Rezygnacja z zakupu śmigłowców Caracal oznacza przede wszystkim jedno: polscy żołnierze będą musieli o kilka lat dłużej latać maszynami, które powinny już odejść na emeryturę. Gdyby posiadane przez polskie wojsko Mi-8/14/17 były samochodami, to prawie wszystkie jeździłyby na żółtych tablicach rejestracyjnych - dla zabytków. Wszystko wskazuje też na to, że żołnierze będą musieli dostosować swoje oczekiwania do woli polityków, bo to Caracale były najbliższe spełnienia pragnień wojska.
Zerwanie negocjacji z francuskim koncernem Airbus Helicopters odbyło się gwałtownie, choć można się go było spodziewać. Jeszcze na początku tego tygodnia prowadzące rozmowy Ministerstwo Rozwoju informowało prasę branżową, że negocjacje trwają. Tymczasem we wtorek późnym wieczorem wydano oświadczenie o ich zerwaniu. Polscy przedstawiciele Airbusa dowiedzieli się o tym z mediów.
Czas to luksus, którego nie mamy
Pomijając styl działania polskiego rządu, najważniejsze w tej sytuacji jest to, że właśnie o kilka lat odsunęła się perspektywa otrzymania przez polskie wojsko nowych śmigłowców wielozadaniowych. Pierwotnie Airbus miał dostarczyć pierwsze z 50 planowanych H225M (formalna nazwa maszyn Caracal) już w 2017 roku, choć ze względu na przeciągające się negocjacje wydawało się to mało prawdopodobne. Bardziej realistyczny był 2018 rok.
Teraz, po zerwaniu negocjacji z Airbusem, perspektywa otrzymania nowych maszyn odsuwa się o kilka lat, a wojsko nie może sobie pozwolić na czekanie.
Rok 2018 jest granicą, którą dotychczas uznawano za nieprzekraczalną w przypadku konieczności dostawy nowych śmigłowców w miejsce starych Mi-8, Mi-14 i Mi-17. Wówczas zaczną się bowiem definitywnie wykruszać te pierwsze, które i tak zdecydowanie za długo służą z biało-czerwoną szachownicą na burcie. Najmłodsze z Mi-8 mają po 30 lat, najstarsze zbliżają się do 40. Pomimo kwalifikowania się do miana zabytku, nadal stanowią najliczniejszy typ dużego śmigłowca transportowego w Polsce. Podobnie źle przedstawia się sytuacja śmigłowców morskich Mi-14, które są równie stare co Mi-8, ale bardziej wyeksploatowane. Te są już wycofywane ze służby, a do 2020 roku mają całkowicie zniknąć z polskiego nieba. Nieco nowsze są Mi-17, czyli zmodernizowana wersja Mi-8. Część z nich zakupiono w ostatniej dekadzie i te mogą latać jeszcze kilkanaście lat, ale wiele pochodzi z lat 80. i jest przeznaczonych do wycofania w najbliższych latach. Ogólnie rzecz biorąc, flota polskich śmigłowców transportowych i wielozadaniowych jest stara oraz wyeksploatowana. Zerwanie rozmów z Airbusem oznacza, że polskie władze mogą przestać udawać, iż prowadzą jakiś przemyślany i planowy program ich wymiany. Wojsko będzie musiało sobie jakoś radzić ze sprzętem, który dawno powinien trafić do lamusa.
Ratowanie sytuacji półśrodkami
Nie wiadomo, w jaki sposób rząd będzie chciał ratować sytuację. Jeśli będzie prowadzone od podstaw nowe postępowanie, to zakończy się ono może w 2018 roku, czyli w najbardziej optymistycznym wariancie polscy żołnierze dostaną pierwszą maszynę w 2019 roku. Stałoby się tak tylko pod warunkiem, że prace postępowałyby bezproblemowo. Tymczasem dotychczasowe osiągnięcia MON w kwestii zakupu uzbrojenia nie pozwalają na taki optymizm. Rząd może też zastosować wybieg w postaci zakupu np. mniejszej ilości maszyn z pominięciem przetargu i powołaniem się na istotny interes bezpieczeństwa państwa. Później dołączyłyby do nich kolejne śmigłowce, nabyte już w ramach normalnie przeprowadzonego postępowania. Nie byłoby to jednak najbardziej ekonomiczne rozwiązanie. Co więcej, samo zakupienie nowego czy używanego śmigłowca i postawienie go przed polskimi żołnierzami to tylko połowa sukcesu. Piloci muszą się jeszcze nauczyć na nim latać, a mechanicy obsługiwać, co nie jest łatwe i w wymiarze podstawowym zajmie około dwóch lat. Trzeba do tego stworzyć odpowiednie zaplecze szkoleniowe i serwisowe. Nawet jeśli władze w jakiś sposób zdołają dać wojsku pierwsze nowe śmigłowce do 2019 roku i ogłoszą sukces, to w istocie i tak będzie on tylko powierzchowny. Realne możliwości floty polskich śmigłowców transportowych i wielozadaniowych na pewno w najbliższych latach mocno ucierpią.
Potrzeby wojska są drugorzędne
W tym kontekście nie ma wielkiego znaczenia spieranie się o to, który ze śmigłowców, jakie Polska mogła wybierać przed laty w przetargu, jest "najlepszy". Nie ulega wątpliwości, że H225M był najbliższy oczekiwań wojska ze względu na swoje rozmiary i możliwości zbliżone do Mi-8/14/17. Pozostałe teraz na placu boju AW149 od Leonardo Helicopters (właściciel PZL Świdnik) i S-70i od Sikorsky (część Lockheed Martin, właściciel PZL Mielec) są wyraźnie mniejsze. Na przykładzie przetargu na śmigłowce widać, że w przypadku największych kontraktów zbrojeniowych potrzeby wojska mają znaczenie drugorzędne. Służą tylko do nakreślenia ogólnych ram. Kiedy chodzi o tak duże pieniądze, kluczowa jest polityka i interesy budżetu państwa. Mówiąc obrazowo, nie ma znaczenia to, czy maszyna przewiezie o kilku żołnierzy mniej czy więcej. Liczy się to, które polskie zakłady dostaną zastrzyk gotówki, ile pieniędzy wydanych na sprzęt wróci do budżetu, i które państwo oraz jaki region kraju będą wdzięczne politykom. Wojsko będzie musiało się dostosować do tego, co dostanie. Najbardziej prawdopodobne jest to, że polscy żołnierze będą musieli się przekonać do amerykańskiego S-70i. Montuje je zakład w Mielcu na Podkarpaciu, które od lat konsekwentnie głosuje na PiS. Co więcej, ich wybór oznaczałby jeszcze silniejsze związanie Polski z USA, a to wydaje się być preferowanym kursem w polityce zagranicznej obecnego rządu. W takim układzie zakłady w Świdniku prawdopodobnie dostaną więcej zamówień związanych z produkcją i serwisowaniem maszyn rodziny Sokół.
Autor: Maciej Kucharczyk/adso / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: domena publiczna