- Jako praktykujący katolik czuję niepokój, słysząc określenie "poglądy radykalno-katolickie", bo to jest stygmatyzacja katolików. Uważam, że wykładowca ma prawo wypowiadać swoje poglądy, a studenci mają prawo się z nimi nie zgadzać. Jeśli wykładowca nie dopuszcza dyskusji, jeśli jego opinie kogoś obrażają, studenci mają prawo się poskarżyć. Trzeba o tym porozmawiać. Po to też wszczyna się postępowanie dyscyplinarne. Do tego momentu spór w Uniwersytecie Śląskim nikogo nie oburzał – mówi prorektor Uniwersytetu Łódzkiego. Burzę wywołało dopiero wkroczenie w sprawę prokuratury.
- Podstawowym warunkiem istnienia uczelni jest jej autonomia, odrębność od władz, wolność od nacisków politycznych, niezależność, która umożliwia swobodną dyskusję. Jeśli przyjmiemy, że ktoś z założenia, na mocy autorytetu, dominującej ideologii, światopoglądu, mody, metodologii, wyznania ma rację, a inni jej nie mają, nie ma miejsca na dyskusję - mówi dr hab. Tomasz Cieślak, prorektor Uniwersytetu Łódzkiego do spraw studenckich, wnioskodawca uchwały o solidarności z Uniwersytetem Śląskim.
I dodaje: - Uczelnia to ma być kuźnia, gdzie będą się ścierały najróżniejsze poglądy, nawet absurdalne, i one mają być rozpatrywane wspólnie przez całą społeczność akademicką. W sytuacji, kiedy do wewnętrznego sporu na uczelni - w momencie, kiedy ten spór uczelniany nie został rozstrzygnięty - wkracza aparat władzy, kiedy to ta władza wskazuje, kto ma rację, podważa w ten sposób podstawę autonomii uczelni.
- Nie chodzi o poparcie studentów ani o wskazywanie winnych, ale o to, żeby można było wypowiadać poglądy we wzajemnym szacunku. Kiedy jedna ze stron nie godzi się z inną i jest poddawana przesłuchaniom na policji, trudno tego nie uznać za nacisk. W konsekwencji w środowisku akademickim może się pojawić lęk przed swobodną dyskusją, a to będzie bardzo źle dla nauki, dla dydaktyki, dla autonomii uczelni - podkreśla Cieślak.
"Osoba prywatna"
Policja przesłuchiwała studentów Uniwersytetu Śląskiego. Wzywani byli kolejno i spędzali w Komisariacie I w Katowicach trzy, cztery, czasem sześć godzin.
Na pierwszych przesłuchaniach byli sami i – jak opowiadali w mediach - wychodzili z komisariatu roztrzęsieni, z płaczem.
Nie mogą ujawniać treści i rodzaju zadawanych pytań ani odpowiedzi, obowiązuje ich tajemnica śledztwa. Trwa dopiero postępowanie przygotowawcze.
Co takiego zrobili?
W grudniu 2018 roku złożyli skargę na swoją wykładowczynię socjologii doktor habilitowaną Ewę Budzyńską. Ale nie do organów ścigania, na policję czy do prokuratury, tylko do władz swojej uczelni. Chodziło o treść wykładów z socjologii rodziny.
Burza rozpętała się na początku 2020 roku. Budzyńska odeszła z uniwersytetu w geście protestu po tym, jak rzecznik dyscyplinarny uczelni postanowił ukarać ją naganą.
W uniwersytecie rozpoczęło się postępowanie dyscyplinarne, które trwa do dzisiaj, a do sprawy - w obronie Budzyńskiej - włączyła się Fundacja Instytut na rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris.
Równocześnie do prokuratury wpłynęło zawiadomienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa w trakcie uczelnianego postępowania dyscyplinarnego. Przestępstwo ma polegać na tworzeniu fałszywych dowodów. Śledczy informują, że zawiadamiający to "osoba prywatna, niezwiązana z żadną ze stron".
Kto stoi za tą "osobą"?
Michał Woś, minister rodem ze Śląska, 20 stycznia 2020 roku na briefingu w Katowicach powiedział, że zawiadomienie złożyła działaczka jego partii Solidarna Polska. Woś, prawnik z wykształcenia, przewodzi dzisiaj resortowi środowiska. Ale wcześniej był doradcą ministra sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry, szefem jego gabinetu politycznego, jego pełnomocnikiem. Na briefingu przekazał także informację od Ziobry, że minister polecił prokuraturze zbadać tę sprawę. Wreszcie zapowiedział utworzenie zespołu parlamentarnego do spraw walki z cenzurą na uczelniach.
Woś nie był pierwszym politykiem, który wtrącił się w sprawę Budzyńskiej. Ówczesny wicepremier, minister nauki Jarosław Gowin śledził ją od początku, a 18 stycznia na Twitterze zaanonsował projekt ustawy chroniącej wolność słowa i badań na polskich uczelniach. "Nie pozwolimy środowiskom skrajnie zideologizowanym na cenzurę" – napisał. Podobnie jak Tomasz Cieślak z UŁ podkreślał potrzebę dyskusji z poglądami, ale uważał, że na Uniwersytecie Śląskim zakneblowano usta wykładowczyni.
Projekt przedstawił 30 stycznia. Zakłada on utworzenie komisji do spraw wolności w systemie szkolnictwa wyższego i nauki. W jej skład ma wejść dziewięć osób: czterech powoła minister, pozostałych przedstawiciele Parlamentu Studentów RP, Krajowa Reprezentacja Doktorantów oraz Rada Główna Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Muszą to być osoby "bezstronne, które mają nieposzlakowaną opinię i przestrzegają zasad etyki naukowej".
Nauczyciel akademicki, pracownik naukowy, student i doktorant, którego "wolności zostały zagrożone lub naruszone, może zwrócić się do komisji z wnioskiem o przedstawienie rekomendacji w jego sprawie".
Kadencja komisji ma trwać pięć lat, a praca pierwszego zespołu rozpocznie się 1 października 2020 roku. Gowin zapewniał, że chce bronić tak samo specjalistów od gender studies, od ochrony życia poczętego i filozofii marksistowskiej. Ale 9 kwietnia na własne życzenie przestał być ministrem.
Sześć godzin, 70 pytań
Śledztwo, prowadzone przez policję pod nadzorem Prokuratury Rejonowej Katowice-Południe, zostało wszczęte z artykułu 235 Kodeksu karnego.
Kto, przez tworzenie fałszywych dowodów lub inne podstępne zabiegi, kieruje przeciwko określonej osobie ściganie o przestępstwo, w tym i przestępstwo skarbowe, wykroczenie, wykroczenie skarbowe lub przewinienie dyscyplinarne albo w toku postępowania zabiegi takie przedsiębierze, podlega karze pozbawienia wolności do lat 3.Kodeks karny, art. 235
Budzyńska ma w sprawie status osoby pokrzywdzonej. W efekcie jej pełnomocniczka może brać udział w przesłuchaniach i przepytywać studentów, którzy się na nią poskarżyli. To pełnomocniczka z tej samej kancelarii, która reprezentuje socjolożkę w postępowaniu uczelnianym, czyli z Ordo Iuris.
Studenci przesłuchiwani są w charakterze świadków. Zadawanych jest im nawet 70 pytań. Większość – zdarzyło się, że 80 procent - pada z ust pełnomocniczki Budzyńskiej. Odkąd towarzyszą im pełnomocnicy pro bono, na wiele pytań studenci odpowiadają "nie wiem".
3 czerwca pełnomocniczka socjolożki złożyła wniosek o przeniesienie czynności do prokuratury i nagrywanie ich. Powód: w przestrzeni medialnej pojawią się nieprawdziwe informacje na ich temat. Dwoje studentów zostało odesłanych do domu i wyznaczono im nowy termin.
Zarówno Ordo Iuris, jak i prokuratura odmówiły odpowiedzi na pytanie, jak wniosek został rozpatrzony. Kolejne przesłuchania nadal odbywają się w komisariacie. Ale w sali pojawiła się kamera.
Pod skargą na Budzyńską podpisało się dwunastu studentów. Ostatni zostali wezwani do komisariatu na 18 czerwca. Zapytałam policję i prokuraturę, czy to koniec przesłuchań. Nie otrzymałam odpowiedzi.
Jeśli to koniec czynności przygotowawczych, prokuratura ma 30 dni na podjęcie decyzji, co dalej z postępowaniem.
Członkowie wspólnoty
25 maja głos w sprawie zabrał Uniwersytet Śląski.
"Z głębokim zaniepokojeniem odbieramy podejmowane przez organy ścigania przesłuchiwanie studentów, którzy zdecydowali się wnieść skargę na budzące ich sprzeciw treści zajęć prowadzonych przez Panią dr hab. Ewę Budzyńską. Skarga ta stanowi przedmiot postępowania prowadzonego przez niezależną komisję dyscyplinarną UŚ, zgodnie z obowiązującymi w tym względzie przepisami. Nie ma żadnych podstaw, aby wątpić w rzetelność i bezstronność działań tej komisji. Czynności organów ścigania podejmowane w czasie, gdy toczy się nadal postępowanie przed organami uczelni, są odbierane przez wielu członków wspólnoty naszego Uniwersytetu, jako ingerujące w autonomię funkcjonowania jego organów. Powinny one realizować powierzone im przez prawo zadania w sposób nieskrępowany, z poszanowaniem zasad wolności słowa, autonomii uczelni oraz podstawowych wartości, jakie szanowane winny być w Uniwersytecie. Władze uczelni nie mają formalnej możliwości udziału w czynnościach procesowych organów ścigania, jednakże uważnie obserwują sposób ich prowadzenia oraz należyte respektowanie praw i wolności uczestników tego postępowania. Każdy członek wspólnoty naszej uczelni może liczyć na wszelkie dostępne i zgodne z prawem formy wsparcia i pomocy” – oświadczył prorektor ds. kształcenia i studentów Uniwersytetu Śląskiego profesor Ryszard Koziołek.
Ale to uczelnia przekazała śledczym adresy studentów, którzy poskarżyli się na Budzyńską.
- Początkowo odmówiliśmy przekazania danych studentów ze względu na brak właściwej podstawy prawnej – wyjaśnia Jacek Szymik-Kozaczko, rzecznik Uniwersytetu Śląskiego. - Jednak w drugim wezwaniu byliśmy już zobligowani przekazać część danych. Jesteśmy uczelnią publiczną, działamy w zgodzie z prawem, nawet jeśli nie widzimy podstaw do podjęcia tego postępowania.
Chodzi o artykuł 15 § 3 Kodeksu postępowania karnego.
Osoby prawne lub jednostki organizacyjne niemające osobowości prawnej inne niż określone w § 2 [instytucje państwowe i samorządowe – red.], a także osoby fizyczne są obowiązane do udzielenia pomocy na wezwanie organów prowadzących postępowanie karne w zakresie i w terminie przez nie wyznaczonym, jeżeli bez tej pomocy przeprowadzenie czynności procesowej jest niemożliwe albo znacznie utrudnione.Kodeks postępowania karnego, art. 15 § 3
Studentom to nie wystarczyło. W piśmie do rektora Uniwersytetu Śląskiego 5 czerwca wykazują, że powyższy przepis ogranicza konstytucyjne prawo do prywatności. Dlatego przekazanie danych dotyczy przypadków skrajnych, "kiedy pomoc organu nieprocesowego jest niezbędna dla dokonania danej czynności procesowej, którą to niezbędność należy wiązać np. z nagłością jakiegoś zdarzenia i potrzebą natychmiastowej reakcji ze strony organu procesowego, technicznymi lub faktycznymi ograniczeniami przeprowadzenia czynności".
Uważają, że żądanie ich danych osobowych przez organy postępowania przygotowawczego, a następnie przekazanie ich przez Uniwersytet miało "charakter bezprawny oraz w sposób rażąco naruszający podstawowe zasady porządku prawnego demokratycznego państwa prawa".
Otrzymali pisemną odpowiedź, ale postanowili jej nie udostępniać.
Winny: rzecznik dyscyplinarny
Szefowa Prokuratury Rejonowej Katowice-Południe Bogusława Szczepanek-Siejka wyjaśnia, że po przesłuchaniu osoby, która złożyła doniesienie oraz analizie materiałów, uzyskanych z Uniwersytetu Śląskiego, "uznano, iż zachodzi uzasadnione podejrzenie popełnienia przestępstwa i niezbędne jest przeprowadzenie postępowania przygotowawczego".
- Dochodzenie zostało wszczęte przez organ policji, a jego celem jest, zgodnie z dyspozycją artykułu 297 § 1 Kodeksu postępowania karnego wyjaśnienie okoliczności sprawy i ustalenie, czy został popełniony czyn zabroniony, a jeśli tak, to czy stanowi przestępstwo - informuje prokurator w odpowiedzi na moje pytania.
Szczepanek-Siejka zaznacza, że postępowanie prowadzone jest w sprawie, a obecnie gromadzony jest materiał dowodowy, który po skompletowaniu będzie poddany ocenie prawnokarnej.
Rąbka tajemnicy, jak wyglądało postępowanie na uczelni, uchyliła sama Ewa Budzyńska, rozżalona tym, że po wszczęciu śledztwa w prokuraturze władze Uniwersytetu Śląskiego udzieliły wsparcia studentom, a jej nie. W oficjalnym oświadczeniu, opublikowanym 1 czerwca, między innymi na stronie Ordo Iuris, wypunktowała zarzuty pod adresem władz Uniwersytetu Śląskiego.
Według socjolożki:
- 8 stycznia 2019 roku dziekan wydziału, w którym pracowała, wręczył jej niekompletny i anonimowy tekst skargi studentów, bez podpisów oskarżycieli i załączników. Twierdzi, że nie otrzymała takich informacji do dzisiaj, mimo że od listopada 2019 roku toczy się wobec niej postępowanie dyscyplinarne;
- 24 stycznia 2019 roku ten sam dziekan groził jej telefonicznie komisją dyscyplinarną, jeśli nie odpowie szybko rektorowi na zarzuty studentów;
- 1 lutego 2019 odniosła się do zarzutów, a rektor, nie odpowiadając jej, tydzień później skierował sprawę do rzecznika dyscyplinarnego;
- gdy w połowie marca 2019 sprawa wyciekła do mediów wraz z treścią skargi i wypowiedziami studentów, władze uczelni nie udzieliły jej żadnego wsparcia;
- 22 października rzecznik powiadomił ją o złożeniu wniosku o wszczęcie postępowania dyscyplinarnego i ukarania jej naganą przez komisję dyscyplinarną;
- 14 listopada, po 10 miesiącach oczekiwania na sprawiedliwe rozpatrzenie sprawy, złożyła prośbę o rozwiązanie umowy o pracę, która została przyjęta bez jakiejkolwiek rozmowy.
Profesor Budzyńska uważa, że winny jest rzecznik dyscyplinarny UŚ profesor Wojciech Popiołek, który jej zdaniem dopuścił się szeregu błędów i rażących uchybień procesowych. Wymienia je:
- okazywał protokół zeznań jednego świadka kolejnemu świadkowi;
- przekroczył sześciomiesięczny termin na zakończenie postępowania wyjaśniającego;
- nie przedstawił jej formalnie zarzutów ani nie sformułował precyzyjnie wniosku o ukaranie, przez co utrudnił jej obronę.
Według ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, postępowanie wyjaśniające kończy się z upływem sześciu miesięcy umorzeniem bądź skierowaniem wniosku o ukaranie do komisji dyscyplinarnej tudzież rektora, jeśli przewinienie jest cięższe.
- Termin sześciomiesięczny jest - jak się zwykle uważa – tak zwanym terminem instrukcyjnym. Jego upływ nie wpływa na możliwość wniesienia wniosku dyscyplinarnego. Zatem - jeżeli uzasadniały to okoliczności postępowania wyjaśniającego - mogło trwać dłużej. W różnych postępowaniach to różnie wygląda, bo możliwość zachowania terminu zależy od różnych okoliczności, związanych z przeprowadzanym postępowaniem dowodowym – wyjaśnił nam profesor Popiołek.
Pozostałe zarzuty, jak mówi rzecznik, komisja dyscyplinarna uznała za bezzasadne. - Ale to stanowisko może zostać zakwestionowane w ewentualnym postępowaniu odwoławczym, w drugiej instancji, jeżeli nastąpi odwołanie od orzeczenia Komisji Dyscyplinarnej – dodał rzecznik.
Budzyńska zapowiada w swoim oświadczeniu, że kolejne rażące uchybienia rzecznika zostały ujawnione w prokuraturze, ale z uwagi na tajemnicę śledztwa nie może o nich mówić.
"Pragnę z całą mocą podkreślić – dodaje na koniec socjolożka - że próba przerzucenia ciężkości mojej sprawy z jej meritum, jakie stanowi naruszenie przez Uniwersytet Śląski w Katowicach fundamentalnej zasady, jaką jest wolność akademicka, na rzekomy konflikt ze studentami, odbieram jako nieetyczną formę obrony ze strony Uniwersytetu Śląskiego, wykorzystującego do tego studentów, do których nie mam pretensji. Kładę bowiem złożenie przez nich bezpodstawnej skargi na karb młodego wieku oraz niedoświadczenia. Nie mają też oni obiektywnych powodów do obawy w związku z toczącym się postępowaniem karnym przed organami ścigania".
W tym samym piśmie zarzuty studentów nazywa "bezpodstawnymi i ideologicznymi". Jednak nie precyzuje dlaczego.
Skarga
Słynna skarga na Budzyńską została złożona u rektora Uniwersytetu Śląskiego 21 grudnia 2018 roku. Jej sygnatariusze byli wtedy na drugim roku studiów socjologii.
Dotyczyła modułu "Socjologia problemów społecznych: Międzypokoleniowe więzi w rodzinach światowych". Studentów zaniepokoiło "narzucanie ideologii anti-choice, poglądów homofobicznych, antysemityzmu, dyskryminacji wyznaniowej, informacji niezgodnych ze współczesną wiedzą naukową oraz promowanie poglądów radykalno-katolickich".
Wypunktowali, co ich zdaniem Budzyńska mówiła na zajęciach 17 grudnia 2018 roku i wcześniejszych:
- tabletki antykoncepcyjne i wkładka domaciczna mają działanie wczesnoporonne, a stosowanie ich to zachowania antyspołeczne;
- aborcja to morderstwo, niezależnie od przyczyny, płód to dziecko (twierdzili też, że wykładowczyni pokazywała im modele różnych faz rozwoju płodu niezgodne z rzeczywistością, do skargi załączyli fotografie modeli płodów, które oglądali na zajęciach);
- normalna rodzina składa się zawsze z mężczyzny i kobiety;
- obecnie dominuje ideologia gender, która nie jest nauką, jest jak komunizm, bo naukowcy zmuszani są do jej przyjęcia i respektowania, a różnice kulturowe związane z płcią w krajach europejskich to wymyślony problem;
- posyłanie dzieci do żłobka to ich krzywdzenie;
- eutanazja to morderstwo, wiele zabiegów wykonuje się bez zgody pacjentów, a w krajach zachodnich rodziny pozbywają się w ten sposób osób starszych ze względu na własną wygodę.
Studenci prosili o wyjaśnienie zachowania wykładowczyni, twierdząc, że jej postawa uderza w dobre imię uczelni, wydziału, instytutu, szkolnictwa wyższego oraz nauki, wprowadza w błąd, zachęca do dyskryminacji i uprzedzeń. "Wykładowcy i wykładowczynie akademiccy są autorytetami naukowymi, dlatego wymagamy od nich dociekania prawdy i prezentowania postaw odpowiedzialnych społecznie, wolnych od ideologii i wartościowania naszych codziennych wyborów. Do tego chcemy, by język używany na zajęciach był pozbawiony opresyjnych i potępiających stwierdzeń, ponieważ ma on ogromny wpływ na kształtowanie świadomości w każdej kwestii" – podkreślili na koniec.
Negatywne skutki wychowywania
Poprosiłam Ewę Budzyńską, by opisała, jak jej zdaniem wyglądały zajęcia ze studentami, którzy się na nią poskarżyli. Odmówiła.
Ordo Iuris, odnosząc się do skargi studentów w styczniu 2020 wyjaśniał, że Budzyńska przedstawiała na wykładach różne formy rodziny "na przestrzeni wieków w zależności od kształtującej ją kultury lub religii. W czasie zajęć studenci poznawali odmienności kulturowe rodzin wyznawców chrześcijaństwa, judaizmu, islamu czy hinduizmu".
Skarga, zdaniem Ordo Iuris, powstała po zajęciach na temat rodziny w kontekście nauki chrześcijańskiej. "Tym, co wzburzyło protestujących, było nazwanie człowieka w prenatalnej fazie rozwoju 'dzieckiem' oraz pokazywanie modeli różnych faz rozwoju płodowego dziecka. Krytyka dotyczyła także zaprezentowania badań wskazujących na negatywny wpływ posyłania dzieci do żłobków na ich rozwój, a przede wszystkim samego zreferowania przez wykładowcę definicji rodziny jako podstawowej i naturalnej komórki społeczeństwa opartej o związek kobiety i mężczyzny. Nie do przyjęcia okazało się także zaprezentowanie publikowanych w prasie naukowej wyników badań na temat skutków wychowywania dzieci przez osoby pozostające w relacjach homoseksualnych".
Jakich badań?
W lutym, po pierwszym posiedzeniu komisji dyscyplinarnej uczelni w sprawie Budzyńskiej Ordo Iuris tak to przedstawił: "Protestujących wzburzyło m.in. określenie osoby w prenatalnej fazie rozwoju mianem dziecka czy wskazanie, że rodzina jest naturalną komórką społeczną opartą o związek kobiety i mężczyzny. Studentom nie spodobało się również przytoczenie naukowych badań na temat negatywnych skutków posyłania dzieci do żłobków oraz wychowywania ich przez konkubinaty jednopłciowe".
Dowiadujemy się zatem od pełnomocników Budzyńskiej, że jednak mówiła, że w wychowywaniu dzieci przez pary homoseksualne jest coś złego i odwoływała się przy tym nie do religii, ale do nauki.
Czy chodziło o badania socjologa Uniwersytetu w Austin Marka Regnerusa z 2012 roku, który wykazał, że dzieci wychowywane przez homorodziców częściej mają myśli samobójcze i problemy z prawem? Badania te zostały podważone z uwagi na metodologię: dzieci, które do pełnoletniości wychowywały się w pełnej rodzinie heteroseksualnej Regnerus porównał z dziećmi, których rodzina się rozpadła, bo jeden z rodziców był nieheteronormatywny. Dowiódł więc, jak komentują krytycy, że dziecko ma się gorzej w rodzinie niestabilnej, a nie homoseksualnej. Inni naukowcy nie dopatrzyli się różnic w wychowywaniu dziecka ze względu na orientację seksualną rodziców.
Nie dowiedzieliśmy się niestety, czy Budzyńska prezentowała studentom wyniki różnych badań i jak je komentowała.
- Jako praktykujący katolik czuję niepokój, słysząc określenie "poglądy radykalno-katolickie", bo to jest stygmatyzacja katolików - mówi dr hab. Tomasz Cieślak, prorektor Uniwersytetu Łódzkiego. - Uważam, że wykładowca ma prawo wypowiadać swoje poglądy, a studenci mają prawo się z nimi nie zgadzać. Sam wchodzę w spory ze studentami i traktuję to jak wyzwanie. Zamiast skupiać się wyłącznie na własnym poglądzie, wolę rozważyć za i przeciw, może przekonam studentów albo chociaż złagodzę ich ostrość myślenia. Uniwersytet to nie szkoła zawodowa, która przekazuje konkretne wąskie umiejętności, wiedzę stosowaną wprost w pracy - dodaje.
Na uniwersytecie nie ma miejsca na gotowe formułki. Uniwersytet, jak podkreśla Tomasz Cieślak, ma uczyć myśleć. Dlatego wykładowca może błądzić.
- Jeśli nie dopuszcza dyskusji, jeśli uważa, że jego pogląd jest jedynie słuszny, jeśli jego opinie kogoś obrażają, wykluczają jakąś grupę, studenci mają prawo się poskarżyć. Trudno, żeby chodzili na zajęcia z osobą, która ich nie akceptuje, traktuje jak gorszych. I trzeba o tym porozmawiać. Po to wszczyna się postępowanie dyscyplinarne - żeby sprawdzić, kto ma rację. Komisja dyscyplinarna uczelni to taki wewnętrzny sąd, jej rozstrzygnięcie nie oznacza wyrzucenia z pracy i każda ze stron może się odwołać do sądu publicznego.
Prorektor Uniwersytetu Łódzkiego zaznacza, że do tego momentu "nikogo ten spór nie oburzał".
Podstępne zabiegi
Artykuł 235 Kodeksu karnego to jedno z przestępstw przeciwko wymiarowi sprawiedliwości. Prokurator Bogusława Szczepanek-Siejka wyjaśnia, że przedmiotem jego ochrony jest także "dobre imię osoby, przeciwko której takie podstępne zabiegi są podejmowane".
- Penalizowane są nie tylko działania przed organami wymiaru sprawiedliwości, ale również organami powołanymi do prowadzenia postępowań o przewinienia dyscyplinarne, przewidziane dla pewnych grup zawodowych. Z artykułu 235 Kodeksu karnego wynika, że zabiegi podejmowane przez sprawcę czynu z artykułu 235 Kodeksu karnego są ukierunkowane przeciwko konkretnej osobie. Dobro prawne tej osoby jest bezpośrednio zagrożone działaniem sprawcy. Zatem w postępowaniu przygotowawczym prowadzonym z artykułu 235 Kodeksu karnego osoba ta ma status pokrzywdzonego – dodaje Szczepanek-Siejka.
Jednak śląscy parlamentarzyści uważają, że w sprawie Budzyńskiej nadużyto tego przepisu. W liście otwartym do ministra Ziobry, który pomagała im sformułować miedzy innymi radczyni prawna Agata Bzdyń, proszą o wyjaśnienie, jaki ważny interes publiczny przemawiał za wszczęciem śledztwa.
- Zastanawiające jest, co miałoby być fałszywym dowodem i jaki cel mieliby mieć studenci oskarżani o ich składanie – mówi Bzdyń.
- Oni są świadkami – prostuję.
Bzdyń: - To się może szybko zmienić, za chwilę mogą być podejrzani o popełnienie przestępstwa.
Ponieważ śledczy niewiele ujawniają, wiadomo tylko o jednych dowodach – zeznaniach studentów.
- To grupa osób, które uczestniczyły w wykładach pani profesor. Słyszeli, co ona mówiła i poczuli się tym dotknięci. Z informacji ogólnodostępnych o sprawie wiemy, że nikt jej nie szkalował. Zgodnie z prawem i procedurami poskarżyli się na nią władzom uczelni. Jeśli ich zeznania dotyczą wypowiedzi pani profesor, co tutaj mogło być sfałszowane? – pyta radczyni. - Artykuł 235 to przestępstwo, które można popełnić tylko umyślnie. Oskarżając o to studentów, musielibyśmy założyć, że młodzi ludzie zmówili się przeciwko pani profesor. Podstępnie uknuli intrygę, wymyślili albo celowo zmanipulowali wypowiedzi wykładowczyni. Nie snułabym takich podejrzeń, bo po co mieliby to robić, jeśli nie czuli się urażeni jej wypowiedziami? Żeby usunąć ją z uczelni za poglądy?
Prawniczka podkreśla, że w zeznaniach studentów najprawdopodobniej chodzi o odczucia, z którymi wychodzili po wykładach profesor Budzyńskiej.
Tymczasem fałszywe dowody – jak mówi – muszą być nieprawdziwe obiektywnie. – Studenci poczuli się dyskryminowani poglądami głoszonymi przez panią profesor i w takich sytuacjach nikt nie powinien pozostawać bierny. Ja nie wiem, co ona mówiła. Ale nie sposób ocenić czyjegoś światopoglądu i odczuć w kategoriach fałszu i prawdy. Tam, gdzie mamy do czynienia z opinią, kończy się zerojedynkowe ocenianie. Dlatego nie widzę fałszywego dowodu w zeznaniu świadka, który poczuł się obrażony czyjąś wypowiedzą, nawet jeśli było to zdanie wyrwane z kontekstu. Nie widzę w tej sprawie fałszywych dowodów, które miałyby naruszać dobro wymiaru sprawiedliwości, czy nawet dobra osobiste osoby, przeciw której toczy się na ich podstawie postępowanie dyscyplinarne.
Zdaniem prawniczki, nikt na razie nie złamał prawa - ani studenci, skarżąc się uczelni na wykładowczynię, ani osoba, która poskarżyła się prokuraturze na studentów.
- Ale prokuratura nie musiała wszczynać śledztwa. Mogła poczekać, aż zakończy się postępowanie uczelniane. Nikomu by to nie zaszkodziło.
- A komu szkodzi, że wszczęła? – dopytuję.
- Uczelni, która powinna mieć prawo do reagowania na nieprawidłowości w środowisku akademickim w pierwszej kolejności. Jeśli sąd przed uczelnią uzna, że dowody w uczelnianym postępowaniu były sfałszowane i uniewinni obwinianą osobę, zanim zakończy się postępowanie dyscyplinarne na uczelni, władze uniwersytetu będą miały trochę związane ręce. W mojej ocenie postępowanie karne na podstawie artykułu 235 ma za zadanie storpedować postępowanie uczelniane.
Sprawa Budzyńskiej mogła wyjść poza mury uniwersytetu bez ingerencji z zewnątrz, przewiduje to prawo o szkolnictwie wyższym i nauce. Po rozpatrzeniu jej przez komisję dyscyplinarną (posiedzenie z 13 marca zostało odroczone z powodu epidemii), każda ze stron może się odwołać, najpierw do komisji dyscyplinarnej przy ministrze, potem do sądu pracy i ubezpieczeń społecznych.
Bzdyń nie widzi powodów do pośpiechu, który teraz obserwujemy. – Poza zastraszaniem studentów. W całej mojej praktyce nie spotkałam się z sytuacją, żeby ktoś wychodził z przesłuchania roztrzęsiony i zapłakany, mimo że spotkania z prokuraturą lub policją nie należą do przyjemnych - mówi.
- Czy w trakcie przesłuchania można pytać o światopogląd, orientację seksualną, osobiste doświadczenia, na przykład czy ktoś miał aborcję? – pytam.
- Nie ma to uzasadnienia. Głoszenie poglądów homofobicznych może i powinno oburzyć także osoby heteronormatywne – odpowiada prawniczka. – Jeśli takie pytania padają podczas tych przesłuchań, to pełnomocniczka wykładowczyni w mojej ocenie strzela sobie w stopę. Jeśli ktoś z przesłuchiwanych studentów ma za sobą aborcję, tym bardziej miał prawo poczuć się stygmatyzowany, jeśli z ust wykładowczyni usłyszał, że aborcja to morderstwo. Polskie prawo nie przewiduje odpowiedzialności karnej za przerwanie swojej własnej ciąży.
28 lat pracy i jedna skarga
Sprawę Budzyńskiej skomentowała Helsińska Fundacja Praw Człowieka: "Zauważyć trzeba, iż w ramach przepisów prawnych dotyczących szkolnictwa wyższego przewidziano procedurę dyscyplinarną, która przeznaczona jest do rozwiązywania problemów społeczności akademickiej. Inicjowanie postępowań karnych w sprawach skarg studentów korzystających z przysługujących im praw może wywołać efekt mrożący i powstrzymywać przed sygnalizowaniem uczelni dostrzeżonych nieprawidłowości. Trzeba zatem uznać, że podejmowane obecnie wobec studentów i studentek działania godzą w podstawowe zasady wynikające z wolności dyskusji i sporów naukowych, co przyczynia się do naruszenia zasady autonomii uczelni. Wszczynanie postępowania karnego w związku z wątpliwościami słuchaczy i słuchaczek co do jakości przekazywanych przez wykładowców i wykładowczynie treści wydaje się być znacznym nadużyciem i może mieć charakter zastraszający. Niewątpliwie konflikt ten powinien przede wszystkim zostać rozstrzygnięty na szczeblu akademickim, nie zaś w pokojach przesłuchań komendy policji".
Stanowisko zajął również Komitet Socjologii Polskiej Akademii Nauk: "Władze uczelni zareagowały właściwie, podejmując działania zgodnie z uniwersyteckimi procedurami. Jednak prokuratura katowicka, na skutek osobistej ingerencji Prokuratora Generalnego, nie pozwoliła by sprawa została rozwiązana przez właściwe organy uczelni. Studentów zaczęto wzywać do prokuratury i poddano ich wielogodzinnym przesłuchaniom. Jako reprezentacja środowiska socjologicznego czujemy się zobowiązani do wyrażenia niezgody na takie praktyki. Gdy konflikty i spory na uczelniach nie mają znamion przestępstwa, powinny być rozwiązywane w oparciu o procedury opisane w prawie o szkolnictwie wyższym i w statutach uczelni oraz o reguły utrwalone w akademickiej tradycji. Zaangażowanie represyjnych instytucji państwa było w tym przypadku niczym nieuzasadnione, nieproporcjonalne w stosunku do rangi sprawy i zwróciło się przeciwko konstytucyjnym wolnościom oraz zasadzie autonomii szkół wyższych. Takie działania obniżają autorytet organów wymiaru sprawiedliwości i wystawiają złe świadectwo władzom państwowym, które lekceważą autonomię oraz akademickie zwyczaje i procedury".
- W mojej ocenie uczelnia sama uszczknęła swojej autonomii, przekazując organom ścigania dane studentów – mówi Agata Bzdyń. - Nie musiała tego robić. Mogła się zasłonić tą autonomią, odpowiedzieć: najpierw my. Widocznie przestraszyła się oskarżenia o utrudnianie prowadzenia śledztwa.
Ewa Budzyńska ukończyła Katolicki Uniwersytet Lubelski. W Uniwersytecie Śląskim zrobiła habilitację i przepracowała 28 lat, ostatnie lata jako profesor uczelniany. Rzecznik uczelni Szymik-Kozaczko mówi, że przed grudniem 2018 nie było na nią żadnych skarg.
Autorka/Autor: Małgorzata Goślińska
Źródło: tvn24.pl