Podczas każdej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski nad jego bezpieczeństwem czuwali oficerowie Biura Ochrony Rządu. Jak sami mówią, tworzyli tzw. "niewidzialny front", który miał zapobiegać ewentualnym zamachom terrorystycznym. Podczas pielgrzymki w 1991 roku dostali sygnał, że jest przygotowywany zamach. - Dostaliśmy komunikat, że może dojść do próby zamachu i że będzie do tego wykorzystany wózek inwalidzki. Mieliśmy wyznaczony sektor dla osób niepełnosprawnych i ich opiekunów. Sprawdziliśmy dokładnie każdy wózek - wspomina były funkcjonariusz BOR Stanisław Kędzierski.
To, by Jan Paweł II był bezpieczny w Polsce, było szczególnie ważne. Kędzierski był jednym z funkcjonariuszy Biura Ochrony Rządu, który brał udział w zabezpieczaniu wszystkich pielgrzymek papieża Jana Pawła II do Polski.
- Tak naprawdę żyliśmy od jednej wizyty papieża do kolejnej. Lubiliśmy wyzwania, atmosferę, która wówczas panowała. Chyba dla większości była to satysfakcja i przyjemność. Nie przymus, ale obowiązek wynikający z tego, że chce się coś wielkiego dobrze zrobić - mówił Kędzierski.
Podkreślił, że przygotowania do wizyt papieża trwały kilka, a nawet kilkanaście miesięcy, a funkcjonariusze BOR byli odpowiedzialni za wszystko co wiąże się z bezpieczeństwem.
- Odpowiedzialni byliśmy za bezpieczeństwo, dosłownie za to, co się dzieje pod ziemią, na ziemi i nad ziemią. Czyli też za sprawy związane z infrastrukturą techniczną, z zagrożeniami, które mogły wystąpić. Zaangażowane w to były setki osób, funkcjonariusze, żołnierze i cywile - mówi Kędzierski.
Służba całą dobę
Kędzierski przyznaje, że zabezpieczanie wizyt papieża Polaka to nie praca, ale służba. - Nasza praca zaczynała się nocą ok. godz. 22, 23 - wspomina.
Podkreśla, że na kilka miesięcy przed pielgrzymką, w rejonie, gdzie papież miał przebywać, sprawdzano całą infrastrukturę techniczną. - Trzeba było skontrolować, czy nic nie zagraża życiu i zdrowiu nie tylko papieża, ale też ludzi, którzy gromadzili się w danym miejscu. Musiało to być zrobione z takim wyprzedzeniem, by można było usunąć ewentualne usterki. Musieliśmy brać pod uwagę np. wybuch gazu, katastrofę budowlaną i minimalizować ryzyko - mówił.
Niebezpieczne mogły być pozornie normalne miejsca, jak węzły ciepłownicze, instalacje gazowe czy skrzynki energetyczne.
Pod "specjalnym nadzorem" były też wszystkie budowle tymczasowe związane z pielgrzymkami: ołtarze, miejsca dla prasy, ekip telewizyjnych czy fotoreporterów.
- Wszystko to musiało być budowane z obowiązującym w Polsce prawem budowlanym i za to też byliśmy odpowiedzialni. Od momentu wbicia pierwszej łopaty taka budowa była też pod nadzorem pirotechniczny - wspomina Kędzierski.
Zaznacza, że po wybudowaniu np. ołtarza sprawdzano, czy wytrzyma napór tłumu ludzi. - Wiedzieliśmy, że jeśli coś się stanie, ludzie będą uciekać tam, gdzie jest wolna przestrzeń - w kierunku ołtarza. Po zakończeniu prac wpuszczało się więc na konstrukcję oddział prewencji lub żołnierzy i widać było, czy wytrzyma - analizuje.
Papież zaskakiwał
Jak mówi Kędzierski, nigdy nie można było stwierdzić, że wszystko zostało zabezpieczone w 100 proc. Tym bardziej, że program wizyty często ulegał modyfikacjom na bieżąco. Niekiedy z powodów zdrowotnych Jana Pawła II, innym razem na wyraźne jego życzenie.
- Nie mogliśmy tego przewidzieć, ale byliśmy na to gotowi. Nigdy nie robiliśmy niczego "na sztywno". Zawsze dawaliśmy sobie trochę luzu na wypadek, gdyby coś się zdarzyło, np. gdyby papież chciał odwiedzić grób rodziców, mimo że nie było tego w programie wizyty - zaznaczył Stanisław Kędzierski.
Jak dodał, zazwyczaj zmiany programu następowały wzdłuż wyznaczonej i zabezpieczonej trasy. Zdarzało się jednak i takie, przy których - jak dodał - "trzeba było się nieźle napocić".
"Tempo było szalone"
Jednym z takich momentów było zwiedzanie przez papieża we Wrocławiu Panoramy Racławickiej w 1983 roku. - Panorama była odrestaurowywana. Na miejscu zgromadzono dużo niebezpiecznych materiałów. Tak naprawdę najczęściej zaskakuje nas nie to, co jest związane z terroryzmem, a przypadek - pożar, wydostanie się acetylenu z nieszczelnej butli. Musieliśmy więc wynieść wszystko, co stanowiło potencjalne zagrożenie. Było nas ok. 10, mieliśmy 20 minut. Tempo było szalone, ale udało się - wspomina były funkcjonariusz BOR.
Szybka decyzja musiała też zapaść podczas wizyty papieża w Krakowie, gdy będąc w Collegium Maius, postanowił objechać krakowski rynek. Trudne sytuacje były też wtedy, gdy Jan Paweł II podchodził do wiernych, podawał im rękę. To było najniebezpieczniejsze.
- Tu nie ma bohaterów, tu jest tylko doświadczenie, umiejętności nabyte w służbie i nasi koledzy to posiadają. Wiedzą, jak zareagować, na które symptomy, świadczące, że za chwilę coś się stanie, zwrócić uwagę. W ostateczności muszą zasłonić własnym ciałem - podkreśla Kędzierski.
Źródło: PAP