Gdyby ktoś napadł na Polskę, ambasador RP przy NATO byłby pierwszym, który rozpocząłby zabiegi o przysłanie wojsk sojuszniczych nad Wisłę. Placówkę tę objął niedawno Tomasz Szatkowski, do tej pory główny polski negocjator w sprawie tak zwanego Fortu Trump. Sęk w tym, że wciąż nie odebrał on nominacji na drugą placówkę – przy Organizacji ds. Zakazu Broni Chemicznej w Hadze (OPCW). A tylko dzięki podwójnej akredytacji udało mu się uzyskać zielone światło na wyjazd do kwatery głównej Sojuszu.
Dotychczasowy wiceminister obrony Tomasz Szatkowski, który do resortu przyszedł razem z Antonim Macierewiczem, 25 lipca 2019 r. objął stanowisko stałego przedstawiciela RP przy kwaterze głównej NATO w Brukseli. Do tej pory nie został jednak polskim ambasadorem przy Organizacji ds. Zakazu Broni Chemicznej mającej siedzibę w Hadze (OPCW), ok. 150 kilometrów od Brukseli.
To ważne, bo zielone światło do wyjazdu na placówkę przy NATO Szatkowski uzyskał dopiero za drugim podejściem, a pretekstem do ponowienia kandydatury przez MSZ była właśnie akredytacja przy drugiej organizacji.
Do tej pory przedstawicielami Polski przy OPCW byli ambasadorowie RP w Holandii. Rezydują oni w Hadze, która jest również siedzibą organizacji. Wiosną polskie MSZ zdecydowało się zerwać tę unię personalną. Dlaczego? Resort jeszcze raz poprosił sejmową komisję do spraw zagranicznych, by zajęła się kandydaturą Szatkowskiego na placówkę przy NATO. Za pierwszym razem, w lutym, kandydat nie uzyskał większości, co oznacza, że komisja wystawiła mu negatywną opinię (o tym, jak to się stało, piszemy poniżej).
Miały być dwie ambasady, jest jedna
Pozytywną rekomendację Szatkowski uzyskał w maju. Wtedy występował już jako kandydat do objęcia dwóch placówek równocześnie – przy NATO i przy OPCW. Tymczasem do tej pory dostał nominację tylko na przedstawiciela przy kwaterze głównej Sojuszu Północnoatlantyckiego. Odpowiednie postanowienie prezydenta Andrzeja Dudy ukazało się pod koniec lipca w Monitorze Polskim. Postanowienia dotyczącego placówki przy OPCW wciąż nie ma.
To nietypowa sytuacja. Jeśli polski dyplomata jest akredytowany na kilku placówkach równocześnie (co nierzadko się zdarza), to na każdą dostaje osobną nominację od prezydenta. Dokumenty z reguły mają tę samą datę podpisu oraz tę samą datę publikacji.
Przykłady? Razem z Szatkowskim nominację odbierał Rafał Poborski, ambasador RP w Azerbejdżanie i dodatkowo w Turkmenistanie. W Monitorze Polskim ukazały się więc dwa postanowienia prezydenta – jedno dotyczy mianowania na placówkę w Baku, drugie – w Aszchabadzie. Oba dokumenty zostały podpisane przez prezydenta 19 czerwca, a następnie oba zostały opublikowane 24 lipca. Przykład drugi: ambasadorem RP w Holandii i przy OPCW jest od dwóch lat Marcin Czepelak. W jego przypadku prezydent podpisał obie nominacje 29 maja 2017 r. Obie zostały opublikowane 21 czerwca 2017 roku.
25 lipca spytaliśmy MSZ, kiedy Tomasz Szatkowski dostanie nominację na placówkę przy OPCW i jakie są przyczyny opóźnienia. Zapytaliśmy też, czy plan akredytowania ambasadora przy NATO również na drugą placówkę jest nadal aktualny. Do tej pory nie dostaliśmy odpowiedzi.
Z zaskoczenia i pod nadzorem ministra
Sposób, w jaki Szatkowski uzyskał pozytywną rekomendację w Sejmie, daleki był od typowego. Zadecydowało o tym głosowanie na posiedzeniu przeprowadzonym w połowie maja. Zgodnie z planem posłowie mieli wystawić opinie dwóm kandydatom na ambasadorów, ale Szatkowskiego nie było na tej liście. Jednak już w trakcie posiedzenia na wniosek PiS rozszerzono porządek obrad. Kandydat na ambasadora przy NATO i OPCW dojechał do Sejmu w trakcie dyskusji. Przeciw takiemu obrotowi spraw protestował m.in. prowadzący obrady Robert Tyszkiewicz z PO, ale został przegłosowany.
Co więcej, nad frekwencją wśród posłów PiS czuwał osobiście szef kancelarii premiera Michał Dworczyk, który podobnie jak Szatkowski był wiceministrem obrony w ekipie Antoniego Macierewicza. Choć Dworczyk nie zabierał głosu, to udzielał wskazówek posłom PiS. Jego obecność na posiedzeniu komisji spraw zagranicznych była zdarzeniem niecodziennym.
Wprawdzie Dworczyk jest posłem, więc może przyjść na posiedzenie każdej komisji, ale ministrowie i wiceministrowie z reguły ograniczają swoją aktywność na tym forum do reprezentowania rządu. Po prostu nie mają czasu na więcej. Dworczyk, odkąd w marcu 2017 r. został wiceszefem MON (to z tego stanowiska przeszedł do kancelarii premiera), nie należy do żadnej z sejmowych komisji.
W tych okolicznościach Szatkowski uzyskał pozytywną rekomendację. Jego kandydaturę poparło 11 posłów, przeciw było czterech. Następnie, bez większych problemów kandydat na ambasadora dostał zielone światło także od senatorów.
"Przypadek"
Dlaczego w ogóle Szatkowski odpowiadał na pytania posłów dwukrotnie? Za pierwszym razem, w lutym, jako kandydat na ambasadora tylko przy NATO, niespodziewanie nie uzyskał większości. Jego kandydaturę poparło tylko sześciu posłów, a przeciw było siedmiu. Ówczesna wiceszefowa komisji Małgorzata Gosiewska (PiS) tłumaczyła wtedy, że taki wynik to przypadek, którego powodem były trwające równocześnie posiedzenia innych komisji. Jednak później politycy PiS, z dala od mikrofonów, nie ukrywali pretensji do Gosiewskiej i drugiego wiceprzewodniczącego komisji Przemysława Czarneckiego, którzy nie zadbali o odpowiednią reprezentację na obradach i, widząc sytuację, nie starali się odwlec głosowania. Komisja liczyła wtedy 29 posłów, z czego 13 z PiS. Partia rządząca nie miała więc większości, ale głosowanie w sprawie Szatkowskiego przegrała głównie z powodu niskiej frekwencji we własnych szeregach. Na posiedzenie przyszła mniej niż połowa posłów PiS.
W tej sytuacji MSZ musiało odpowiedzieć sobie na pytanie, co dalej. Opiniowanie kandydatów na ambasadorów w komisjach Sejmu i Senatu nie ma umocowania w żadnym przepisie. Wynika ze zwyczaju. Celem tej procedury jest pokazanie, że przyszły polski ambasador ma poparcie nie tylko rządu, ale i większości sił w parlamencie. Teoretycznie opinia komisji nie jest dla rządu wiążąca. W praktyce utarło się jednak coś dokładnie odwrotnego.
W dodatku, niezwykle rzadko zdarza się, by kandydat nie uzyskał pozytywnej opinii. W tej kadencji prócz Szatkowskiego był tylko jeden taki przypadek. Pod koniec 2017 r. MSZ chciało wysłać do Izraela Barbarę Stanisławczyk, byłą prezes Polskiego Radia. Nie zyskała ona poparcia większości. MSZ wystawiło więc innego kandydata, który ostatecznie do Izraela pojechał. Był nim Marek Magierowski, były rzecznik prezydenta Andrzeja Dudy.
W przypadku przedstawicielstwa przy NATO minister Jacek Czaputowicz nie zdecydował się na taki krok. Jak już pisaliśmy, MSZ poprosiło, by Szatkowski został przesłuchany jeszcze raz, ale tym razem jako kandydat na dwie placówki. Unię personalną w przedstawicielstwach przy NATO i OPCW resort uzasadnił "renesansem broni chemicznej" i związkiem tego zjawiska z zagrożeniami hybrydowymi. Dyplomaci wskazywali przy tym na otrucie Skripalów w Salisbury, wojnę w Syrii i przypisywany służbom północnokoreańskim atak na lotnisku w Kuala Lumpur. Dlatego – mówił później sam Szatkowski – polską politykę w ramach NATO i OPCW należy bardziej zharmonizować.
Wakat na ważnej placówce
Drugie przesłuchanie Szatkowskiego przed komisją początkowo wyznaczono na 24 kwietnia. W ostatniej chwili spotkanie odwołano na prośbę MSZ. Oficjalny powód? Nikt z kierownictwa resortu nie mógł wtedy przyjść na komisję.
Tymczasem z końcem marca do Polski wrócił poprzedni ambasador przy NATO Marek Ziółkowski. Został odwołany z placówki, chociaż był jej szefem tylko dwadzieścia dwa miesiące, podczas gdy kadencje ambasadorów trwają z reguły cztery lata. Stałym przedstawicielstwem kierował więc zastępca szefa placówki. Po raz drugi w ciągu niecałych dwóch lat.
Z polskiego punktu widzenia ambasada przy kwaterze głównej NATO to jedna z najważniejszych placówek za granicą. Od czasu wejścia Polski do Sojuszu zwykle wysyłano tam dyplomatów, którzy byli wcześniej wiceministrami w MON lub MSZ.
Ambasadorowie 29 państw NATO na co dzień tworzą Radę Północnoatlantycką.
To ona, kolektywnie i jednomyślnie, podejmuje decyzje dotyczące Sojuszu. Gdy 11 września 2001 r. terroryści zaatakowali Nowy Jork i Waszyngton, Rada Północnoatlantycka – pierwszy i do tej pory jedyny raz – uruchomiła artykuł 5 traktatu północnoatlantyckiego, który mówi o wspólnej obronie. Oczywiście, nic nie stało się bez wiedzy i zgody sojuszniczych stolic, ale również żadna decyzja nie zostałaby podjęta bez pracy, jaką wykonali dyplomaci w kwaterze głównej w Brukseli. Dlatego, gdyby ktoś napadł na Polskę, ambasador RP przy NATO byłby pierwszym, który rozpocząłby zabiegi o przysłanie wojsk sojuszniczych nad Wisłę.
Współpracownik Macierewicza
Dlaczego Szatkowski jako kandydat na ambasadora wzbudził takie kontrowersje? Posłowie PO wypominali mu współpracę z Antonim Macierewiczem oraz ludźmi z Narodowego Centrum Studiów Strategicznych. To think tank założony i kierowany przez Szatkowskiego. Gdy przeszedł on do MON, szefem NCSS został Jacek Kotas, jeden z wiceministrów obrony w pierwszym rządzie PiS. Jan Śpiewak, warszawski działacz miejski, i Tomasz Piątek, autor bestselerowej książki o Macierewiczu, nazywali Kotasa "rosyjskim łącznikiem" i oskarżali o aktywny udział w reprywatyzacji w stolicy. Kotas wytoczył procesy Śpiewakowi i Piątkowi. Z pierwszym niedawno przegrał sprawę karną o zniesławienie. Z drugim wciąż się procesuje.
Według PiS Szatkowski jest jednym z najlepszych specjalistów od spraw międzynarodowych i polityki obronnej. – W tej materii to jeden z najbardziej kompetentnych ludzi w Polsce – mówi o ambasadorze Michał Dworczyk, szef kancelarii premiera.
Co ambasador sądzi o problemach, jakie miał z uzyskaniem poparcia w Sejmie? – Nie była to sytuacja komfortowa, ale w tym momencie staje się przeszłością. Nie ma co się nad tym rozwodzić – przekonywał Szatkowski w maju. – W tej chwili koncentruję się raczej na wyzwaniach, z którymi przyjdzie mi się zmierzyć w kwaterze głównej – dodawał.
Fort Trump i przegląd strategiczny
Tomasz Szatkowski został wiceministrem obrony w listopadzie 2015 r. Do resortu przyszedł w ekipie Antoniego Macierewicza. Jako jedyny pozostał na stanowisku, gdy szefem MON został Mariusz Błaszczak (to paradoks, bo tajemnicą poliszynela było, że Szatkowski zamierzał odejść).
W czasie rządów Macierewicza Szatkowski odpowiadał za Strategiczny Przegląd Obronny, czyli koncepcję rozwoju sił zbrojnych do 2032 r. Wnioski z tych analiz krytykowało otoczenie prezydenta Andrzeja Dudy. Stało się to jednym z pól konfliktu między ówczesnym ministrem a zwierzchnikiem sił zbrojnych. Wcielanie SPO w życie mocno wyhamowało po dymisji Macierewicza. Wcześniej jednak doprowadziło do tego, że powstały ponad dwuletnie zaległości w opracowywaniu innych dokumentów, do których przygotowania MON jest zobligowane ustawowo. To m.in. program rozwoju wojska i plan zakupów nowego uzbrojenia i sprzętu.
Odkąd szefem MON został Mariusz Błaszczak, najważniejszym zadaniem Szatkowskiego były negocjacje z USA na temat zwiększenia liczby amerykańskich żołnierzy. Projekt, początkowo określany mianem Fortu Trump, doprowadził do podpisania w czerwcu deklaracji, która przewiduje m.in., że Waszyngton m.in. przyśle do Polski około 1000 dodatkowych żołnierzy, utworzy wysunięte dowództwo szczebla dywizji i doprowadzi do powstania centrum szkolenia bojowego oraz zdolności rozpoznawczych i logistycznych.
Deklarację podpisali prezydenci Polski i USA Andrzej Duda i Donald Trump, ale to MON, a w nim przede wszystkim pion, za który odpowiada Szatkowski, wziął na siebie ciężar negocjacji.
Szatkowski przez całą karierę jest związany z PiS. W życiorysie ma prestiżowe wykształcenie (m.in. podyplomówki na King's College London, w brytyjskiej Akademii Obrony i w Szkole Marynarki Wojennej USA w Monterey), a także pracę w Parlamencie Europejskim i w spółkach Skarbu Państwa. Był m.in. wiceprezesem Bumaru, który wtedy był największą grupą zbrojeniową w Polsce, a także zasiadał w radzie nadzorczej TVP, gdzie przez kilka tygodni pełnił nawet obowiązki prezesa.
Autor: Rafał Lesiecki (rafal_lesiecki@tvn24.pl) / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: MON | mjr Robert Siemaszko