Premium

Kara bezwzględnego więzienia dla pseudohodowców. Działali legalnie przez lukę w prawie

Zdjęcie: Pogotowie dla Zwierząt

Jeszcze żaden pseudohodowca w Polsce nie usłyszał tak wysokiego wyroku za znęcanie się nad zwierzętami. Małżeństwo, które w tragicznych warunkach rozmnażało 170 psów, zostało skazane na karę bezwzględnego więzienia. Ich "hodowla", przez błędy legislacyjne, była prowadzona legalnie. To luka w prawie pozwoliła im w sposób niekontrolowany rozmnażać psy rasopodobne. I nadal pozwala.

W poniedziałek bydgoski sąd okręgowy pod przewodnictwem sędziego Rogera Michalczyka zajmował się sprawą apelacyjną Izabeli i Romana G., którzy w Dobrczu pod Bydgoszczą stworzyli największą odkrytą dotąd pseudohodowlę w Polsce. Sąd odwoławczy nie tylko podtrzymał orzeczenie sądu pierwszej instancji co do winy oskarżonych, ale też zaostrzył im kary. Kobieta usłyszała wyrok roku i sześciu miesięcy więzienia, mężczyzna - roku i dwóch miesięcy. Obie kary orzeczono bez zawieszenia.

Pseudohodowcy przez siedem lat nie będą też mogli posiadać zwierząt ani prowadzić hodowli. Mają także zapłacić 40 tysięcy złotych nawiązki dla jednej z organizacji, która przejęła od nich zwierzęta. Poniedziałkowy wyrok jest prawomocny.

Wylęgarnia

O ich "hodowli" zrobiło się głośno w lutym 2017 roku. Zdecydował zbieg okoliczności. Do tego samego lekarza weterynarii po raz kolejny trafił ten sam pies. Zwierzę miało ciężką chorobę. Pierwszy właściciel go oddał, pies został sprzedany po raz drugi. Gdy kolejny właściciel przyjechał z nim do weterynarza, ten powiadomił służby. Sygnał lekarza wystarczył, aby do pseudohodowli pojechali policjanci, pracownicy organizacji prozwierzęcych, wolontariusze i lekarz weterynarii.

Wewnątrz było 170 psów i ponad 20 kotów. Siedziały w ciemnościach, w za małych klatkach i w zbyt dużym zagęszczeniu. Były brudne, załatwiały się przy swoich legowiskach, często rodziły w odchodach. - Zastaliśmy tam okropny widok. Nie widziałem czegoś takiego, choć od dziesięciu lat likwiduję nielegalne hodowle. Odór był obrzydliwy. Wszędzie leżały odchody - relacjonował wtedy Grzegorz Bielawski z Pogotowia dla Zwierząt.

Teraz Bielawski mówi w rozmowie z tvn24.pl: - To nie była hodowla ani pseudohodowla. To była wylęgarnia psów.

- Te zwierzęta siedziały tam miesiącami, latami i nie były wyprowadzane w ogóle na dwór. Rodziły się i umierały we własnych odchodach. Nikt tam nie sprzątał przez wiele lat. Kiedy wchodziło się do pomieszczenia, to odrzucał odór amoniaku z odchodów. Tam można było wytrzymać pół minuty, minutę - wspomina.

Czytaj dalej po zalogowaniu

premium

Uzyskaj dostęp do treści premium za darmo i bez reklam