Świątynia jazdy, siedziba polskiej wiksy, najlepsza bania w kraju - różnie nazywano legendarny już klub Ekwador znajdujący się w malutkiej miejscowości Manieczki, do której zjeżdżali się imprezowicze z całej Polski. W sierpniu mekka balangowiczów została wystawiona na sprzedaż za, bagatela, 2,75 mln złotych. Czy pewna imprezowa epoka właśnie dobiega końca?
Manieczki - niewielka miejscowość znajdująca się 40 km na południe od Poznania. To tutaj niegdyś majątek swój posiadał autor słów polskiego hymnu, Józef Wybicki, który stworzył w Manieczkach dużą część swojego literackiego dorobku. To tutaj, już w czasach PRL, utworzono kombinat PGR, uznany w 1978 roku za jeden z dwóch wzorcowych w skali kraju. Wydaje się jednak, że dzisiaj mało kto pamięta o historii. Dzisiaj Manieczki rodzą jedno skojarzenie - klub Ekwador, synonim imprezowania.
Na przekór niedowiarkom
Wszystko zaczęło się dokładnie 14 lutego 1998 roku. Wtedy nastąpiło wielkie otwarcie. - Startowaliśmy na 300 m kw. powierzchni - jak mówią właściciele, ludzie śmiali się z nich, nie wierzyli, że pomysł na dyskotekę w takim miejscu może wypalić. Dziś wiemy, jak bardzo się mylili.
- Klub od samego początku dobrze prosperował. Na imprezach było dużo osób. To było coś nowego, ludzie szukali nowych brzmień. Od początku muzykę puszczał DJ Jachu, którego bardzo dobrze wspominamy - mówią w rozmowie z tvn24.pl właściciele Ekwadoru.
Okres największego "boomu" miał nadejść wkrótce. Przypadek sprawił, że właściciel Ekwadoru bawił się w jednym z klubów w Mielnie, gdzie grał Krzysztof Bartyzel, znany szerzej jako DJ Kris. Postanowił do niego zagadać.
- Powiedziałem mu, że mam własny klub i fajnie by było, jakby w nim zagrał. Kiedy skończył się sezon letni nad morzem, Kris zadzwonił do mnie i zaprosiłem go do klubu. Tak zaczęła się nasza współpraca - wspomina szef Ekwadoru.
Dj Kris zarządził
- W Ekwadorze byłem rezydentem w latach 2000-2004. To właśnie na te lata przypadają czasy świetności klubu. Wtedy wszystko się rozwinęło. Z całej Polski zjeżdżały specjalne autobusy wyładowane dziesiątkami tysięcy chętnych do zabawy - mówi DJ Kris.
Wtóruje mu Michał Orzechowski (DJ Hazel): - Wcześniej to był niczym nie wyróżniający się klub. Po tym, jak właściciel ściągnął do siebie DJ-a Krisa i dał mu wolną rękę w puszczaniu muzyki, wszystko zaczęło się kręcić w zawrotnym tempie.
Jak to wyglądało z perspektywy tych, co w klubie się bawili?
- Moja pierwsza impreza w Ekwadorze to bodaj rok 2001. Zabrał mnie tam mój kumpel, który gorąco polecał to miejsce. Ja wcześniej coś tam słyszałem o Manieczkach, ale w ogóle nie lubiłem takich imprez, to nie były moje klimaty. To się zmieniło. Poczułem, że to jednak jest coś dla mnie. Wtedy zaczęła się moja przygoda z muzyką klubową, która trwa do dzisiaj - mówi Maciej, stały bywalec i przyjaciel klubu.
Klimat był
Jak mówią ludzie związani z miejscem, między Ekwadorem a innymi lokalami była wtedy ogromna przepaść. Muzyka przyciągała, klimat zachęcał. Imprezy zazwyczaj zaczynały się około 21:30 i trwały do 5:00 rano. Od początku do końca klub pękał w szwach.
- Podczas któregoś z moich występów było tak dużo osób i było tak gorąco, że po godzinie grania wykręcałem pot z koszulki, który lał się ciurkiem - śmieje się DJ Hazel.
- Bywało tak, że w środku srogiej zimy, przedzieraliśmy się twardo przez koleiny z lodu, aby tylko dojechać na imprezę. W niektóre soboty zdarzało się tak dużo ludzi, że wyjście do toalety trzeba było planować z wyprzedzeniem. Potrafiłem przedzierać się przez tłum, a następnie stać w kolejce nawet godzinę - dodaje Maciej.
- Ten klub wyróżniał się swoją aranżacją i stylem. Zjeżdżali się tam ludzie z całej Polski. To były świetne imprezy, dobra muzyka, zagraniczni didżeje, białe rękawiczki, gwizdki, maski przeciwgazowe. Wszystko to pamiętam z tamtych czasów. Tam się bawiła masa ludzi. Było co prawda drożej niż w innych miejscach, ale klimat przyciągał ludzi i im to wynagradzał - wspomina Piotr, który w Ekwadorze bywał regularnie w latach 2002-2004.
Fenomen czy zbieg okoliczności?
Jak to możliwe, że dyskoteka w miejscowości liczącej około 1000 mieszkańców stała się popularna na cały kraj? Co sprawiło, że w każdy weekend w Ekwadorze bawiło się nawet kilkanaście tysięcy osób? Właściciele, didżeje i goście są zgodni - kluczem była muzyka.
- Jeśli chodzi o popularność Ekwadoru, myślę, że chodziło przede wszystkim o dobrą muzykę, klimat, ale też dobry jak na tamte czasy przepływ nowinek - uważa DJ Hazel.
- Ludzie chcieli czegoś nowego, wszędzie leciało wtedy Disco Polo, a my wprowadziliśmy do kraju dobry house i trance - wspomina DJ Kris.
W popularyzacji klubu niewątpliwie pomógł pomysł właściciela, aby sety didżejskie z każdej sobotniej imprezy były nagrywane. Płyty z zapisem z imprez rozchodziły się na całą Polskę. Trafiały na bazary. Ludzie robili kolejne kopie i rozprzestrzeniali je drogą pantoflową. W Poznaniu płyty z Manieczek sprzedawali Ormianie na popularnym wówczas targowisku "Bema", miejscu, gdzie dostać można było dosłownie wszystko.
Oprócz muzyki, dla gości bardzo liczyły się znajomości zawierane podczas imprez. Niektóre przerodziły się w długie przyjaźnie, inne w małżeństwa, a następnie w szczęśliwe rodziny.
- W Manieczkach zawierały się znajomości na długie lata. Po prawie dziesięciu, nadal utrzymuję kontakt z kilkoma osobami. Na początku jeździłem tam z własną ekipą, ale później zdarzało się, że jeździłem sam, a ludzie, których znałem byli już na miejscu. Przyjeżdżali głównie z Poznania, Wrocławia, Łodzi czy Bydgoszczy - opowiada klubowicz Maciej.
- My byliśmy praktycznie na każdej imprezie. Żyliśmy tą atmosferą. Ludzie, którzy się u nas bawili, byli jak jedna duża rodzina. Z nami na czele. To chyba było najpiękniejszą rzeczą przez te kilkanaście lat prowadzenia Ekwadoru. Cały czas docierają do nas ciepłe słowa od klientów. Mamy wierną rzeszę fanów. Są tacy, którzy przyjeżdżają do nas od początku istnienia klubu - przyznają właściciele.
Odlot dostępny od ręki
Nie wszystko w Manieczkach było takie kolorowe. A raczej było, tylko nie zawsze zgodnie z prawem. Miejsca takie jak Ekwador zawsze były dobrym rynkiem zbytu dla dilerów narkotyków. W tamtych czasach z ich zdobyciem nie było większych problemów.
- Królowały ciacha (extasy) i puder (amfetamina). O twardszych raczej nie słyszałem. Ludzie chcieli się pobudzić, chcieli przetrwać imprezę do rana, w czym pomagały im właśnie te specyfiki. W klubie były dwie osoby, które miały wyłączność na rozprowadzanie dragów. Nikt obcy nawet nie próbował tego robić, bo wiedział, że może się to dla niego źle skończyć - zdradza Maciej.
- Jeśli chodzi o narkotyki, to zawsze byliśmy przeciwni temu procederowi, dla nas to coś strasznego - deklarują właściciele. I dodają: - Takie jednak były czasy. I takie środki może i były u nas, ale one były wtedy wszędzie. Nie mogliśmy przecież wszystkich gości przed wejściem prześwietlać do majtek. Zresztą to policja była od tego, aby zajmować się ściganiem ludzi rozprowadzającymi narkotyki, a nie my.
Ewa Kasińska, rzecznik policji w Śremie (Manieczki leżą w powiecie śremskim), zapytana o działania policji w czasach, kiedy Ekwador święcił największe sukcesy, nie potrafiła przytoczyć konkretnych akcji. Policyjne archiwa tak daleko nie sięgają.
- W czasach, kiedy klub święcił największe sukcesy, organizowaliśmy wzmożone działania prewencyjne pod kątem wykrywania osób posiadających środki odurzające. Policjanci badali także kierowców, czy aby nie prowadzą w stanie odurzenia - zapewnia Kasińska, jednocześnie dodając, że było to ponad 10 lat temu i policja nie ma notatek z tak dawnych czasów.
Koniec ery techno?
Ekwador jeszcze działa. Zaplanowane są kolejne imprezy, ludzie nadal chcą się bawić. Właściciele już nie. Mówią, że wystarczy. I zarzekają się, że nie chodzi o żadne zadłużenie, po prostu czują się wypaleni tym wszystkim, a skoro nie odnajdują dalszego zapału do prowadzenia klubu, to najlepszym wyjściem będzie jego sprzedaż.
- Klub chcemy sprzedać, ponieważ czujemy już przesyt tym wszystkim. Jak w każdym zawodzie, kiedyś w końcu następuje wypalenie. Miejsce na siebie zarabia, nadal mamy mnóstwo ludzi. Jeśli ktoś chce dalej prowadzić Ekwador, niech będzie to świeża krew, niech inni się w to bawią. My nie mamy sprecyzowanych wymagań co do przyszłości samego budynku. Nie chcemy tylko, żeby ktoś, kto przejąłby prowadzenie Ekwadoru, zepsuł jego markę - zaznaczają.
Bez entuzjazmu do decyzji właścicieli podchodzą wieloletni goście klubu. Na forach internetowych krążą wspomnienia, starsi bywalcy żalą się, że ich dzieci być może nie zdążą doświadczyć "najlepszej bani w Polsce".
- Do Ekwadoru zawsze chętnie się wracało. Życie wyglądało tak, że w tygodniu ludzie normalnie pracowali, a na weekend do Manieczek. Tam można było poczuć się zupełnie beztrosko, zapomnieć o wszystkich problemach świata - mówi nasz rozmówca Maciej, stały bywalec w Ekwadorze.
Jak reklamują swój obiekt sprzedający? Piszą, że w budynku nadal można prowadzić dyskotekę. Ale zachęcają też do przerobienia go na salę weselną, hotel czy działalność gospodarczą z zakresu handlu, usług, produkcji. Nikt z imprezowiczów nie wyobraża chyba sobie robienia zakupów, czy spania w miejscu, gdzie odbywały się największe balangi w Polsce. Przecież ich dzieci muszą jeszcze poczuć klimat, w jakim bawili się ich rodzice.
Ekwador znajduje się w Manieczkach, około 40 km od Poznania:
Mapy dostarcza Targeo.pl
Autor: Igor Białousz/i / Źródło: TVN24 Poznań
Źródło zdjęcia głównego: www.ekwador.com.pl