właśnie trzecia kwarantanna córki od początku roku. Pierwsza była już trzy dni od inauguracji na początku września. Między drugą a trzecią kwarantanną w sumie cztery dni przerwy.
Jeszcze w środę Natalia, mama drugoklasisty z Poznania, martwiła się, że syn już dwa razy był na kwarantannie (z tygodniową przerwą między jedną a drugą). Chwaliła szkołę: - Byli świetnie przygotowani i od strony informacyjnej, i organizacyjnej poszło to bardzo sprawnie. Szybko wiedzieliśmy, co mamy wiedzieć, robić, lekcje były wymyślone tak, żeby wykorzystać to, co na pewno jest w każdym domu. Mam wrażenie, że w państwie, które kompletnie jest nieprzygotowane i nie pomaga nikomu, szkoła postanowiła przygotować się podwójnie.
Powrotem syna do szkoły nie cieszyła się długo, bo w czwartek, 18 listopada został skierowany na trzecią kwarantannę, a dzień później jakby na czwartą, bo ta czwartkowa została przedłużona. - Dostaliśmy informację, że pomiędzy kontaktem z chorym nauczycielem a kwarantanną był kontakt z innym nauczycielem, który też okazał się chory. Więc na trzecią dodatkowo nałożyli czwartą. Od 25 października czwartą! - podkreśla Natalia.
Cała szkoła na huśtawce
Natalia - podobnie jak wielu innych rodziców - jest wykończona. - I jeszcze syn płacze, bo harcerstwo i zajęcia z programowania mu odpadną. Mąż coś mi kaszle, więc stres. Zniosłabym to lepiej, gdybym wiedziała, że rząd w ogóle widzi tę pandemię i robi cokolwiek. Jakieś obostrzenia dla nieszczepionych. Cokolwiek - dodaje.
Wykończone są też dzieci. Gdańska pisarka Magdalena Witkiewicz twierdzi, że najgorsza jest ta niepewność. - Syn jest w siódmej klasie, chodzi kilka dni do szkoły i nauczyciele w obawie przed zdalnym robią sprawdziany, pytają i nadrabiają wszystko, co się da. Dzieciaki są wykończone. Potem zdalne. Następuje rozluźnienie, a potem znowu stacjonarne i znowu wycisk. Ja osobiście wolałabym jakiś rytm. Nawet miesiąc zdalnego, ale żeby było wiadomo, co następnego dnia, a nie taka huśtawka - komentuje.
Nauczyciele i rodzice zgodnie mówią, że w szkołach trudno teraz stawiać na "jakość", wszyscy chcą, żeby było chociaż "jakoś".
- U nas w szkole wszystkie klasy starsze na zdalnym poza klasą mojego syna i kilka młodszych - opowiada Agnieszka z Gdyni. - Wczoraj przyszedł mail: "proszę dać dzieciom więcej jedzenia, bo z powodu braku kadry stołówka nie wyda obiadów". Barbara, wicedyrektorka podstawówki w Bydgoszczy: - Jeżeli nie kwarantanna, to choroby nauczycieli. Niestety od października mam wrażenie, że tylko łączę grupy i daje zastępstwa zastępstw. Od miesiąca nie ma fizyka, drugi odmówił zastępstw, bo ma chorego rodzica. Rodzice uczniów pytają, co dalej. A ja nie mam szklanej kuli.
A co minister Czarnek mówił o byciu "wróżką"? Barbara to też pamięta i brakuje jej słów.
Podobnie Annie Bogackiej, geografce z podwarszawskiego liceum. - Za jakiś czas usłyszymy, że utrzymanie nauki stacjonarnej jest ogromnym sukcesem ministra. Że szkoły pracowały normalnie, że nic się nie stało, że się "udało". A praca przy nieustannych kwarantannach nie jest normalna, klasy zmieniają się na zdalnym nauczaniu i funkcjonujemy w hybrydzie, która jest dla mnie najtrudniejsza. Boję się zajrzeć do e-dziennika, żeby nie przeczytać, że kolejny oddział, który uczę, przechodzi na zdalne nauczanie. I szybko muszę przygotować lekcję, którą zdalnie prowadzi się inaczej. Wszystko na cito, na już. Jedni przyszli, inni poszli. Karuzela - opowiada.
A zastępstwa to nie tylko kłopot organizacyjny, ale i finansowy. Renata Kaznowska, wiceprezydentka Warszawy, wyliczyła, że w październiku stolica na zastępstwa, w większości wynikające z pandemii, wydała około 10 milionów złotych. - Czy to dużo? Za te pieniądze mogłabym wybudować i w pełni wyposażyć nowoczesne przedszkole. Albo sfinansować zajęcia dodatkowe prowadzone przez organizacje pozarządowe, bo to u nas 8,5 miliona złotych i jeszcze zostałoby mi na szczepienia przeciw HPV, bo to nieco ponad 2 miliony złotych - wylicza Kaznowska.
Ona też lubi liczby, ale patrząc na nie, jest mniej optymistyczna niż minister Czarnek. - Od rządu oczekiwałabym powrotu do obostrzeń, bo sytuacja pandemiczna wygląda naprawdę źle. Gdy w połowie października rok temu zawieszano edukację stacjonarną, miałam 8 placówek na nauczaniu zdalnym i 53 w systemie mieszanym, teraz mam 13 placówek na zdalnym i 355 w trybie mieszanym - informuje.
To dane z czwartku. W piątek, 19 listopada po południu było jeszcze gorzej: 16 placówek na zdalnym, 392 w trybie mieszanym. A w stolicy wszystkich placówek oświatowych jest około 800. Problemy związane z koronawirusem to już ponad połowa. Mówimy tu tylko o tych publicznych - podległych miastu.
Co mógłby zrobić rząd?
Wiceprezydentka Kaznowska oprócz obostrzeń ma jeszcze inne oczekiwania wobec rządu. - Dyrektorzy szkół powinni mieć uprawnienia do sprawdzania, kto jest, a kto nie jest zaszczepiony. To absurd, że na zdalne lekcje jest wysyłana zaszczepiona młodzież, która nie jest w kwarantannie - mówi Kaznowska. I przypomina, że w Warszawie zaszczepionych na koronawirusa jest około 66 proc. uprawnionych do tego nastolatków.
Kierująca oświatą w Sopocie wiceprezydentka Magdalena Czarzyńska-Jachim też ubolewa, że nie można weryfikować stopnia zaszczepienia nauczycieli. Od rodziców słyszała: "zaszczepię dziecko, ale chcę mieć pewność, że będzie je uczył zaszczepiony nauczyciel". - A my nie możemy takiej pewności dać - komentuje. - Nie ma żadnego bonusu dla osób, które się zaszczepiły. Kwarantanny, na których znajdują się osoby niezaszczepione, bardzo utrudniają pracę szkół. Nauczyciel w jednej klasie ma lekcje zdalne, za chwilę ktoś przychodzi na normalną lekcję, a potem znów ma zdalne. I codziennie może być z tym inaczej, a ta niepewność wszystkich wykańcza - przyznaje.
W piątek w Sopocie zdalne lekcje miało 41 klas - to 941 uczniów, ponad jedna czwarta wszystkich uczących się w mieście. Miasto zawiesiło też lekcje gry na instrumentach w popołudniowej szkole muzycznej, bo choć tam nie było żadnego przypadku zachorowania, to sporo dzieci było na kwarantannie w swoich normalnych szkołach, więc i tak nie mogły przychodzić na lekcje.
Czarzyńska-Jachim prosi też, by zwrócić uwagę na grupę, która zdalną naukę odczuwa szczególnie boleśnie. To dzieci cudzoziemskie, dla których polski nie jest pierwszym językiem. W Sopocie to 5 proc. wszystkich, w tym roku aż 40 z nich uczy się w pierwszej klasie technikum, gdzie dochodzą zajęcia specjalistyczne i fachowy język. - Mamy zatrudnione asystentki międzykulturowe, są dodatkowe godziny języka polskiego, ale to działa dobrze, tylko gdy dzieci chodzą do szkoły. Cała praca ich i ich nauczycieli w pandemii idzie w piach - przyznaje wiceprezydentka.
Przykład idzie z Austrii
Mariusz Wiśniewski, wiceprezydent odpowiedzialny za oświatę w Poznaniu, chciałby, aby rządzący poszli drogą Austrii i wprowadzili obowiązek szczepień. - Mam tam rodzinę, trochę znam ten kraj i jestem pod wrażeniem tego, jak można prowadzić politykę odpowiedzialnie - przyznaje. Gdy rozmawiamy w piątek po południu, na zdalnym nauczaniu są już uczniowie z ponad połowy poznańskich placówek oświatowych (około 130). To w sumie ponad 500 klas, w tym pięć szkół w całości.
- U nas nie robi się nic, żeby zmobilizować ludzi do szczepień, a cierpią najbardziej ci, którzy zachowują się odpowiedzialnie - ocenia Wiśniewski.
Wolfgang Mückstein, austriacki minister zdrowia, gdy w tym tygodniu zapowiadał, że od lutego szczepienia w jego kraju będą obowiązkowe, tłumaczył: - Jeśli chcemy pokonać pandemię, musimy wdrożyć te środki.
W Austrii wprowadzono właśnie lockdown, który ma trwać do co najmniej 12 grudnia. Jeśli okaże się, że krzywa nowych zachorowań nie opadła, zostanie przedłużony. W tym czasie będą zamknięte wszystkie sklepy (poza aptekami i spożywczymi), gastronomia, kina, teatry, salony fryzjerskie, gabinety kosmetyczne. Austriacy mają pozostać w domach i tam, gdzie to możliwe, przejść na pracę zdalną. Do szkół będą mogły uczęszczać jedynie dzieci, których rodzice nie mogą pracować w domach. Reszta zostanie wysłana na naukę zdalną.
Do tej pory dwiema dawkami zaszczepiło się 65 proc. Austriaków. W Polsce to tylko 53 proc.
Do tych wskaźników odnosi się też Małgorzata Moskwa-Wodnicka, wiceprezydentka Łodzi. - Nie ma państwowej akcji, skierowanej do rodziców, która promowałaby szczepienia. Jest tak, jakby rząd się pogodził z tym, że niemal połowa Polaków nie zamierza się szczepić. I trudno. Oni nie widzą problemu. A najbardziej cierpią na tym właśnie dzieci - zaznacza.
W Łodzi zdalne lekcje miało w piątek 86 z 308 placówek, w tym szesnaście w całości. - Jedni wchodzą do szkoły, inni z niej wychodzą na zdalne - komentuje Moskwa-Wodnicka.
#bezprzerwy
W tvn24.pl przyglądamy się pomysłom ministra Przemysława Czarnka i jego doradców. Urzędniczy język ustaw i rozporządzeń przekładamy dla Was na język szkolnej praktyki. Z ekspertami oceniamy, czy to, co się za tymi pomysłami i postulowanymi rozwiązaniami kryje, będzie korzystne dla uczniów i nauczycieli. Sprawdzamy, czy autonomia szkół jest zagrożona i czy rodzice rzeczywiście będą mieli wpływ na edukację i wychowanie swoich dzieci. Wszystko to - artykuły, wywiady, materiały wideo, interaktywne infografiki, omówienia badań - możecie znaleźć w naszym serwisie pod hasłem #bezprzerwy.
Autorka/Autor: Justyna Suchecka
Źródło: tvn24.pl