Program "Czarno na białym" TVN24 pokazał donosy, jakie Polacy pisali na Żydów do gestapo. Te akurat do adresata nigdy nie dotarły - też dzięki Polakom, pracownikom poczty, którzy te listy przejęli. To tylko jeden z przykładów tego, że ta wojenna historia, do której nagle wracają politycy, nie jest ani czarna, ani biała.
"Szanowna Władzo! Proszę przeprowadzić rewizje u Heleny Koskowej i proszę ja natychmiast aresztować! Ona może szyrzyć powstanie."
"Byłem trzy razy w Gestapo przy Al. Szucha 25, aby zameldować pewne informacje."
"Noskiewicz zajmuje się Rużnom kombinacją Żydami. Przywozi im żywność."
"Najuprzejmie proszę pana Gubernatora się interesować z tym kombynatorem."
"Rozsiewają kłamliwe wiadomości uwłaczając w tym czci najjaśniejszego W Ł A D C Y. Żądamy ukarania nich najwyższa Władzo."
To fragmenty donosów, które lawinowo trafiały do władz III Rzeszy w czasie drugiej wojny światowej. Ich autorami przede wszystkim byli Polacy. Profesor Barbara Engelking z Centrum Badań nad Zagładą Żydów Polskiej Akademii Nauk, autorka jedenastu książek o Holokauście, opisała je w jednej z nich, zatytułowanej "Szanowny Panie Gistapo".
- Kiedyś, na samym początku, jak się zaczęłam zajmować Holokaustem, to myślałam, że więcej było dobrych ludzi i długo żyłam w takim przekonaniu, że tego dobra i pomocy było więcej, ale zmieniłam zdanie - przyznaje dziś Barbara Engelking.
"To byli ludzie, którzy chcieli szybko i łatwo zarobić jak najwięcej pieniędzy"
W 1942 roku przebywający w warszawskim getcie Żydzi powoli zaczynają podejrzewać, że pozostając tu, skazują się na śmierć. - Ludzie w getcie wyprzedawali wszystko, wszystkie swoje dobra, żeby jakoś uciec - mówi profesor Jacek Leociak z Centrum Badań nad Zagładą Żydów.
Prof. Leociak od 25 lat bada i uczy o Holokauście, za co został odznaczony Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski. Teraz, wraz z innymi historykami, opowiada o szmalcownikach. - Przeczytałem tysiące świadectw. Naprawdę rzadko można znaleźć relacje, świadectwo Żydów, którzy ukrywali się po aryjskiej stronie, w których nie byłoby wzmianki o szmalcownikach - przyznaje.
- To byli ludzie, którzy chcieli szybko i łatwo zarobić jak najwięcej pieniędzy - wyjaśnia dr Marek Urynowicz, historyk z Instytutu Pamięci Narodowej. - Podchodzili i mówili, że jeżeli nie dostaną na szmalec przysłowiowy, to zadenuncjują - dodaje. Czyli, najprościej mówiąc, wydadzą Niemcom Żyda, który nie trafił lub uciekł z getta.
- Niemcy stworzyli klimat, w którym tego rodzaju zachowanie było bardzo dochodowe. W to się angażowały tysiące ludzi - zaznacza historyk prof. Jan Grabowski.
Koszmar uciekającego Żyda zaczynał się tuż za murami getta. - Stali już na ulicy aryjskiej i zaraz go otaczają najpierw dzieciaki, jakieś wyrostki, i tutaj 50 złotych, tutaj 100 i on się jakby opłaca - opowiada prof. Leociak. - Idzie dalej, wsiada do dorożki, a dorożkarz mówi: "kochany, albo płacisz, albo zawiozę cię prosto do gestapo". Więc on płaci, idzie dalej, a na dworcu już go bierze taki bardziej poważny szmalcownik, bierze go do bramy i każe mu ściągać spodnie. Ucieczka z getta w pierwszym etapie jest opowiadana przez tych, którzy przeżyli, jako opędzanie się od szmalcowników - mówi.
Ale to był dopiero początek. Jak mówi dr Marcin Urynowicz z Biura Badań Historycznych Instytutu Pamięci Narodowej - najgorsze dopiero było przed nimi, kiedy wydawało się, że są już w miarę bezpieczni. - Prawdziwym zagrożeniem to byli szantażyści, a nie szmalcownicy - podkreśla dr Urynowicz. - Dlatego że szmalcownik to był ten wokół getta, natomiast szantażysta to był ktoś, kto, jak widział, że Żyd opuszcza getto, to wcale go jeszcze nie szantażował. On czekał do takiego momentu, kiedy widział, że ta osoba jest już gdzieś umieszczona, już sobie znalazła schronienie, już sobie coś opłaciła i wtedy dopiero przychodził. I nie robił tego na ulicy, on to robił w domu albo w kawiarni. On to robił po cichu - opisuje historyk.
- To była praca, czasami praca i przyjemność, chodziło o pieniądze, ale nie zawsze, bo czasami chodziło o gwałcenie kobiet, okup odbierano w naturze - podkreśla prof. Grabowski. Profesor Jan Grabowski jest współzałożycielem i członkiem Centrum Badań nad Zagładą Żydów Polskiej Akademii Nauk, autorem wielu książek i publikacji na temat Holokaustu. Dziś wykłada na Uniwersytecie Ottawy w Kanadzie. Jego rodzina szmalcowników poznała osobiście. - Mój ojciec z dziadkami ukrywali się w Warszawie, byli szmalcowani trzy razy, dwa razy przez dozorcę, raz przez osobę przypadkową. A to, że się uratowali, to był szczęśliwy przypadek, bo mój dziadek trafił w alei Szucha na gestapowca, który był jego kolegą z armii austro-węgierskiej z pierwszej wojny światowej - opowiada.
"Największym zagrożeniem był najbliższy Polak"
Takie szczęście graniczyło z cudem. Innym często brakowało majątku, aby wykupić sobie u szantażysty spokój. - Nie brał jakiegoś drobnego datku w postaci kilkudziesięciu złotych, tylko brał grube setki, a później tysiące, albo nawet setki tysięcy. I nie dość, że wziął dużą sumę pieniędzy, to na ogół później wracał - mówi dr Urynowicz. Żydzi wiedzieli, że prędzej czy później szantażyści wrócą, dlatego musieli uciekać dalej, zmieniać kryjówki, ale ucieczka przed nimi nie była prosta.
- Taki szantażysta wiedział, że ta osoba będzie uciekać, więc starał się obserwować sam albo z pomocą swoich współpracowników wyśledzić tę osobę w kolejnym miejscu, w którym ona się schroniła, czyli aż do takiego momentu, kiedy ta osoba rzeczywiście nic już nie miała - tłumaczy dr Marek Urynowicz.
- Były bandy szmalcownicze, całe siatki, które współpracowały z policją granatową i przekazywali sobie tych Żydów, których oskubywali - twierdzi prof. Jacek Leociak z Centrum Badań nad Zagładą Żydów.
Często oskubywali do końca, a brak pieniędzy prędzej czy później oznaczał śmierć. Wieść o polskich szmalcownikach, szantażystach i donosicielach rozeszła się błyskawicznie. Wielu historyków zgodnie twierdzi, że przez nich Polacy w czasie wojny mieli gorszą sławę od Niemców.
- Niech pan sobie wyobrazi, jak taki Niemiec ma poznać czy Żyd mówi po polsku z akcentem, czy "żydłaczy", jak Niemiec ma odpytać kogoś takiego z katechizmu. Oczywiście, dla ukrywających się Żydów największym zagrożeniem był najbliższy Polak - tłumaczy prof. Grabowski.
Doszło do tego, że nawet Polacy ukrywający Żydów zaczęli bać się Polaków. - Oni sami i ich podopieczni - czyli Żydzi, których ukrywali - mieli przede wszystkim koło siebie Polaków. Niemcy byli jakby na drugim planie, nie byli widoczni na co dzień. Irena Sendlerowa bardzo jasno o tym mówi: Polaków trzeba było się obawiać, przed Polakami trzeba było się kryć, na przykład z zakupami spożywczymi. Nie można było kupić w pobliskim sklepie 10 bochenków chleba, bo się miało 6-7 ukrytych Żydów w mieszkaniu, bo to wzbudzało podejrzenie. Czyje podejrzenie? Pani sklepowej, pani sąsiadki... Przed kim trzeba było być cicho w mieszkaniu, chodzić boso na paluszkach w skarpetkach, nie ruszać się, żeby sąsiadka z dołu nie usłyszała kroków w mieszkaniu - opowiada prof. Leociak.
Za ukrywanie Żydów w czasie wojny groziła śmierć. W przypadku dekonspiracji Niemcy zabijali nie tylko Żydów, ale i całe polskie rodziny, które miały odwagę ich ukrywać. Ludzie często ze strachu wydawali własnych sąsiadów.
- Donosy na Polaków były groźne, a donosy na Żydów były zabójcze. Żydzi wracali ze strony aryjskiej do płonącego getta w kwietniu i w maju 1943 roku, bo nie byli w stanie przeżyć tego horroru - mówi Grabowski.
- Żydzi na Żydów też donosili. Donosili, że ukrywają jakieś zakazane towary - mówi Barbara Engelking.
Donosów było tyle, że gestapowcy nie byli w stanie zweryfikować wszystkich informacji. "Zawiadamiam niniejszym Najwyższą Władzę, że uczęszczają na zabronione komplety (...) Wyrażają się bardzo obraźliwie o wszystkich władzach Trzeciej Rzeszy. Pozatem czytają często tajne gazetki i rozsiewają kłamliwe wiadomości uwłaczając w tym czci najjaśniejszego W Ł A D C Y. Żądamy ukarania nich najwyższa Władzo" - brzmi fragment donosu podpisanego przez "Lojalnych obywateli" (pisownia oryginalna).
Jedni robili to dla pieniędzy, inni z czystej zawiści, głupoty albo żeby rękoma gestapowców wyrównać osobiste porachunki.
"Niniejszym zawiadamiam, że Marian Ryciak syn Franciszka jest polskim oficerem i się ukrywa u swojej matki Kazimiery ktura go świadomie ukrywa przed władzo niemiecko" - brzmi inny donos.
Styl pisma i błędy ortograficzne mogłyby wskazywać, że był to margines społeczny, ale jak twierdzą historycy nic bardziej mylnego. - Przyjęło się uważać, że szmalcownicy to były męty społeczne. Oczywiście, że tak, ale nie tylko oni! Tam mamy reprezentację właściwie wszystkich stanów: od takiego lumpenproletariatu, przez klasę średnią, urzędniczą - wylicza prof. Leociak.
- To byli normalni ludzie, uczniowie, nauczyciele, robotnicy, hydraulicy, a to, co szczególnie było ciekawe, znalazłem tam jednego młodego człowieka z książęcej polskiej świetnej rodziny. Tak to wyglądało - zdradza prof. Grabowski. Na pytanie, czy powie, o którą rodzinę chodzi, mówi, że "może jeszcze nie teraz".
"My załatwialiśmy tylko szmalcowników"
Ale nie tylko Żydzi padali ich ofiarą, bo nie liczyło się, komu mogą zaszkodzić. Liczyły się tylko pieniądze.
- Na przykład próbowali wyłudzać pieniądze od Polaków, twierdząc, że zadenuncjują ich jako Żydów. Niech pan sobie wyobrazi sytuację, jak ten człowiek ma udowadniać, że nie jest Żydem. Oczywiście, może przedstawić jakieś dokumenty, ale może mieć już jakieś nieprzyjemności, będzie musiał się wykazywać, a Niemcy będą sprawdzać, czy te dokumenty nie są podrobione. To już było zagrożenie, więc byli tacy Polacy, którzy już zapłacili tysiąc czy dwa tysiące złotych, by mieć spokój niż się tłumaczyć przed Niemcami, że nie są Żydami - mówi dr Marcin Urynowicz.
Dziś nikt nie jest w stanie dokładnie policzyć, ilu szmalcowników, szantażystów czy donosicieli złapano i osądzono. Wiadomo tylko, że kiedy wpadali w ręce AK-owców ponosili karę, między innymi z rąk Magdaleny Grodzkiej-Gużkowskiej - uczestniczki Powstania Warszawskiego. Kobieta w 2010 roku udzieliła wywiadu w filmie dokumentalnym o Irenie Sendlerowej.
- Nasza grupa wykonywała wyroki tylko na Polakach. Inne organizacje zabijały Niemców. My załatwialiśmy tylko szmalcowników, zdrajców itd. To było nasze zajęcie - mówiła w filmie "W imię ich matek. Historia Ireny Sendlerowej" Magdalena Grodzka-Gużkowska, żołnierz AK.
Wiadomo, że pracownicy poczty, którzy współpracowali z AK, starali się wyłapywać anonimy zaadresowane na al. Szucha 25 - warszawskiej siedziby gestapo i niszczyć je. Ale to była walka z wiatrakami.
"Żadne państwo nie zrobiło dla Żydów więcej niż my"
- Zanim zaczniemy sobie gratulować, jak nasza historia jest miła, świetna i urocza, musimy ją poznać. Musimy spojrzeć prawdzie w oczy, że historia nie jest czarno-biała i występuje we wszystkich możliwych odcieniach szarości i zanim zaczniemy się chwalić naszą liczbą drzewek w Yad Vashem, to popatrzmy prawdzie w oczy, ile ludzi cierpiało przez Polaków - ocenia prof. Grabowski.
- To są fakty, to są dokumenty, to nie jest mój wymysł - podkreśla prof. Leociak. - Wiadomo było, że więcej było tych, przed którymi trzeba było uciekać, kryć się i oszukiwać, że dziecko, które ma tu być przez parę dni, jest synkiem albo córką polskiego oficera, który siedzi w niewoli niemieckiej. Więc tych było więcej, ich było więcej, niestety... A grupka tych odważnych, która zdecydowała się pomagać, była bardzo nieliczna - dodaje.
Ale jak podkreśla syn Władysława Bartoszewskiego, była i nikomu nie wolno o tym zapominać. - Żaden Żyd w okupowanej Polsce nie mógł przeżyć bez pomocy Polaków, żaden! To było niemożliwe! Od końca 1941 do 1945 roku nie było takiej możliwości - podkreśla Władysław Teofil Bartoszewski, syn Władysława Bartoszewskiego.
Przed wojną w Warszawie mieszkało około 300 tysięcy Żydów. Przeżyło około 5 tysięcy - między innymi dzięki Polakom. - My się nie mamy czego wstydzić, dlatego że żadne państwo nie zrobiło dla Żydów więcej niż my - podkreśla syn Bartoszewskiego.
Może też dlatego, że w żadnym okupowanym przez Niemców państwie nie było tylu Żydów, co w Polsce, ale jak podkreśla profesor Jacek Leociak, dziś o statystykach nie ma sensu dyskutować. - Nieważne są liczby, nie chcę, abyśmy pozostali z takim uczuciem, że prowadzimy taką batalię... Każda uratowana istota ludzka jest ważna i ten, kto ratował i narażał swoje życie, jest ważny. Jeśli będziemy to zasłaniać statystykami, utracimy cały sens tego heroizmu - podkreśla prof. Leociak.
Autor: mm, tmw/AG / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24