|

Jutro pójdziemy do szkoły

Do szkoły w Załęczu Małym trafiło 53 ukraińskich dzieci
Do szkoły w Załęczu Małym trafiło 53 ukraińskich dzieci
Źródło: tvn24.pl

Andrij miał plastykę, kiedy wokół jego domu eksplodowały rosyjskie czołgi, trafione przez ukraińską artylerię. Trzynastoletni Ołeksandr jechał szkolnym autobusem, kiedy najeźdźcy zabijali jego rodaków w okrążonym Mariupolu. Oksana nie rozmawiała od dwóch tygodni z ojcem; ostatnio często myślała o tym, czy w nowej szkole znajdzie koleżanki i czy uda się z nimi jakoś dogadać. Mali Ukraińcy trafili do wiejskiej szkoły. Czy odnajdą się wśród łąk i lasów?

Artykuł dostępny w subskrypcji

Wokół budynków harcerskiego ośrodka dzieci bawią się w berka. Kilka metrów dalej, na boisku otoczonym drzewami, w bezpośrednim sąsiedztwie rzeki Warty ktoś gra w piłkę. Przy drewnianych stołach zebrała się garstka nieco starszej młodzieży, śmieją się, oglądając coś na telefonie komórkowym. Grupa ma czas na zabawę do kolacji. - Nastrój trochę jak na koloniach - zagaduję Wojciecha Panka ze sztabu kryzysowego pracującego w szkoleniowo-wypoczynkowym ośrodku ZHP. Zazwyczaj organizowane były tu wakacyjne kolonie, w weekendy odbywały się imprezy okolicznościowe. Teraz to dom dla około 250 uchodźców z Ukrainy - mam i ich dzieci. Mój rozmówca kręci głową. Daje do zrozumienia, że pozory bardzo mylą. - Niedaleko stąd jest baza wojskowa w Łasku. Kilka dni temu nad lasem przeleciał polski myśliwiec F-16. Dzieciaczki, niezależnie od wieku, wbiegły do budynku i jak wystraszone kurczaki tuliły się do dorosłych. Wojna jest w nich bardzo głęboko. Całe szczęście, że mimo wszystko pozwalają sobie na momenty zwykłego dzieciństwa - odpowiada.

Ośrodek nad Wartą, który stał się domem dla około 250 uchodźców
Ośrodek nad Wartą, który stał się domem dla około 250 uchodźców
Źródło: tvn24.pl

Grupa 53 dzieci, która mieszka w harcerskim ośrodku, rozpoczęła naukę w niewielkiej wiejskiej podstawówce w Załęczu Małym. Dzień był wyzwaniem nie tylko dla nich. Do ostatniej chwili samorządowcy organizowali naprawę drogi, żeby autobus szkolny nie miał problemów z dowiezieniem ich do placówki. Dyrektorka szkoły od nowa wymyślała plan lekcji, a nauczyciele starali się przygotować do tego, że będą musieli prowadzić lekcje inaczej niż dotąd. Bez żadnych wytycznych, bez wsparcia fachowców, za to z otwartym sercem. Z sercem, które pęka, kiedy rodziny - mimo ciepłego przyjęcia w ośrodku i w szkole - decydują się wyjechać. Bo mówią, że nie chcą być "darmozjadami", bo myślą o przyszłości swoich dzieci i dlatego wybierają koczowanie w hali warszawskiego dworca.

Dzień dobry, Здравствуйте!

W klasie jest dziewięcioro uczniów, wszyscy mają 13 lat. Akurat trwają zajęcia z plastyki. Nauczycielka poprosiła - mieszając język polski z przygotowanymi wcześniej zwrotami po ukraińsku - żeby każdy uczeń narysował to, o czym myśli i co leży mu sercu.

Drobny chłopiec siedzący w ławce pod ścianą namalował dwie flagi: rosyjską i ukraińską. Pierwszą przekreślił grubą, czerwoną kreską; druga jest dużo większa i powiewa na maszcie. Podchodzę do ławki chłopca i czytam na głos napis wymalowany na górze obrazka: cлава Україні! (tłum. chwała Ukrainie). - І слава героям (tłum. chwała bohaterom) - odpowiada cicho chłopiec, nie podnosząc głowy. To jedyna kartka, na której widzę rosyjskie symbole. Na innych powtarzają się barwy ukraińskie i polskie. Dziewczynka w środkowym rzędzie maluje kwiatek. Po lewej i prawej stronie łodygi są po dwa listki: z lewej niebiesko-żółte, z prawej biało-czerwone. Jej koleżanka z ławki namalowała dwie dziewczynki trzymające się za ręce. Jedna ma ubrania w polskich, druga - w ukraińskich barwach.

Obrazek jednego z uczniów. Po lewej napis "Sława Ukrainie"
Obrazek jednego z uczniów. Po lewej napis "Sława Ukrainie"
Źródło: tvn24.pl

Przed nimi siedzi Andrij, wierci się na krześle, zagaduje zapracowane dzieci i chichocze. Na kartce przed nim pejzaż: widać plażę, morze, góry i słońce. Chłopiec tłumaczy, że to "jego Ukraina". Do Polski przyjechał z miasta Browary, trzydzieści kilometrów na północny wschód od Kijowa. Od kilku tygodni trwają tam zaciekłe walki. Chłopiec poważnieje, kiedy mówi o swoim domu. Po chwili jednak znowu się uśmiecha. - Szkoła w Polsce jest fajna. Mieliśmy już fizykę, a teraz jest plastyka. Najbardziej lubię matematykę i WF. Gram w piłkę i w kosza - mówi po ukraińsku. Jego słowa tłumaczy pani Galina, nauczycielka, która w kijowskiej szkole uczyła dzieci języka polskiego. Z kraju uciekła 9 marca, do granicy jechała cztery dni. Siedzący w ostatniej ławce Ołeksandr też chce powiedzieć parę słów. Wygląda dojrzalej niż reszta klasy. Przed wybuchem wojny mieszkał w Białej Cerkwi, 100 kilometrów na południe od ukraińskiej stolicy. Rosyjskim najeźdźcom ciągle nie udało się zbliżyć do miasta. - Trochę się stresowałem, nowa szkoła, nowi ludzie. Ale Polacy są dla nas bardzo otwarci. Przywitali nas lepiej, niż się spodziewałem. To bardzo miłe - mówi chłopak.

Lekcja plastyki
Lekcja plastyki
Źródło: tvn24.pl

***

W Załęczu Małym mieszka blisko tysiąc osób. Najbliższym miastem jest odległy o 25 kilometrów Wieluń. Gmach miejscowej szkoły został postawiony kilkanaście lat temu, tuż obok starej placówki (po pożarze przekształconej w scenę dla szkolnych przedstawień). Wójt gminy Pątnów, który mnie oprowadza po terenie, podkreśla, że uczyć się tu może około 200 dzieci. Do niedawna jego zmartwieniem był fakt, że dzieci jest za mało, ledwie 140. - Teraz, wreszcie, mamy prawie komplet - opowiada wójt Jacek Olczyk.

Mówi, że dzieciom z Ukrainy pilnie potrzebne są rzeczy do wyprawki: zeszyty, piórniki, plecaki. Kiedy spacerujemy po szkolnym korytarzu, mijamy kolejne drzwi, na których przyklejone są kartki A4 z wydrukowanym tłumaczeniem, co się za nimi znajduje: секретаріат (sekretariat), кімната для персоналу (pokój nauczycielski) i бібліотека (biblioteka). Na dużej korkowej tablicy niedaleko wejścia do szkoły jest duży napis "Здравствуйте" (witajcie), wokół kilkanaście, papierowych serduszek przymocowanych pinezkami. - Nawet szafki na korytarzu mamy niebiesko-żółte, jak na fladze naszych nowych dzieci. To akurat przypadek, ale wyszło fajnie - zaczyna rozmowę Elżbieta Krzemińska, dyrektor szkoły w Załęczu Małym. Przyznaje, że ostatnie dni były dla niej bardzo stresujące, bo nagłe powiększenie szkoły o jedną czwartą to duże przedsięwzięcie logistyczne. Opowiada, że w ciągu kilku dni musiała na nowo zaplanować pracę całej placówki. Planowanie było o tyle trudne, że do ostatniej chwili nie było wiadomo, ile dzieci faktycznie trzeba będzie przyjąć - część uchodźców w ostatniej chwili zdecydowała się bowiem wyjechać do innych państw Unii Europejskiej. - Zazwyczaj układanie planu lekcji i kompletowanie kadry zajmuje kilka miesięcy, od maja do września. Tym razem musieliśmy wszystko przeprojektować w kilka dni - mówi dyrektorka. Szybko musiała zatrudnić nauczycielkę, która będzie zajmować się edukacją wczesnoszkolną. - I to wystarczy? - pytam. - Na razie musi. Na podstawie rozporządzenia, które pozwala nam przekroczyć półtora etatu dla nauczyciela, rozdzieliliśmy pozostałe, dodatkowe godziny na naszą kadrę - odpowiada dyrektor Krzemińska.  - Czyli nauczyciele są na ostatnich siłach. W dłuższej perspektywie będzie pani potrzebowała rąk do pracy? - Na razie zaplanowaliśmy pracę do końca czerwca. Sytuacja jest bardzo dynamiczna, liczba uczniów się zmienia, niektóre rodziny przemieszczają się dalej, szukają pracy i innych warunków. Musimy zatem poczekać i zobaczyć, jak w przyszłości będzie wyglądała sytuacja - odpowiada.

Jak wygląda życie szkoły, w której co czwarty uczeń jest uchodźcą?
Jak wygląda życie szkoły, w której co czwarty uczeń jest uchodźcą?
Źródło: tvn24.pl

Zaznacza, że jeżeli chodzi o dzieci przyjęte do szkoły, to nie ma mowy o prowizorce. Jest za to - jak zapewnia - konkretny pomysł, jak ukraińskie dzieci włączać do innych klas. - Na razie naszych nowych uczniów podzieliliśmy na trzy grupy. W pierwszej są siedmio-, ośmio- i dziewięciolatkowie. Druga grupa to uczniowie klas 4-6. Ostatnia to dzieci z siódmej i ósmej klasy - wylicza dyrektorka. Do końca roku szkolnego dzieci z Ukrainy mają intensywnie uczyć się języka polskiego, nawet po sześć godzin dziennie. Wszystko po to, żeby mogły od września - jeżeli będzie taka potrzeba - dołączyć do klas z polskimi dziećmi.

Abecadło

Jak w Załęczu Małym wygląda lekcja języka polskiego dla dzieci, które nie znają tego języka? Jest już po dzwonku na lekcję, więc wchodzę do sali z najstarszą z ukraińskich grup - tą, która wcześniej miała plastykę. Polonistka Małgorzata Duszyńska przedstawia się dzieciom i pyta po kolei - po polsku - swoich uczniów o imię. Prosi, żeby każdy powiedział kilka słów o sobie: skąd jest i czym się interesuje. Kiedy dzieci mają problem ze zrozumieniem prośby, rolę tłumacza bierze na siebie blondowłosy chłopiec, który kiedyś - w Ukrainie - uczył się polskiego.

Do szkoły w Załęczu Małym przed atakiem Rosji na Ukrainę chodziło 140 dzieci. Teraz przybyło 53 uczniów z kraju ogarniętego wojną
Do szkoły w Załęczu Małym przed atakiem Rosji na Ukrainę chodziło 140 dzieci. Teraz przybyło 53 uczniów z kraju ogarniętego wojną
Źródło: tvn24.pl

- Język polski i ukraiński jest podobny. Bariera językowa oczywiście jest, ale jakoś się dogadujemy. Priorytetem jest nauka alfabetu. Jak dzieci go opanują, to będą już na bardzo dobrej drodze, żeby poczuć się w Polsce pewniej - opowiada nauczycielka. Przyznaje jednak, że na razie - przygotowując się do kolejnych zajęć z ukraińskimi dziećmi - będzie musiała opierać się na intuicji. - Nauka języka polskiego jako języka obcego to glottodydaktyka. Odrębna nauka. Nie mam niezbędnych umiejętności w tym zakresie, dlatego muszę improwizować - przyznaje. Na następny dzień - jak zapowiada polonistka - będzie miała już przygotowane kserówki: litery zapisywane cyrylicą i ich łacińskie odpowiedniki. Na razie jednak nauczycielka chce poznać nowych podopiecznych, spróbować zapamiętać ich imię. Tłumaczy, że dzieci muszą jak najszybciej poczuć, że nie są bliżej nieokreśloną grupą uchodźców, tylko konkretnymi osobami z konkretnymi potrzebami, zdolnościami i emocjami. - W sytuacji koszmaru, przez które przechodzą ci młodzi ludzie, trudno jest nam narzekać na przepracowanie. Głupio byłoby mi też marudzić, że praca wygląda inaczej niż kiedykolwiek: na pierwszej lekcji robię interpretację wiersza z polskimi dziećmi, na drugiej uczę alfabetu naszych gości z Ukrainy, na trzeciej omawiamy "Pana Tadeusza", a na czwartej uczymy się nazw kolorów. To naprawdę szerokie spektrum - opowiada polonistka. Wychodzę z lekcji najstarszej grupy i kieruję się do klasy, gdzie trwają zajęcia z najmłodszymi dziećmi z Ukrainy: z klas 1-3. Grupa akurat uczy się nazw pór roku. Zapisują też swoje imiona na kartkach - cyrylicą i po polsku. Moje pojawienie się w klasie - z kamerą i statywem - wzbudza zainteresowanie. Kiedy rozbrzmiewa dzwonek, podchodzi dwóch najodważniejszych chłopców. Pytają, czy mogą zobaczyć mikrofon. Kiedy się zgadzam, grupa wokół mnie rośnie: ktoś jest zainteresowany, jak włączyć kamerę, ktoś ogląda statyw. Jeden chłopiec, wskazując palcem kamerę, próbuje mi coś powiedzieć po ukraińsku, ale widząc brak zrozumienia, przemawia po angielsku: my dad have one (tłum. mój tata też taką ma). Potem dodaje: мій тато теж журналіст (tłum. mój tata też jest dziennikarzem).

Po lewej pani Galina, nauczycielka języka polskiego z Kijowa. Do Polski uciekała cztery dni
Po lewej pani Galina, nauczycielka języka polskiego z Kijowa. Do Polski uciekała cztery dni
Źródło: tvn24.pl

O czym nie powinno się mówić

Grupa najmłodszych dzieci z Ukrainy kończy lekcje. Musi poczekać jeszcze jedną godzinę lekcyjną na starszych kolegów. Jest ładny, słoneczny dzień, dlatego nauczycielki decydują, że uczniowie zamiast na świetlicy spędzą czas na placu zabaw przed szkołą. Ukraińskie dzieci - w kurtkach i czapkach - biegną w kierunku zabawek. Przed szkołą siedzi też grupa polskich dzieci - oni też czekają na szkolny autobus. Kilkoro wstaje i podbiega do bawiących się ukraińskich dzieci. Uczniowie - jedni i drudzy w swoich językach - umawiają się na jazdę na karuzeli obrotowej. Nieporozumienia wyjaśniają, gestykulując. Dwunarodowe towarzystwo pojawia się też na dwóch huśtawkach i zjeżdżalni. Wszystkiemu przygląda się pani Galina, nauczycielka języka polskiego z Kijowa. Po przyjeździe do Polski znalazła dach nad głową u obcych ludzi. Sama zaoferowała swoją pomoc w okolicznej szkole. Oficjalnie nie jest zatrudniona, ale już teraz nauczyciele w Załęczu nie wyobrażają sobie bez niej dalszej pracy: kiedy zawiedzie mieszanie języka polskiego z ukraińskim, zawsze mogą ją poprosić o pomoc w tłumaczeniu.

Dzieci z najmłodszych grup czekają, aż starsi koledzy skończą lekcje. Do Ukraińców podbiegły bawić się dzieci z Polski
Dzieci z najmłodszych grup czekają, aż starsi koledzy skończą lekcje. Do Ukraińców podbiegły bawić się dzieci z Polski
Źródło: tvn24.pl

- Pan zobaczy, jak polskie dzieciaczki same szukają kontaktu z ukraińskimi. Rano był oficjalny apel, powitanie. Ale po polskich dzieciach widać, że naprawdę chcą się zaprzyjaźnić. Polacy są dla nas jak bracia - mówi nauczycielka z Kijowa.  Przed szkołą nagrywam trzech uczniów: Staszka, Piotrka i Mateusza. Chłopcy opowiadają, że już w zeszłym tygodniu nauczyciele mówili, że do szkoły trafią nowi uczniowie z Ukrainy. - Było trochę zamieszania, ale chyba wyszło dobrze. Ja się cieszę, że tu są - mówi Staszek. Piotrek deklaruje, że wszyscy chcą pomagać. - Będą tu mieli dobrze, jakoś się pomieścimy - zapowiada. Już po nagraniu wokół mnie pojawia się grupa innych uczniów. Trochę się przed sobą popisują, jeden z nich rzuca żart o bombardowaniu Ukrainy. Żart nie znajduje podatnego gruntu: wyrośnięty chłopak radzi autorowi, żeby "się j****ł w łeb". Słowa te słyszy przechodząca obok nauczycielka. Zrugała wzrokiem ucznia za nieparlamentarny język, ale widać po niej było, że jest zadowolona z jego interwencji na niestosowny żart. Po chwili nauczycielka tłumaczy mi, że jest bardzo dumna ze swoich uczniów: - Od razu zrozumieli, z jak poważną sytuacją musimy sobie poradzić. Rozumieją, przez jakie piekło przechodzą niewinni rówieśnicy z Ukrainy. Dzieci bywają dla siebie okrutne, ale w tym przypadku nasza młodzież pięknie staje na wysokości zadania - podkreśla.

Szukanie przyszłości

Dzwonek. Dwie starsze grupy ukraińskich dzieci kończą lekcje. Pod szkołę w Załęczu podjeżdża autobus, który wszystkich przewiezie do ośrodka szkoleniowo-wypoczynkowego ZHP, gdzie mieszkają. - Drogę do ośrodka w trybie nagłym trzeba było załatać, bo autobus musiałby jechać 10 kilometrów na godzinę. Udało się, jeszcze zanim autobus zaczął wozić dzieci - opowiada Jacek Olczyk, wójt. Ruszam w drogę i wyprzedzam jadący autobus. Na miejscu będę jeszcze przed dziećmi. Na placu harcerskiego ośrodka na dzieci czekają już ich mamy. Dużo bardziej zestresowane niż uczniowie, których widziałem w szkole. Na miejscu poznaję Natalię. Do Polski przyjechała z dwójką dzieci - dziewięciolatką i dwunastoletnim chłopcem - z Żytomierza, 150 kilometrów za zachód od Kijowa. Natalia ma polskie korzenie, dlatego bez problemu możemy się porozumieć.

Mamy czekały na przyjazd dzieci
Mamy czekały na przyjazd dzieci
Źródło: tvn24.pl

Kobieta opowiada, że jej mąż odwiózł rodzinę na granicę. Kilka razy widzieli eksplozje rakiet spadających na miasta. Na przekroczenie granicy z Polską kobieta i jej dzieci musieli czekać 12 godzin, czyli nie tak źle. - Niektórzy czekali po trzy doby. Potem mój mąż, na co dzień pracujący jako kierowca, wstąpił do armii. Co wieczór o 21 dzwonimy do siebie przez Messengera. Bez tej rozmowy moje dzieci nie usną - mówi. Teraz w pięć osób - z dwójką dzieci, mamą i jej koleżanką - mieszkają w pokoju mającym 40 metrów kwadratowych. Kobieta mówi, że mają swoją łazienkę i nie narzeka na warunki. Chce nawet pokazać pokój, ale na to nie zgadzają się pracownicy ośrodka. - Tu jest ładnie, jak na wakacjach. Rzeka, las, stołówka. Ale ludzie i tak stąd chcą wyjechać, bo wokół nie ma pracy. A nikt nie chce siedzieć i czekać, co przyniesie los - opowiada. Tłumaczy, że w Polsce jest już ponad dwa miliony uchodźców. Większość będzie ze sobą teraz walczyć o podjęcie pracy - ze względu na nieznajomość języka rywalizacja będzie dotyczyć najprostszych zawodów. - Dla wszystkich nie wystarczy, a nikt nie chce być darmozjadem. Dlatego, chociaż mamy tu dobrze, co chwilę ktoś chce wyjeżdżać - mówi. - Nawet jak ktoś ma dzieci? Nawet jak dzieci dobrze się odnajdują w nowej szkole? - Zwłaszcza w takiej sytuacji. Dzieciom trzeba zapewnić przyszłość - zaznacza Natalia. Jej słowa potwierdza niedługo potem Krzysztof Dziuba, wicestarosta wieluński. Opowiada mi historię młodej matki z dwójką dzieci, która po kilku dniach spędzonych w harcerskim ośrodku wyjechała "szukać przyszłości". - Stwierdziła, że w dużym mieście będzie miała lepsze perspektywy, żeby zacząć swoje życie na nowo. Następnego dnia widziałem ją w telewizji, koczowała na Dworcu Centralnym w Warszawie - mówi samorządowiec. Zaznacza, że nie wini tej kobiety. Tak samo, jak trudno jest mu krytykować uchodźców, którzy nie chcą opuszczać dworców, bo są pełni wiary, że niedługo wrócą do ojczyzny. - Nie możemy ich oceniać. Spotkał ich niewyobrażalny koszmar. My ze swojej strony możemy starać się im pomóc. I robimy to, jak umiemy najlepiej - podkreśla starosta. Opowiada, że obiady w ośrodku przyrządzane są z darów przekazanych przez miejscowych rolników. Darów w postaci ubrań czy środków czystości jest tak dużo, że część trzeba było przesłać dalej: niektóre zostały przekazane bezpośrednio na Ukrainę. Mimo gigantycznej pomocy ze strony miejscowych koszty związane z przyjęciem uchodźców szybko się mnożą. Za samo ogrzewanie ośrodka (który o tej porze roku zazwyczaj jest wygaszony) trzeba było zapłacić blisko 40 tysięcy złotych. - Epidemia nas nauczyła, że w sytuacji podbramkowej trzeba działać, a potem zastanawiać się, kto odda nam pieniądze za opłacone faktury - zaznacza starosta.

Dzieci jedzą obiad już po powrocie ze szkoły
Dzieci jedzą obiad już po powrocie ze szkoły
Źródło: tvn24.pl

Co w głowach, co w sercach

W międzyczasie do ośrodka podjeżdża szkolny autobus. Kolejne dzieci toną w objęciach mam. Po trwających kilkanaście minut rozmowach dzieci są kierowane na stołówkę, gdzie czeka na nie obiad (dorośli zjedli już wcześniej). - Jest trochę tak, jakbyśmy mieli duże, przedłużające się ferie - śmieje się jedna z kucharek. Opowiada, że wszyscy uchodźcy jedzą razem śniadania i kolacje. Obiady - w związku z lekcjami - są oddzielne. Dzieci siadają przy stołach. Mamy nalewają im pomidorówkę. Jest gwarno i wesoło. Po kobietach widać ulgę, że pierwszy dzień w szkole nie był złym przeżyciem. Wieczorem popsuła się pogoda. Mamy ustawiły się w kolejkach, próbują załatwiać numer PESEL, chcą uregulować wszystkie formalności. Dzieci po zabawie poszły do pokojów. Jutro znowu pojadą do szkoły. 

Czytaj także: