Ania chorowała na anoreksję, w wieku 13 lat trafiła do szpitala w Gnieźnie. Swój 9-tygodniowy pobyt tam nazywa piekłem. Opowiedziała dziennikarzom TVN24, że była psychicznie i fizycznie zmuszana do jedzenia. Rzecznik praw pacjenta potwierdził niektóre z jej zarzutów: że zakazywano jej kontaktów z matką i zamiast stosować psychoterapię, faszerowano lekami. Ordynatorka oddziału dziecięcego w Gnieźnie stwierdziła, że Ania to "jedyne niepowodzenie", a "trzy czwarte" innych pacjentów "to są problemy wychowawcze, to nie są chorzy".
Piekło - tym słowem Ania określa swój pobyt na oddziale psychiatrycznym dla dzieci i młodzieży w Gnieźnie (szpital nazywany jest Dziekanką).
- Rzucanie o łóżko, podduszanie, żebym coś zjadła, znęcanie się psychiczne, wmawianie, że wszyscy przeze mnie cierpią - tak dzisiaj wspomina zachowanie personelu szpitala, w którym leczyła anoreksję. Rozmawiali z nią dziennikarze TVN24 Monika Celej i Piotr Jeziorowski.
9 tygodni w szpitalu i "nie miałam ani jednej rozmowy z psychologiem"
Ania trafiła do Dziekanki w wieku 13 lat w 2015 roku. Ważyła wtedy niecałe 34 kilogramy, była w stanie zagrażającym życiu, miała myśli samobójcze. Musiała podpisać kontrakt z lekarzami, ile przybierze na wadze. To normalna procedura - ale metody, by to osiągnąć, stosowane w Dziekance już niekoniecznie. - Próbowałam oszukiwać, nie jadłam wszystkiego, chciałam coś schować - przyznała Ania. Co wtedy mieli robić pielęgniarze? - Przytykali mi nos, czekali aż otworzę buzię i wlewali zupę do buzi - mówiła.
Według kontraktu, w nagrodę za jedzenie miała chodzić do szkoły i mieć kontakt z rodziną. Według Ani, zakazano jej jednego i drugiego. Listy przemycała w brudnej bieliźnie, którą ze szpitala odbierała matka.
Pamięta, że personel śmiał się z jej wyglądu i winił ją, że krzywdzi wszystkich dookoła. Opowiedziała, że raz została przywiązana do łóżka pasami, które założono jej na ręce, nogi, tułów w taki sposób, że nie mogła się ruszać. Leżała tak 16 godzin, w tym czasie tylko raz przyszła do niej lekarka.
Terapia Ani trwała dziewięć tygodni. - Nie miałam ani jednej rozmowy z psychologiem, z psychiatrą widziałam się raz na tydzień, potem jak było coraz gorzej, to coraz rzadziej się widziałam z psychiatrą - opowiadała Ania.
Dziennikarze rozmawiali także z innymi byłymi pacjentami Dziekanki . Wysłuchali opowieści o zastraszaniu, braku empatii, nadużyciach.
Rzecznik praw pacjenta potwierdza zarzuty Ani
Zawiadomione przez dziennikarzy Biuro Rzecznika Praw Pacjenta wszczęło postępowanie i na początku stycznia potwierdziło zarzuty Ani, prócz tych, dotyczących przemocy. Po tylu latach od zdarzenia pracownicy biura nie mogli ich zweryfikować.
Stwierdzono, że naruszone zostały prawa pacjenta: do informacji i do wyrażenia zgody na udzielanie świadczeń medycznych, do poszanowania intymności i godności pacjenta, do poszanowania życia prywatnego i rodzinnego, do dokumentacji medycznej oraz do świadczeń medycznych. Rzecznik przekazał swoje ustalenia do Narodowego Funduszu Zdrowia.
- Wystąpiliśmy do podmiotu medycznego o zaniechanie stosowania takich praktyk – powiedział Marian Marciniak, dyrektor departamentu zdrowia psychicznego w biurze rzecznika praw pacjenta, odnosząc się do zakazu kontaktowania się pacjentów terapii zaburzeń odżywiania z rodziną.
W biurze rzecznika praw pacjenta toczy się także postępowanie w sprawie rzecznika praw pacjenta z Dziekanki. Według Ani i jej matki, stawał on po stronie personelu, a nie pacjentów.
Ordynatorka: my pracujemy w poprawczaku
Dziennikarze TVN24 starali się dotrzeć przez dyrekcję szpitala do lekarzy z Dziekanki: ordynatorki oddziału dla dzieci i młodzieży oraz lekarki prowadzącej Anię, które nadal tam pracują.
Udało im się nieoficjalnie porozmawiać z ordynatorką. Nagrali ją ukrytą kamerą.
- Ja naprawdę mogę się tłumaczyć z naszych metod leczenia przed lekarzami, przed terapeutami, ale ja nie będę się tłumaczyć, dlaczego ta pacjentka miała zastosowane jakieś tam leczenie - takie, a nie inne. No nie, no nie. Ja myślę, że świat jeszcze na głowie, na szczęście, nie stanął - mówiła ordynatorka.
Dziennikarze dopytywali ją także o nieprawidłowości w dokumentacji.
- Jakie? - ucięła ordynatorka. - Że jakiegoś dokumentu brakuje? No na litość boską. Może i brakuje, no. Pani doktor K., która prowadzi anoreksje od lat, jedyne niepowodzenie, które miała, to jest właśnie z tą dziewczyną - powiedziała o Ani.
A zarzuty innych pacjentek?
Ordynatorka: - Państwo macie wizerunek dziewczyn po kilku latach, które nagle, żeby się wypromować, mają swoje pięć minut w telewizji i będą w taki sposób funkcjonować. Trzy czwarte tych pacjentów to są problemy wychowawcze, to nie są chorzy. My już przestaliśmy pracować z chorymi psychicznie. My pracujemy w poprawczaku. Rodzic sobie nie radzi z dzieckiem, wsadza do nas do szpitala, a potem ma do nas pretensje: a dlaczego pani psycholog nie rozmawia przez dwa dni z kimś? Dlatego, że nie ma na to czasu. To są takie czasy, że ja nie jestem w stanie spełnić wszystkich wymagań - mówiła.
Wicedyrektor szpitala nie widzi problemów w dokumentacji leczenia Ani
Zanim dziennikarze poznali wyniki kontroli rzecznika praw pacjenta w Dziekance, rozmawiali o Ani z wicedyrektorem szpitala w Gnieźnie Łukaszem Mchem. Wicedyrektor znał sprawę Ani z dokumentacji, rozmawiał także z jej lekarką prowadzącą. - Mam poczucie, że jej opis całej sytuacji i jej dokumentacje prowadzone są kompletne, opisują wiele aspektów funkcjonowania pacjentki na oddziale - powiedział Mech.
Wbrew temu, co mówiły dziennikarzom Ania i jej matka, stwierdził, że - według dokumentacji - lekarki przekazywały matce Ani pełną wiedzę o tym, co działo się z jej dzieckiem w szpitalu. W trakcie rozmowy dziennikarze wskazali brak zawiadomienia rodziny o unieruchomieniu pacjentki. Mimo to Mech nadal utrzymywał, że dokumentacja jest kompletna.
Pokazali również wicedyrektorowi odręczne poprawki w kontrakcie Ani. Może to oznaczać, że kontrakt był modyfikowany w trakcie pobytu. Taki kontrakt zawierany jest między pacjentem a szpitalem po przyjęciu do placówki.
Wicedyrektor nie potrafił się do tego odnieść. Pytany był również o kontakty Ani z lekarzami. Stwierdził, że zależą one od kontraktu i "dostępności lekarza prowadzącego w danym momencie". - Nie przypominam sobie, żeby wpisy obejmowały tylko jedną wizytę raz w tygodniu, tych wpisów było zdecydowanie więcej, one były bardzo obszerne - powiedział.
Wicedyrektor wyjaśnił, że w terapii Ani "chodziło o to, żeby poprawić sytuację zdrowotną i życiową pacjentki, pacjentki ze skrajnie niską wagą ciała". Dziennikarze dopytali, dlaczego po 2,5 miesiąca nieskutecznej terapii nie zmieniono podejścia do pacjentki. - Trudno mówić w tej sytuacji o innym podejściu, inne podejścia były stosowane w innych szpitalach - powiedział Mech.
Ania zaliczyła wcześniej trzy pobyty w innym szpitalu. Mech jednak nie wiedział, jak tam leczono Anię. - To jedyna taka historia, gdzie mamy informacje o tym, że być może zawarte w kontrakcie założenia nie były odpowiednie dla pacjenta - podsumował.
- Drodzy państwo, weźcie proszę pod uwagę, że to, co będzie w tym materiale, będzie przyszłością tego oddziału albo nie - powiedział dziennikarzom Mech. - Mówiłem państwu przecież, że szukamy lekarzy i znalezienie lekarzy nie jest proste - dodał.
Gdy dziennikarze poznali wyniki kontroli rzecznika praw pacjenta, dyrekcja szpitala nie chciała już z nimi rozmawiać.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24