Jeśli doświadczasz problemów emocjonalnych i chcesz uzyskać poradę lub wsparcie, tutaj znajdziesz listę organizacji oferujących profesjonalną pomoc.
- Pan pomoże, ona się tnie! – grupa nastolatków niemal siłą wrzuca koleżankę z klasy do gabinetu Tomasza Bilickiego. W pewnym sensie sam ich nauczył, że tak można, a nawet trzeba, gdy czują, że z koleżanką dzieje się coś złego, a oni są bezsilni. Chcieliby pomóc, ale czują się przytłoczeni, a w nocy, przez te wszystkie piętrzące się problemy, nie mogą spać.
Do Tomka przychodzą, bo nauczył ich, że mają prawo powiedzieć "nie mogę ci pomóc" nawet najlepszemu przyjacielowi i "nie potrafię ci pomóc, tylko specjalista może", gdy czują, że tak jest. To jedne z podstawowych zasad pierwszej pomocy psychologicznej, której Bilicki chciałby uczyć młodych, tak jak uczy się ich pomocy przedmedycznej. I zachęca do tego innych.
Na co dzień uczy wiedzy o społeczeństwie w podstawówce na łódzkich Bałutach. Ale jest też terapeutą i certyfikowanym interwentem kryzysowym. Koordynuje prace Punktu Interwencji Kryzysowej dla Młodzieży RESTART i jest dyrektorem Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli Fundacji Innopolis w Łodzi. Dyplomami z odbytych kursów i szkoleń mógłby wytapetować mieszkanie. Podobnie jak podziękowaniami, które - jak wiem - dostaje często od innych nauczycieli i nastolatków.
To wszystko sprawiło, że postanowiłam go zapytać, jak pomagać mądrze, gdy ma się kilkanaście lat. A może i dorośli się czegoś z tej rozmowy dowiedzą.
Justyna Suchecka: Czym właściwie w psychologii jest interwencja kryzysowa?
Tomasz Bilicki: To pierwsza pomoc psychologiczna w sytuacji kryzysu. Nie chodzi o zarządzanie kryzysowe, jak przy katastrofach typu powodzie czy wichury, tylko o pomoc emocjonalną, wsparcie psychologiczne. Nie bez powodu fraza "pierwsza pomoc psychologiczna" jest bardzo podobna do frazy “pierwsza pomoc przedmedyczna”. Tej drugiej od lat uczymy młodych ludzi, choćby na lekcjach edukacji dla bezpieczeństwa, które zastąpiły dawne przysposobienie obronne. Chcemy, żeby wiedzieli, jak pomóc innym w przypadku krwotoku czy zatrzymania akcji serca.
I tak samo, w moim przekonaniu, powinniśmy uczyć ich pierwszej pomocy psychologicznej, bo to nie jest coś, co jest zarezerwowane wyłącznie dla specjalistów. Może ją świadczyć każdy z nas. Myślę, że nie ma na świecie rodziców, nauczycieli czy pedagogów, którzy by jej nie świadczyli. Rodzicielstwo i wychowywanie młodych ludzi bez tego jest po prostu niemożliwe.
Dorośli powinni to umieć, ale ty mówisz, że trzeba uczyć tego już dzieci.
To nie jest coś zarezerwowanego wyłącznie dla dorosłych. Często towarzyszy nam takie fałszywe przekonanie, że mamy monopol na udzielanie wsparcia mentalnego i emocjonalnego dzieciom oraz młodzieży. Tymczasem dzieci już od przedszkola, czyli tej pierwszej fazy uspołecznienia, pomagają sobie wzajemnie. Jeśli pod tym kątem przyjrzymy się zachowaniu przedszkolaków, to zauważymy, że one potrafią się pocieszać, mówić sobie dobre słowa. Wiedzą, kiedy się do kogoś przytulić, umieją zauważyć, że ktoś jest smutny.
Dlatego gdy dzieci rosną, wchodzą w wiek dojrzewania, to nie powinno nas dziwić, że często o swoich problemach, myślach samobójczych, mówią właśnie swoim rówieśnikom. Często to oni są jedynymi osobami, które wiedzą, co się dzieje.
To brzmi bardzo niebezpiecznie.
Ale tak po prostu jest. Niemal 100 procent moich pacjentów, którzy są po zamachach samobójczych, o takim zamiarze mówiło swoim rówieśnikom. Dorosłym zwierzała się z tego tylko drobna część z nich, u mnie – mniej niż połowa.
Mówisz "zamach", a chyba częściej słyszymy o "próbach". Dlaczego właśnie tego słowa używasz?
Określenie "zamach" jest bardziej profesjonalne i często używa się go w statystykach, ale mi nie o to chodzi. Dla mnie istotą sprawy jest to, że ci ludzie, o których mówimy, naprawdę chcą sobie odebrać życie. Słowo "próba" pozwala na umniejszanie sprawy. Mówimy o "próbie", gdy coś chcemy przetestować, czegoś nie jesteśmy pewni. A ludzie podejmujący "zamach" samobójczy zwykle mają silną potrzebę odebrania sobie życia. Ich działanie jest celowe i nierzadko przemyślane.
I mówisz, że dzieci wiedzą o zamachach częściej niż dorośli?
Często się zdarza, że kiedy przyjeżdżam do szkoły, gdzie uczeń dokonał zamachu samobójczego, to wszyscy dorośli są szczerze zdziwieni. Dzieci i młodzież potrafią doskonale ukrywać fakt, że myślą o śmierci. Natomiast w tych samych szkołach szybko okazuje się, że jacyś rówieśnicy o tych planach samobójczych wiedzieli. Niektórzy wiedzieli nawet o dacie śmierci. Znam takie przypadki, że dostawali nawet zdjęcia z samego zamachu samobójczego. To są oczywiście przykłady dramatyczne, najtrudniejsze. Ale to dotyczy problemów różnego kalibru.
Na ile wpływ na tę "nieświadomość" dorosłych ma to, że mają ograniczony dostęp do świata mediów społecznościowych młodych ludzi?
Tutaj bardziej chodzi o kwestie zaufania, relacji, a nie naszej nieobecności w mediach społecznościowych, choć ja akurat zachęcałbym, żeby wchodzić do tego świata. Ta nieświadomość jest bardziej kwestią rozwojową, po prostu w pewnym wieku to rówieśnik jest naturalnym partnerem do rozmowy, z nim budujemy relacje. Jeśli w naszych społecznościach są osoby młode, których rodzice nadużywają alkoholu albo korzystają z narkotyków, w ich rodzinach jest przemoc, pojawiają się objawy depresji, zaburzenia lękowe, zaburzenia odżywiania, to ja daję sobie rękę uciąć, że są też jacyś rówieśnicy - najczęściej najbliżsi przyjaciele - którzy o tym wszystkim wiedzą.
Ale czy wiedzą, jak sobie z tą wiedzą poradzić?
Ano właśnie. I tu zaczyna się praca do wykonania. Wiem, że wiele osób, gdy słyszy, że zajmuję się rówieśniczą interwencją kryzysową, zaraz myśli sobie: ale moment, moment, chcesz z dzieci zrobić psychologów, pedagogów, interwentów kryzysowych? Więc po pierwsze: z nikogo nic nie chcę robić, ale musimy zdawać sobie sprawę z tego, że ci młodzi ludzie już pomagają swoim rówieśnikom w sytuacjach kryzysowych. Często w społecznościach są takie osoby, które wręcz słyną z tego, że potrafią pomagać. W danej klasie po prostu wszyscy wiedzą, że jak się ma kłopot, to się idzie do Agnieszki albo do Antka. Podkreślam jednak: nie chcę w żaden sposób tworzyć młodocianych psychologów, nikogo ubierać w kamizelki z napisem "chcesz się zabić, przyjdź do mnie". To w ogóle nie o to chodzi.
A o co?
Chodzi o to, żeby wyposażyć młodych ludzi w podobny zestaw podstawowych kompetencji, tak jak mają we wspomnianej już pierwszej pomocy przedmedycznej. Żeby, jeśli już coś takiego się zdarzy, że jakiś rówieśnik przyjdzie do nastolatka - a to się zdarza dużo częściej niż zatrzymanie akcji serca u przechodnia na ulicy - i powie na przykład, że nie potrafi się niczym cieszyć, jest mu smutno i to już trwa dwa miesiące, albo że się tnie, myśli o śmierci, a w domu jest katastrofa, bo tata bije mamę czy mama bije tatę, a ojciec go poniża, izoluje, źle traktuje - mógłbym tak wymieniać długo - to, żeby taki młody człowiek wiedział, jak ma się w takiej sytuacji zachować.
Tak naprawdę mało kto z młodych ludzi wie, co ma wtedy zrobić. Myślę, że my, dorośli, często nie wiemy, co robić w takich sytuacjach, a jednak te nastolatki jakoś muszą sobie z tym radzić.
Korzystając więc z twojego porównania: na zajęciach z pierwszej pomocy medycznej uczymy się, pod jaki numer zadzwonić, jak kogoś ułożyć w bezpiecznej pozycji, zrobić masaż serca. A w pomocy psychologicznej?
Zasady i wytyczne nie odbiegają tu bardzo od tych z pomocy przedmedycznej. Nawet zaczyna się od tego samego. Pierwszym zadaniem "pomagacza" jest jego własne bezpieczeństwo. Mówię młodym: Zacznij od siebie. Sprawdź, czy to, że pomożesz koleżance lub koledze nie będzie dla ciebie ryzykowne.
Takie proste?
To jest tak naprawdę bardzo trudne. Młodzi ludzie, z którymi rozmawiam, są często zdziwieni, gdy dowiadują się, że mają prawo odmówić pomocy, jeśli czują, że to mogłoby być dla nich niebezpieczne. Tymczasem mogą powiedzieć "nie" i wtedy mogą na przykład skierować się po pomoc do kogoś innego.
Ale co to właściwie znaczy, że coś jest dla nas zagrożeniem w pomaganiu? Gdy ktoś tonie, wiemy, że może nas na przykład pociągnąć na dno. Jakie niebezpieczeństwa czają się w kryzysie?
Trzeba się zastanowić, czy ta sprawa, z którą ktoś się do nas zwraca, nie otworzy u nas kryzysu. Czy to nie sprawia, że od razy wiemy, że to będzie miało na nas zły wpływ, wtedy od razu trzeba zaproponować wsparcie kogoś innego. Tak jak ktoś, kto nie umie pływać, pobiegnie po ratownika. W pomaganiu nie można tracić własnych granic, nie można panikować, potrzebna jest stabilność.
Wyobraźmy sobie taką sytuację, że na przykład ktoś sam się samookalecza lub ma myśli samobójcze. I ktoś do niego przychodzi i mówi: "słuchaj, pomóż mi, bo ja nie chcę żyć". To może doprowadzić do takiej sytuacji, że myśli samobójcze naszego pomagacza będą jeszcze bardziej eskalować. Może być też tak, że ktoś już pomaga pięciu osobom, które się tną i nie jest w stanie pomóc tej szóstej, bo sam widzi, że to już dla niego za dużo, to zagrożenie. Młodych trzeba tego uczyć, bo oni czują się zobowiązani do pomocy. A zasada numer jeden brzmi: masz prawo odmówić nawet najbliższemu przyjacielowi, jeśli czujesz, że to pomaganie jest dla ciebie niebezpieczne.
Skąd mam wiedzieć, że to jest właśnie ten moment, że muszę przestać pomagać?
Czujesz, że tracisz dystans, że nie możesz myśleć o niczym innym. Wtedy bezwzględnie trzeba zaproponować jakieś inne rozwiązanie.
Ale skąd ma wiedzieć, jakie jest to inne rozwiązanie?
Spokojnie, po kolei, jak przy pierwszej pomocy medycznej. Sama powiedziałaś: układamy człowieka, masujemy mu serce, tyle oddechów, tyle ucisków. W psychologii też tak mamy. Są procedury.
No dobrze. Mamy już własne bezpieczeństwo, co dalej?
Po drugie uczymy pomagacza: pamiętaj, że nie jesteś psychologiem, psychiatrą czy pedagogiem i twoja pomoc ma charakter nieprofesjonalny. Nieprofesjonalność polega na tym, że nie jesteś odpowiednio wyszkolony, nie jest to dla ciebie osoba obca, łączą cię z nią jakieś więzi, więc nie jesteś tak obiektywny i przygotowany do pomocy jak na przykład psycholog. Idźmy dalej. Numer trzy: pamiętaj o podstawowych zasadach komunikacji w takiej sytuacji.
Jakich?
Chodzi o to, by nie powtarzać frazesów i bzdur, które często powtarzają też dorośli, na przykład "weź się w garść", "inni mają gorzej", "nic się nie stało" czy "Bóg tak chciał". To są wszystko frazy, których w pomaganiu się nie mówi i warto to wiedzieć. One mogą tylko szkodzić, a kogoś, kto się źle czuje, naprawdę ma prawo nie obchodzić, że "inni mają gorzej". Kolejna rzecz bardzo istotna w pomaganiu: jeśli coś obiecasz, to to zrób. Jak powiesz koledze: "możesz do mnie zawsze napisać albo zawsze zadzwonić", to oznacza, że może to zrobić ZAWSZE. O trzeciej w nocy też.
Dlatego obiecując, musimy pamiętać o swoich granicach i potrzebach. O tym, że my też musimy zadbać o siebie, a osoba, która korzysta z naszego wsparcia może się od tego wręcz uzależnić. Może się do ciebie tak mocno przywiązać, że bez ciebie nie będzie już w stanie żyć. To jest oczywiście sytuacja dysfunkcyjna i pomagacz nie może do tego doprowadzić.
Jeśli widzimy, że sami zaczynamy mieć podobne problemy albo mamy problemy z zaśnięciem, tracimy koncentrację, zaczynamy o cudzym problemie myśleć cały czas, to już jest taki sygnał, że zabrnęliśmy za daleko, nie jesteśmy na dobrej drodze.
I co wtedy?
Mamy prawo przerwać pomoc w każdej chwili, jeśli zauważymy, że to nas zbyt obciąża lub staje się substytutem dla pomocy profesjonalisty. Jeśli na przykład pomagasz koleżance czy koledze, którzy się samookaleczają i widzisz, że robią to coraz mocniej, częściej, że to nie był incydent, tylko to nadal trwa, to skończ pomagać i daj wyraźny przekaz: "Słuchaj, jedynym sposobem pomocy dla ciebie jest psycholog lub psychiatra, ja już nie będę tego słuchać. Jeśli chcesz, pójdziemy razem. Pomogę ci, ale ja już nie chcę o tym słuchać”.
Takie stanowcze zamknięcie pomocy wielu osobom, które mają jakieś kłopoty psychiczne, jest bardzo potrzebne. Inaczej często rówieśnik staje się dla nich substytutem fachowej pomocy. A potem pytasz kogoś takiego, kto się na przykład trzy lata tnie: słuchaj, a ty nie myślałeś, żeby skorzystać z jakiejś pomocy?, on mówi: "ja korzystam, koleżanka mi pomagała, rozmawiałem z nią".
Taka pomoc rówieśnicza w nieskończoność, która jeszcze doprowadza do eskalowania problemu, często jest nieefektywna i szkodzi osobie, której pomagamy. Warto, żeby młodzi ludzi o tym wiedzieli.
Czyli wtedy wysyłamy koleżankę lub kolegę do specjalisty?
Tak. To jest kolejny ważny element pomocy rówieśniczej. Bardzo często rówieśnicza interwencja kryzysowa polega na tym, że odczarowuje się specjalistów. Wielu młodych ludzi wciąż mówi: "nie idź do psychologa, ona ci zryje banię", "będzie tobą manipulował" albo "nie bierz leków, będzie ci jeszcze gorzej", "nie idź do psychiatry, przecież nie jesteś wariatem" czy “w szpitalu psychiatrycznym potrafią ci tylko zaszkodzić”.
W rówieśniczej interwencji kryzysowej uczymy, że nie mówi się takich rzeczy, nie straszy się specjalistami. Bo bardzo często, nawet w połowie przypadków tej rówieśniczej interwencji kryzysowej, zadaniem pomagacza jest doprowadzenie do skorzystania z profesjonalnej pomocy.
Sam spotkałem się z takimi sytuacjami, gdy rówieśnicy doprowadzali koleżankę czy kolegę do gabinetu psychologa szkolnego. Prawie, że siłą wrzucali ich za drzwi i mówili: on czy ona się tnie, pani jej pomoże. I taka pomoc jest świetna.
A jeśli specjalista za drzwiami nie wykaże się właściwym wsparciem, empatią? To się przecież może zdarzyć.
Oczywiście może się zdarzyć. Dlatego powtarzam, że każdy człowiek, który ma kłopoty, musi znaleźć do pomocy kogoś, kto jest dla niego jakby uszyty na miarę. Nie zawsze to się udaje za pierwszym razem. Niekiedy nawet bardzo dobry, empatyczny specjalista nie znajduje języka z kimś, kto przyszedł do niego po pomoc. Nawet specjalista jak psycholog czy terapeuta. Nie można się jednak zniechęcać, trzeba szukać dalej.
Czy często młodzi ludzie przychodzą, by zapowiedzieć, że przyprowadzą swoich kolegów?
Często. Mam taką historię raz na trzy, cztery tygodnie. Zresztą podobnie bywa w telefonie zaufania. Ludzie dzwonią, żeby uprzedzić, że ktoś znajomy będzie dzwonił, bo oni go do tego motywują. Chcą się upewnić, że dobrze robią.
I wreszcie przechodzimy do czegoś, co bywa trudne, a jest niesamowicie ważne w rówieśniczej interwencji kryzysowej: jeśli widzisz, że ktoś jest krzywdzony i nie może sobie sam z tym poradzić albo czyjeś życie jest zagrożone, to tajemnica wtedy cię nie obowiązuje. I nie jesteś wtedy konfidentem. Raczej uczę, żeby nie obiecywać, że "to na pewno zostanie między nami", ale oczywiście może się zdarzyć, że ktoś powie coś takiego. Musi wiedzieć, że mimo wszystko są sytuacje, w których nie można tego zachowywać dla siebie. Są sytuacje, które natychmiast zwalniają z tajemnicy i nieważne są wszelkie wcześniejsze ustalenia. Wtedy musisz powiedzieć osobie dorosłej i to nie jest nic złego. Wręcz przeciwnie – ratujesz cudze życie.
Młodzi mogą się bać, że to zniszczy relacje.
Osoba, której pomagamy, na początku zwykle jest zdenerwowana, ma pretensje. A potem bardzo szybko zaczyna rozumieć, że to dla rówieśniczego pomagacza była bardzo trudna decyzja, żeby powiedzieć dorosłemu. I zaczyna to doceniać. Potem często słyszę o tym, kto złamał obietnicę: "Ona jako jedyna mi tak naprawdę pomogła. Nikt nic nie zrobił, tylko ze mną gadali. Ona jako jedyna poruszyła tę maszynę. Zaryzykowała wszystkim, naszą przyjaźnią i pomogła. Bardzo to doceniam z dzisiejszej perspektywy".
Ale żeby w ogóle powiedzieć komuś dorosłemu o problemie, trzeba go znaleźć. Skąd wiedzieć, że to dobra osoba?
Na zajęciach proszę, by młodzież przyjrzała się dorosłym w swoim otoczeniu. Gdy pytam, kogo poprosić o pomoc, mają różne pomysły. Czasem mówią: "to mogą być rodzice tej osoby", czasem myślą o swoich rodzicach, bo wiedzą, że ci ich zrozumieją i będą w stanie pomóc. W pobliżu może być pedagog, psycholog, zaufany nauczyciel, ksiądz, drużynowy harcerski.
I może nie być nikogo.
To smutne, ale może się tak zdarzyć. Wtedy mamy telefon zaufania. Możemy zadzwonić i powiedzieć: “Amelka Kowalska ze szkoły podstawowej w Łodzi chce się zabić”. Pracownicy telefonu zaufania wiedzą, co robić w takich sytuacjach w skrajnych przypadkach i przy zagrożeniu życia jeszcze w tym momencie są w stanie wysłać do kogoś policję i pogotowie.
Dlatego na zajęciach zachęcam, by uczniowie wpisywali sobie numer telefonu zaufania do książki telefonicznej w komórce albo na końcu zeszytu.
Mówię im: może ci się dziś wydawać, że taki numer nie jest ci potrzebny, ale nie wiesz, co cię spotka za dwa tygodnie. Nigdy nie wiesz, czy nie usłyszysz od przyjaciela czegoś niepokojącego. Warto mieć w telefonie taki numer, a nawet kilka, żeby można je obdzwonić po kolei w kryzysowej sytuacji – one działają w różnych godzinach, zdarza się, że są zajęte i możemy mieć problem z dodzwonieniem się. Zawsze zostaje też zgłoszenie na 112 i dobrze, żeby nastolatki to wszystko wiedziały.
Mam wrażenie, że młodzi wiedzą o zdrowiu psychicznym coraz więcej. Tak jest, czy to tylko moje życzeniowe postrzeganie świata?
Ich wiedza jest coraz większa, ale potrzeby.... to jest właściwie ocean potrzeb. Pamiętam jak 15-20 lat temu przyjeżdżałem do szkół i prowadziłem warsztaty. Już wtedy miałem taki zwyczaj, że starałem się iść za młodymi ludźmi. Przyjeżdżam i mówię: cześć, jestem Tomek, jestem interwentem kryzysowym, powiedzcie mi, w jakich sprawach mogą trafiać do mnie młodzi ludzie w waszym wieku? Zastrzegam, że jeśli ktoś coś zgłosi, to oczywiście nie oznacza, iż to jego bezpośrednio dotyczy czy mu dolega. Ich zgłoszenia sprawiają, że właściwie od razu ustalam skrojony pod nich program, bo widzę, co ich interesuje, czym żyją. Te 15 lat temu bardzo często padały odpowiedzi: narkotyki, alkohol.
A teraz?
Przyjeżdżam do szkoły i słyszę: depresja, niska samoocena, zaburzenia odżywiania, samookaleczenia, myśli samobójcze. To nie jest oczywiście badanie naukowe, ale po tym wnioskuję, że ich świadomość tego, iż mogą mieć takie właśnie kłopoty, jest bardzo duża. Ale powtórzę: potrzeby w tym zakresie są jeszcze większe.
To, co jest w tym wszystkim jakoś pocieszające, to fakt, że oni lubią o tematyce zdrowia psychicznego dyskutować. To nie jest coś, do czego trzeba byłoby ich przymuszać, zachęcać czy obiecywać, że nie będzie matmy, jak trochę ze mną porozmawiają. Widzę to też w szkole, w której jeden dzień w tygodniu uczę wiedzy o społeczeństwie. Gdy czasem w głosowaniu wybieramy, o czym chcą rozmawiać, to bardzo często wybierają zajęcia o uczuciach, emocjach, budowaniu własnej wartości. To są ich potrzeby.
Czasem słyszę od młodych: "chciałbym skorzystać z pomocy fachowca, ale moi rodzice twierdzą, że nie mam problemów, tylko wymyślam, a ja jestem niepełnoletni i sam iść nie mogę". Co z tym zrobić?
W stanie wyższej konieczności przyjmie ich - mam nadzieję - każdy. I bez zgody rodzica mogą wtedy porozmawiać ze specjalistą. Na przykład w naszym ośrodku jest taka zasada, że oczywiście normalnie potrzebna jest zgoda rodzica w przypadku osoby niepełnoletniej, natomiast w stanie wyższej konieczności porozmawiamy z każdym. W skrajnym przypadku choćby dlatego, że trudno spodziewać się zgody rodzica dla młodego człowieka, który jest przez niego molestowany seksualnie. Nie ulega też najmniejszej wątpliwości, że bez względu na rodziców trzeba rozmawiać z kimś, kogo życie jest zagrożone.
Natomiast w pozostałych przypadkach jestem przekonany, że gdyby osoby, których rodzice odmawiają im wizyty u specjalisty, powiedziały jednak o tym w telefonie zaufania albo psychologowi szkolnemu, to ci dorośli pomogą im przekonać rodziców, że to jednak dobry pomysł.
Ale dlaczego właściwie rodzice się przed tym bronią?
Wielu z nich chodzenie do psychologa, psychiatry czy terapeuty kojarzy się z jakąś formą porażki, Myślą, że skoro ich dziecko ma problemy psychiczne, to oni jako rodzic nie dali rady. Albo uważają, że popełnili jakiś błąd, to jest ich wina, a ten specjalista będzie ich oceniał jako rodziców.
A nie będzie?
My się nie zajmujemy ocenianiem, nie jesteśmy sądem. Nigdy jeszcze w życiu nie powiedziałem rodzicowi, że jest beznadziejny. Jestem trochę jak onkolog. Jak przychodzi człowiek z nowotworem do onkologa, to on zajmuje się jego leczeniem, a nie mówi: "Nie jadła pani warzyw, nie uprawiała pani sportu, ma pani za swoje. To pani problem, pani wina". Nie usłyszysz, drogi rodzicu, że się do niczego nie nadajesz. Być może usłyszysz: "wie pani co, myślę, że pani mogłaby coś zmienić, że mógłby pan coś zrobić inaczej". I tego też się oczywiście można bać. Mechanizm obronny przed zmianą u rodziców też rozumiem.
Mam zresztą takie doświadczenia, że nastolatkom łatwiej przychodzi zmiana zachowań i postaw niż rodzicom. Co ciekawe, rodzice dużo częściej niż nastolatki próbują też mnie okłamywać. Próbują się wybielić, pokazać z lepszej strony. Nie mam o to pretensji, bo to też mechanizm obronny, ja to nawet rozumiem. W sytuacji ekstremalnej: objawów depresji, samookaleczenia, myśli o śmierci, jeśli rodzice nic z tym wszystkim nie robią, można to załatwić przez sąd rodzinny. Ale naprawdę to są sytuacje ekstremalne.
Od nauczycieli z kolei zdarza mi się słyszeć: "porozmawiałbym o tym zdrowiu psychicznym, ale boję się, że wywołam modę na depresję". Co na to powiesz?
Przychodzą czasem do mnie młodzi ludzie i mówią: "dzień dobry, chciałem tutaj potwierdzenia, bo ja mam depresję". Pytam: a skąd wiesz, że masz depresję? I słyszę: "Moja koleżanka ma, ja poczytałam w internecie i myślę, że też mam. Wypełniłam taki kwestionariusz i on mi zdiagnozował, że mam". Ale to bardzo rzadkie. Podobnie jak rzadkie są osoby, które samookaleczanie się uznają za modę i sposób na budowanie atencji.
W większości ludzie z objawami depresyjnymi straszliwie cierpią, a ci, którzy się samookaleczają, po prostu nie znają innej metody poradzenia sobie z trudnymi sytuacjami. Jest totalnym zaklinaniem rzeczywistości podejście: "dobra, nie rozmawiajmy o tym, że ludzie mają depresję, bo to się stanie modne". Ale oczywiście trzeba rozmawiać o tym w odpowiedni sposób i to wymaga ze strony dorosłych pewnej odpowiedzialności. To wymaga jakichś podstawowych umiejętności, ale nigdy nie powiedziałbym nauczycielowi: nie rozmawiajmy o tym, to wtedy będzie lepiej.
Jak wygląda dobra rozmowa o samookaleczeniach?
Zacznijmy od tego, jak mogłaby wyglądać zła. To ja wchodzący do klasy i mówiący: Słuchajcie, ludzie się często denerwują, mają niski nastrój, niską samoocenę i są czasem w bardzo wysokim napięciu, takim, że aż ich roznosi. Nie wiedzą, co mają robić i się tną. Nie powiem też: niektórzy się tną i im to pomaga. No, nie są to najlepsze lekcje, prawda? Ale ten sam temat można ugryźć zupełnie inaczej. Można wyjść do uczniów i zapytać: co robicie, kiedy macie wszystkiego dość i chcielibyście odpocząć albo sobie pomóc, żeby wam ulżyło?
I oni zaczną wtedy opowiadać o tym, że można byłoby posłuchać muzyki, pójść na spacer, wymiziać pieseła albo koteła, porozmawiać ze swoim przyjacielem. Niektórzy powiedzą, że można byłoby się do kogoś przytulić, inni, że poczytać książkę. Ktoś nagle powie, że ćwiczy jogę, a ktoś, że nauczył się, jak dobrze oddychać. Mówię więc: super, wszyscy nauczmy się oddychać tak, żeby się uspokajać.
Może się tak zdarzyć, że ktoś sam na lekcji powie: ludzie często się dzisiaj tną. Wtedy porozmawiajmy o tym, co zamiast cięcia można byłoby zrobić. I szukajmy razem alternatywy, nie analizujmy, dlaczego ludzie się tną. Nie ma sensu tego omawiać szczegółowo. Po pierwsze w klasie są ci, którzy to robią i oni doskonale znają odpowiedź. Są ci, którzy w ogóle tym nie są zainteresowani, nie mają takich tendencji. I są wreszcie ci, którzy się wahają: zrobić to kiedyś, czy nie zrobić.
A my chcemy przecież młodym pomóc, dlatego rozmawiać musimy otwarcie: tak, ludzie chorują na depresję, mają zaburzenia lękowe, doświadczają krzywdzenia, molestowania, przemocy. Niektórym w okresie nauczania zdalnego jest jeszcze gorzej. Taka rozmowa właściwie zawsze jest ok.
A co byś poradził młodym ludziom, którzy widzą przypadki przemocy rówieśniczej na przykład, gdy ktoś uwziął się na kogoś w klasie? To bardzo trudne, by zareagować, często wbrew grupie.
Moja praktyka pokazuje, że sprawcami przemocy rówieśniczej rzadko są grupy, raczej są to poszczególne osoby. Sprawcy należą do mniejszości. W klasie największą grupę stanowią świadkowie i zdarza się, że ta właśnie grupa biernie milczy lub nic nie robi, albo się śmieje, a to sprawia, że ofiara czuje się osamotniona. Nie można się śmiać i nie warto milczeć, ale poszukiwanie rozwiązania jest podobne do szukania wsparcia, o którym mówimy. Jeśli ty nie możesz pomóc, spróbuj porozmawiać z kimś, kto mógłby spróbować.
A co mówisz, gdy słyszysz, że "kiedyś tego wszystkiego nie było"?
To jest po prostu nieprawda. Rozumiem, że ktoś może sobie żyć taką spuścizną z przeszłości, ale nawet gdyby kiedyś było “lepiej”, to co z tego? Co z tego, że kiedyś było inaczej, skoro teraz jest tak? My, dorośli, powinniśmy szukać odpowiedzi na to, co jest teraz, a nie na to, co było kiedyś.
Tu i teraz jest pandemia. Wróćmy na chwilę do rówieśniczej interwencji. Jak młodzi mogą sobie teraz pomagać?
Na pewno jest tak, że w okresie nauczania zdalnego rówieśnicza interwencja zyskała na ważności. My, nauczyciele, pedagodzy, psycholodzy, nie widzimy dzieci. Często nie jesteśmy przez to w stanie zaobserwować, czy są smutni, weseli, czy coś się stało. Dlatego tym bardziej relacje rówieśnicze są istotne. Nastolatek dużo częściej włącza kamerę, rozmawiając z rówieśnikiem niż na lekcji zdalnej w relacji z nauczycielem.
Ale skupmy się jednak na moment na dorosłych. Bo obserwowanie i rozmawianie o uczuciach oraz emocjach z młodymi to nasz obowiązek. To, że mamy nauczanie zdalne, w żaden sposób nie powinno nas zwalniać z tego zobowiązania. To bardzo ważna rzecz. Nie możemy sprowadzać uczniów, szczególnie w czasie nauki online, do roli pendrive'ów, a nas do roli tych, którzy zapełniają je danymi.
Uczeń, także na lekcje online, przychodzi do nas z emocjami, uczuciami, doświadczeniami, marzeniami. Przychodzi w konkretnym nastroju, w napięciu. Co więcej, nasz uczeń dziś traktuje lekcje zdalne, choć to relacje zapośredniczone, jako relacje realne. Dla nich nie ma świata wirtualnego i realnego. Dla nich jest świat online i offline, a relacje w świecie online są jak najbardziej realne. To jest bardzo ważna rzecz: lekcja zdalna jest lekcją opartą na realnych relacjach! I dorośli muszą to wiedzieć.
A dzieci i młodzież co muszą wiedzieć?
Jeśli rówieśnicy widzą, że ktoś ma cały czas obniżony nastrój, zaczyna się izolować, z kimś utracili kontakt albo ktoś opowiada im o jakiejś formie krzywdzenia, to przydadzą się im te zasady, o których rozmawialiśmy. Ta sytuacja jest o tyle specyficzna, że może się tak zdarzyć, że zobaczą lub usłyszą przez przypadek w domach swoich kolegów coś niepokojącego. I wtedy dobrze, żeby reagowali. Pogadali z tym rówieśnikiem, powiedzieli komuś dorosłemu.
Natomiast moim zdaniem większość takiej rówieśniczej interwencji kryzysowej w czasie pandemii dzieje się absolutnie naturalnie. Ci, którzy cierpią, czują się gorzej, mówią o tym chętniej swoim rówieśnikom. Tu nawet nie trzeba być jakimś bacznym obserwatorem, to się dzieje samoistnie.
Uczmy je, jak pomagać mądrze, bezpiecznie. Większość z nas nigdy nie będzie musiała przeprowadzać resuscytacji, a wiemy, jak się ją robi. My tu sobie teraz tak rozmawiamy od 45 minut i myślę, że w tym czasie w Polsce odbyło się kilka tysięcy rozmów nastolatków. Tych trudnych, dotyczących sytuacji kryzysowych, krzywdzenia, śmierci.
Wszyscy widzimy teraz więcej, bo w pandemii wraz z kamerą w komputerze wpuszczamy bardzo wiele osób do domów.
My jako nauczyciele trochę się wepchnęliśmy do tych domów, to nie jest tak, że jesteśmy zapraszani. Dlatego ja na przykład nie wymagam włączania kamer na lekcjach i uważam, że nie mam do tego legitymizacji, żeby wchodzić komuś do domu.
To jest dla mnie bardzo ważne, żebyśmy jednak nie wymagali włączania kamer od dzieci. Dla tych, którzy mają skrajnie niską samoocenę albo depresje czy różne zaburzenia lękowe, włączenie kamery jest końcem świata. U nich widzimy silny lęk przed tym, że ktoś ich nagra, wykorzysta w jakimś złym celu. To może być silna fobia przed własnym wizerunkiem, związana z myśleniem, że bardzo źle wyglądam, z tym, jakie mam gigantyczne kompleksy. Część nie chcę pokazać odrapanej ściany, zniszczonego regału, rodziców i rodzeństwa, którzy się kłócą. Na lekcje do klasy, by tego całego bagażu nie zabierali. Zmuszanie ich do włączenia tej kamery jest rodzajem przemocy.
Kiedyś wrócimy do szkoły, co wtedy powinniśmy w pierwszej kolejności powiedzieć uczniom?
Będę miał dość prostą sytuację, bo pierwsze pytania, które zadam, będą takie jak zawsze: co u was słychać, jak się czujecie? Może ich zapytam o to, jakie pozytywne rzeczy dostrzegli w tej bardzo trudnej sytuacji, czego się dowiedzieli o świecie, o sobie? Może ktoś dzięki pandemii poprawił swoje relacje z bratem, bo grał z nim w planszówki. Ktoś inny wreszcie zbudował model, który leżał na szafie od trzech lat i nigdy nie było na niego czasu. Może ktoś obejrzał film albo przeczytał książkę, które dały mu do myślenia. A może ktoś bardzo bał się o swoją babcię i dzięki temu zrozumiał, jak bardzo ją kocha i jak trzeba o nią dbać.
Może zechcą mi opowiedzieć, jak poradzili sobie z kryzysami, które ich spotkały w tym czasie. Chciałbym, żeby powiedzieli innym, jak można sobie poradzić w takiej trudniejszej sytuacji.
Moje lekcje generalnie się tak zaczynają, bo moi uczniowie nie są tymi pendrive'ami do zapełnienia podstawą programową. Jestem pewien, że zdążę zrealizować podstawę programową, pamiętając o tym, że oni są ludźmi i mają emocje, doświadczenia, marzenia. I nie jestem jedynym takim nauczycielem.