Tir zmiażdżył auto, którym jechała 26-letnia Marta Flasz i jej chłopak. Ona zginęła na miejscu, on nie pamięta, jak doszło do wypadku. Tragedia wydarzyła się w słoneczny dzień, na ruchliwej autostradzie A2. To miała być łatwa do wyjaśnienia sprawa, ale po ponad dwóch latach śledczy przyznają, że szczegółowego przebiegu zdarzeń najpewniej nigdy nie uda się odtworzyć.
Siedzący na fotelu pasażera Łukasz wybrał numer siostry. Przed chwilą przejechała przez bramki autostradowe na A2 w Strykowie, do których Łukasz ze swoją narzeczoną dopiero się zbliżali. Chciał się dowiedzieć, czy za przejazd w kierunku Poznania będzie mógł zapłacić kartą. Kilka chwil po tej próbie połączenia dojdzie do wypadku, w którym zginie Marta.
Łukasz będzie jedynym, obok prawdopodobnego sprawcy, świadkiem tragedii. Niestety niewiele z tego wszystkiego zapamięta.
Justyna, jego siostra, nie odebrała telefonu, coś zajęło jej uwagę, może czteroletni syn siedzący na tylnym fotelu? Próbowała oddzwonić po kilku minutach. Zaniepokoiła się jednak dopiero wtedy, kiedy w lusterku wstecznym zobaczyła chmurę dymu nad autostradą.
Po kilku próbach połączenia Łukasz w końcu odebrał telefon. Ciężko oddychał. Powiedział, że mieli z Martą wypadek, ale nie wie, jak do niego doszło.
- Ona jest nieprzytomna. Muszę kończyć - rzucił.
Justyna powiedziała mężowi, żeby jak najszybciej nawrócił. Było to możliwe dopiero na wysokości Zgierza. Kiedy wracali nitką w stronę Warszawy, zobaczyli tira stojącego obok połamanych autostradowych ekranów dźwiękochłonnych. Kilka metrów za nim zobaczyli kompletnie rozbitą toyotę, którą jechała Marta i Łukasz. Stali ledwie kilkaset metrów za punktem poboru opłat.
Szwagier Łukasza zostawił samochód niedaleko bramek i pobiegł w kierunku miejsca wypadku. Kiedy się zbliżył, zobaczył, że Marta jest reanimowana przez świadków. Łukasz był na zewnątrz auta i palił papierosa z nieobecnym spojrzeniem. Zanim szwagier do niego podszedł, został zaczepiony przez mężczyznę, który wysiadł z kabiny rozbitej ciężarówki.
- Pękła im opona, wyrzuciło ich pod moją maskę. Nic nie mogłem zrobić - powiedział z wyraźnym wschodnim akcentem kierowca tira.
Właśnie taką wersję początkowo przyjęła policja. Potem jednak okazało się, że było inaczej, choć nie do końca wiadomo jak.
Śledztwo
Łukasz trafił do szpitala, gdzie rozpoznano u niego wstrząs mózgu. Tam dowiedział się, że Marty nie udało się uratować - lekarz stwierdził jej zgon na miejscu wypadku. Kobieta zginęła z powodu obszernych obrażeń głowy: połamane przez tira elementy samochodu uszkodziły tył czaszki i spowodowały potężny uraz mózgu. Nie było żadnych szans na ratunek.
31-letni mężczyzna wypisał się na własną odpowiedzialność ze szpitala. Po kilku dniach był już przesłuchiwany w charakterze świadka. Starał się opowiedzieć jak najwięcej o szczegółach tragicznego przejazdu: że jechał z Martą do zoo w Borysewie pod Poddębicami i że przed nimi jechała jego siostra z rodziną.
"W środę [do wypadku doszło w niedzielę, 9 września 2018 roku - red.] mieliśmy wyjechać na stałe z Polski, lecieliśmy do Wielkiej Brytanii. Żegnaliśmy się z ojczyzną i podróżowaliśmy" - mówił. Za bramkami autostradowymi - jak opowiadał - rozmawiał z Martą o płycie, którą dała mu dwa tygodnie wcześniej.
"W pewnym momencie poczułem mocne uderzenie w tył naszego auta, aż mnie wyrzuciło do przodu, poczułem szarpnięcie pasów bezpieczeństwa. Spojrzałem na Martę, ona na mnie. Złapałem ją za kolano. Kolejna scena, którą pamiętam, to jak ktoś otwiera drzwi rozbitej toyoty, a Marta jest nieprzytomna i zakrwawiona" - zeznawał Łukasz.
Nie przypominał sobie żadnego wystrzału opony ani innych problemów z autem. 26-letnia Marta była kierowcą od ośmiu lat, bardzo pewnie czuła się za kierownicą. Nigdy wcześniej nie brała udziału w żadnej kolizji, nigdy nie dostała mandatu.
Śledztwo w sprawie spowodowania wypadku ze skutkiem śmiertelnym, do którego doszło na wysokości miejscowości Zelgoszcz prowadziła Prokuratura Rejonowa w Zgierzu. Na początku nic nie wskazywało na to, że okoliczności wypadku będą trudne do odtworzenia: w końcu do tragedii doszło na jednym z najpopularniejszych odcinków autostradowych w Polsce. Tir zderzył się z samochodem osobowym około 10.30, czyli - jak można było się wtedy spodziewać - świadków zdarzenia nie będzie brakować.
Oprócz tego w tirze zamontowany był tachograf, dzięki któremu jest możliwość odtworzenia prędkości ciężarówki przed wypadkiem. W toyocie znaleziono z kolei moduł rejestracji danych zdarzeniowych (z ang. EDR). Działa podobnie do tzw. czarnej skrzynki w samolocie. Rejestruje szczegółowo pracę podzespołów samochodu.
Jakby tego było mało, w punkcie poboru opłat roi się od kamer - w ich zasięgu jest m.in. miejsce zdarzenia.
Przez palce
Dzięki urządzeniu w toyocie prokuratura szybko dowiedziała się, że okoliczności wypadku musiały być inne, niż przedstawiał to Andrius, 39-letni kierowca tira z Litwy.
Z zapisanych danych wynikało, że tuż przed wypadkiem toyota z jakiegoś powodu stała przez co najmniej cztery sekundy na autostradzie. Marta naciskała hamulec. Zapisy wskazują, że na dwie sekundy przed zderzeniem w toyocie nie pracował silnik.
"Silnik zgasł lub został zgaszony przez kierującą pojazdem" - czytamy w opracowaniu, pod którym podpisał się specjalista ds. technicznych firmy Toyota. W oględzinach uczestniczyli również policjanci ze Zgierza. Na "czarnej skrzynce" był też ślad wskazujący, że auto było uderzone w bok. Ze względu na błąd odczytu danych nie można było jednak stwierdzić, kiedy doszło do tego uderzenia.
Dlaczego Marta miałaby zatrzymywać się na autostradzie? Dlaczego Łukasz nie pamięta żadnego postoju? I dlaczego kierowca tira mówił o pękniętej oponie? Szukając odpowiedzi na te pytania, prokuratorzy chcieli porównać czas, w którym przez bramki przejechali kierująca toyotą Marta i kierowca tira Andrius. Mogły w tym pomóc nagrania z kamer nad bramkami autostradowymi. Niestety kluczowe nagrania trafiły do kosza. Policjantka odpowiedzialna za zabezpieczanie materiału dowodowego, występując do Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego z wnioskiem o nagranie, pomyliła godziny. Zanim wykryto pomyłkę, właściwe filmy były już skasowane.
"Funkcjonariuszka, występując o zapis monitoringu, podała we wniosku godzinę wypadku, jaka została ustalona we wstępnej notatce" - informuje podkomisarz Magdalena Nowacka ze zgierskiej policji w stanowisku przesłanym redakcji tvn24.pl, dodając, że podana tam godzina okazała się inna od rzeczywistej.
Dwa foldery
Niedługo potem okazało się, że to niejedyny problem śledczych. Biegły, który miał sprawdzić zapisy z tachografu, zgłosił zastrzeżenia do sposobu, w jaki policja zabezpieczała ślady: skrytykował przede wszystkim fakt, że funkcjonariusze zgrali jedynie część danych z cyfrowego tachografu, który znajdował się w ciężarówce prowadzonej przez Litwina.
Urządzenie bowiem - jak podkreślał specjalista powołany przez śledczych - rejestruje dane w dwóch folderach: do jednego trafiają dane mniej dokładne (informacje o prędkości i pracy systemów pojazdu zapisywane są raz na sekundę) oraz znacznie bardziej szczegółowe, gdzie zapis danych następuję cztery razy na sekundę. Niestety z nieznanego powodu policji udało się zabezpieczyć tylko te mniej dokładne dane. Reszta przepadła.
Dlaczego ma to znaczenie?
- Musimy zrozumieć, że w ciągu sekundy dzieje się niemało: pojazd jadący z prędkością 90 km/h pokonuje w tym czasie 25 metrów. Przy takiej rozdzielczości czasowej musimy szacować w przybliżeniu, kiedy kierowca podjął manewr obronny i z jakiej prędkości musiał wyhamować - wyjaśnia w rozmowie z tvn24.pl Andrzej Duś, biegły, który badał tachografy na zlecenie prokuratury.
Właśnie dlatego w niektórych tachografach dane rejestrujące przebieg jazdy są gromadzone czterokrotnie częściej.
- Na podstawie tak dokładnych danych możemy nie tylko odczytać dokładną prędkość pojazdu, ale też dużo precyzyjniej odtworzyć przebieg wypadku. Dlatego zawsze ubolewam, kiedy funkcjonariusze nie zabezpieczą wszystkich danych, które można było zabezpieczyć - dodaje biegły.
W ekspertyzie dla prokuratury zaznacza, że "tachografy cyfrowe zostały wprowadzone do użytkowania od 1 maja 2006 roku (…) Służby obsługujące zdarzenia drogowe miały dość czasu, by zapoznać się z obowiązującymi przepisami, jak również z wymaganiami dotyczącymi zabezpieczenia dowodu materiału źródłowego" - punktował wówczas biegły, który z powodu braku części danych mógł tylko szacunkowo obliczyć, że Litwin chwilę przed wypadkiem miał od 70 do 85 kilometrów na godzinę na liczniku.
Wersja 1: Marta się zatrzymała
Prokuratura wiedziała, że z każdym kolejnym problemem maleje szansa na rozwikłanie - z pozoru prostej - sprawy. Rozpoczęto gorączkowe poszukiwania świadków wypadku, w którym zginęła Marta. O pomoc w internecie prosili też bliscy zmarłej. Najwięcej o okolicznościach wypadku mógł powiedzieć inny Litwin, który jechał kilkadziesiąt metrów za ciężarówką, która uderzyła w toyotę.
"Zauważyłem, że spod ciężarówki lecą fragmenty jakichś części. Za chwilę ciężarówka nagle zahamowała, uderzyła w bandę i 'złamała się', kabina odwróciła się w przeciwną stronę do kierunku jazdy" - mówił kierowca.
Nie był jednak w stanie powiedzieć, co działo się tuż przed wypadkiem. Śledczy zdecydowali się zatem wystąpić do Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego o tablice rejestracyjne wszystkich pojazdów, które w krytycznym momencie "odbiły się" w systemach poboru opłat na A2. Niedługo potem akta zaroiły się niewiele wnoszącymi relacjami kilkudziesięciu osób, które o wypadku - jak twierdziły - nie miały zielonego pojęcia albo widziały jakieś rozbite auta na nitce w kierunku Poznania.
Ostatecznie śledczy polecili biegłemu z zakresu ruchu drogowego, żeby pochylił się nad zgromadzonym materiałem dowodowym i odtworzył okoliczności wypadku. Ekspert stwierdził, że:
Na podstawie tej ekspertyzy śledczy zdecydowali się przedstawić zarzuty litewskiemu kierowcy. Mężczyzna usłyszał zarzut spowodowania wypadku ze skutkiem śmiertelnym, za co grozi nawet do ośmiu lat więzienia. Kierowca został przesłuchany na Litwie na podstawie Europejskiego Nakazu Dochodzeniowego.
Andrius B. nie przyznał się do winy. Konsekwentnie zaznaczał, że toyota nie stała na drodze, tylko zjechała nagle z sąsiedniego pasa w taki sposób, że nie mógł uniknąć zderzenia. "To wszystko działo się bardzo szybko, nie zdążyłem nawet zacząć hamować, ani wykonać żadnego manewru" - twierdził.
Wersja 2: był ktoś trzeci
Rodzina zmarłej Marty Flasz była niezadowolona z tego, iż - jak to interpretowali w tamtym czasie - prokuratura pogodziła się z tym, że nie udało się odtworzyć okoliczności wypadku.
- Dlatego też z własnej inicjatywy poprosiliśmy o ponowne zbadanie czarnej skrzynki z toyoty biegłych zajmujących się rzeczoznawstwem techniki samochodowej - opowiada Ewa Flasz, matka zmarłej Marty.
Specjaliści rozpoczęli pracę od dokładnych oględzin wraku stojącej na policyjnym parkingu toyoty. Szybko znaleziono ślady, które nie pasują do wersji, jaką przedstawił biegły powołany przez prokuraturę.
"W czasie oględzin na elemencie drzwi tylnych lewych pojazdu zidentyfikowałem ślady tarcia o kształcie kolistym na całej wysokości poszycia drzwi" - zaczyna swoją analizę biegły (jest rzeczoznawcą Polskiej Izby Motoryzacji, prosił, żeby nie podawać jego danych w artykule).
Znalezione ślady - jak wskazuje autor ekspertyzy - nie mogły powstać w sposób przyjęty przez prokuraturę (wersja zakłada, że tir uderzył w tylną lewą część klapy bagażnika toyoty, po czym auto zostało odrzucone w prawo).
W ramach ekspertyzy po raz kolejny odczytano i przeanalizowano dane z czarnej skrzynki samochodu, w którym jechała Marta Flasz z chłopakiem. Wyniki też były - z perspektywy rodziny - przełomowe. Biegły zajmujący się analizą danych wypadkowych odczytał, że toyota miała co najmniej trzy kolizje, z czego jedną znacznie wcześniej, choć o niezidentyfikowanej dacie, a dwie kolejne 9 września 2018 roku na autostradzie A2:
"W wyniku zderzenia bocznego nastąpiła zmiana prędkości pojazdu Toyota w osi poprzecznej o 7,5 km/h, co zostało zmierzone przez czujnik centralny" - zaznaczył ekspert. O prawdziwości tej hipotezy ma przemawiać fakt, że w rozbitym aucie otwarta była lewa kurtyna powietrzna (która nie otworzyłaby się przy centralnym uderzeniu w tył).
To miałoby tłumaczyć późniejsze zatrzymanie toyoty: po otworzeniu kurtyny bocznej w tym modelu samochodu wyłączona zostaje pompa paliwowa, w konsekwencji czego silnik gaśnie.
Telefon widmo
Śledczy starali się ustalić, co mogło rozproszyć litewskiego kierowcę. Podejrzenie padło na telefon komórkowy. Okazało się jednak, że firma obsługująca numer telefonu na terenie Polski zarejestrowała tylko jedną aktywność z jego urządzenia: wiadomo, że Litwin dzwonił na jakiś polski numer telefonu tuż po wypadku.
Rozmowa trwała 31 sekund. Z kim rozmawiał Andrius B.? On sam twierdzi, że nie pamięta, do kogo dzwonił. Ustalić próbowała to prokuratura, która wystąpiła do wszystkich obecnych na polskim rynku operatorów z zapytaniem, czy użytkownik tego numeru jest ich klientem i - jeżeli jest - jak się nazywa.
Potem działy się rzeczy trudne do wytłumaczenia: wszystkie zapytane firmy stwierdzały, że nie obsługują numeru, o który pytają śledczy, choć jest to numer z prefiksem +48. W aktach sprawy nie ma śladu po tym, żeby ktoś z policji lub z prokuratury próbował skontaktować się z osobą, do której dzwonił Litwin po wypadku.
Zatem zrobiliśmy to sami. Początkowo w słuchawce usłyszeliśmy komunikat, że wybrany abonent jest niedostępny. Jednak następnego dnia otrzymaliśmy SMS z informacją, że użytkownik włączył urządzenie. Po ponownym wybraniu numeru uzyskaliśmy połączenie: w słuchawce usłyszeliśmy męski głos. Na nasze pytanie o wypadek z września 2018 roku na A2 usłyszeliśmy, że nie będzie na ten temat z nami rozmawiać.
- Od dawna ma pan ten numer? - zapytaliśmy. Odpowiedzi już nie było, bo rozmówca się rozłączył i na nowo wyłączył telefon.
Nie do patrzenia
Wersja, że toyotę ktoś musiał najpierw uderzyć w bok, nie została zignorowana przez zgierską prokuraturę. Na przesłuchanie został wezwany biegły, który stworzył wcześniejszą rekonstrukcję. Zaczął od tego, że nie mógł dopatrzeć się śladów na lewych drzwiach toyoty, bo auta nigdy nie widział - opierał się na dokumentacji fotograficznej (gdzie ślady nie były widoczne) oraz zdjęciach z jednego z serwisów internetowych.
Stwierdził, że wersja o trzecim uczestniku zdarzenia jest nie do obrony, bo w relacji żadnego ze świadków nie ma o nim mowy. Poza tym - jak zaznaczył biegły - ewentualne uderzenie w bok sprawiłoby, że toyota nie byłaby uderzona w tył, bo prawdopodobieństwo zatrzymania się przodem do kierunku jazdy nie byłoby wysokie.
Jak zatem pojawiły się ślady na drzwiach z lewej strony? Biegły stwierdził, że mogły one powstać już po pierwszym uderzeniu, kiedy rozbite pojazdy przesuwały się i mogły się o siebie ocierać.
Ostatecznie prokuratorzy uznali, że nie mają jak zweryfikować wersji o trzecim uczestniku wypadku i zamknęli śledztwo, wysyłając do sądu akt oskarżenia przeciwko litewskiemu kierowcy.
- Udowodniliśmy, że kierowca tira mógł uniknąć wypadku, gdyby uważnie obserwował drogę. Możemy na podstawie zgromadzonych materiałów udowodnić przed sądem, że gdyby nie jego błąd, do tragedii by nie doszło - zaznacza w rozmowie z tvn24.pl Krzysztof Kopania z łódzkiej prokuratury okręgowej.
Podkreśla, że śledztwo po śmierci Marty Flasz trwało dwa i pół roku.
- Sprawdziliśmy okoliczności wypadku w takim stopniu, w jakim to było możliwe. Postawiona przez jednego z biegłych teza o udziale trzeciego pojazdu w wypadku nie znajduje w naszej ocenie wystarczającego potwierdzenia w aktach sprawy. Dlatego uznaliśmy, że należy w tej sprawie wysłać akt oskarżenia do sądu - dodaje Kopania.
***
Łukasz mieszka dziś w Wielkiej Brytanii. Regularnie stara się przylatywać do Polski i odwiedzać grób Marty.
- Wie pan, jak sprzątam jej grób, to nie mam siły podnieść wzroku na jej zdjęcie nagrobne. To nie był jej czas, to nie była pora. To zresztą napisaliśmy na jej grobie - opowiada Ewa Flasz.
Mówi, że każdego dnia jej myśli krążą wokół wypadku córki.
- Gdyby nie nasze zaangażowanie, nawet nie wiedzielibyśmy, jak bardzo skomplikowana to była historia. Przecież już kilka chwil po wypadku policja podawała, że córce pękła opona - podkreśla.
Boli ją stanowisko prokuratury, która finalnie uznała, że jej córka zatrzymała się na autostradzie bez przyczyny.
- Za kierownicą siedziała młoda dziewczyna. Wystarczy, żeby uznać, że mogła zrobić coś tak nieodpowiedzialnego. Ale ja wiem, jak mądrą, rozważną i przewidującą osobą była moja córka. Modlę się o to, że któregoś dnia dowiem się, co tak naprawdę się stało - kończy Ewa Flasz.
***
Proces oskarżonego Andriusa B. rozpoczął się w lipcu tego roku. Podczas pierwszej rozprawy doszło do odczytania aktu oskarżenia. Kolejna rozprawa zaplanowana jest na październik.
Litwin konsekwentnie nie przyznaje się do winy.
Autorka/Autor: Bartosz Żurawicz
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24 Łódź