Przez prawie 20 lat we Wrocławiu działała bezkarnie grupa lichwiarzy, która za ułamek wartości przejmowała od ludzi domy i mieszkania. Jej ofiarami są chorzy, starsi i niezaradni życiowo ludzie, uciekający przed finansowymi kłopotami. Na czele grupy stał Mariusz M., który swoim klientom przedstawiał się jako ważny inwestor na rynku nieruchomości. Ponad dwa lata temu mężczyzna został zatrzymany i usłyszał zarzuty, jednak szybko opuścił areszt i wrócił do przejmowania kolejnych nieruchomości. Kto zapewnia mu bezkarność? Jaką rolę w sprawie odgrywają notariusze, radcy prawni i wrocławska sędzia, która kupiła dom po okazyjnej cenie? Reportaż "Lichwiarz i jego klienci" Kamili Wielogórskiej i Marcina Rybaka z "Gazety Wrocławskiej".
Pożyczki pozabankowe to dla wielu jedyna szansa na pozyskanie gotówki – bez zaświadczeń, stałego dochodu czy dobrej historii kredytowej. Ci, którzy decydują się na taką pożyczkę podejmują jednak spore ryzyko – bo takie pożyczki są często dodatkowo zabezpieczone: mieszkaniem, domem czy działką. W ostatnich latach prywatne pożyczki stały się też przestrzenią dla lichwiarskiej szarej strefy i oszustów, których celem od początku jest przejęcie majątku.
Z plagą lichwiarskich praktyk próbowały sobie radzić różne instytucje i kolejne rządy uchwalające coraz to nowe przepisy. – Ministerstwo Sprawiedliwości proponowało zmiany, które ograniczą zyski tych, którzy udzielają pożyczek, lichwiarzy – mówił minister Zbigniew Ziobro. Działania polityków, na przykładzie historii Mariusza M., pokazują, że okazały się one nieskuteczne.
Mariusz M. swoim klientom przedstawiał się jako przedsiębiorca, ważny inwestor i znawca rynku nieruchomości. Był też prezesem i udziałowcem w kilku spółkach, które zajmowały się udzielaniem pozabankowych pożyczek. To dzięki tym pożyczkom, w ręce Mariusza M. i jego najbliższych krewnych, trafiło kilkadziesiąt domów oraz mieszkań.
Dziennikarze "Superwizjera" spotkali się z mężczyzną, który rozpracowywał biznes Mariusza M. Razem ruszyli tropem przejętych przez niego nieruchomości. – Sam Mariusz M. to chłopak, który pochodzi z jednej z podwrocławskich wsi. Chłopak bez żadnego wykształcenia, który aspirował, do tego, żeby być postrzeganym jako wielki przedsiębiorca, wielki biznesmen – mówi mężczyzna. – Nie lubił, żeby mówić o nim lichwiarz, on często przedstawiał się, że jest inwestorem na rynku nieruchomości. Natomiast w większości te nieruchomości pochodziły z tego, że zostały w jakiś sposób odebrane albo wyłudzone za ułamek wartości – dodaje.
"To była nasza ziemia, a została nam odebrana, ukradziona"
Mężczyzna pokazuje jeden z wjazdów na teren przejęty przez Mariusza M. – Działka formalnie została przejęta za kwotę 50 tysięcy złotych netto. Można było przyjąć, że realna wartość to 1,9 miliona złotych – twierdzi mężczyzna.
- Pan Mariusz M. był bardzo troskliwym mężczyzną. Wydawało nam się, że ten człowiek nam pomoże, że wyjdziemy z pewnych problemów finansowych przy jego współpracy i pomocy – mówi jedna z jego klientek. – A stało się, jak się stało. Mieliśmy rok na spłatę. Pożyczając od nich 60 tysięcy złotych, mieliśmy oddać 88 tysięcy złotych. Do ręki dostaliśmy w kopercie 48 albo 50 tysięcy złotych – dodaje.
Kobieta tłumaczy, że otrzymaną kwotę przeliczyła z mężem dopiero w aucie. – Zadzwoniłam do pana M., powiedział, że to są policzone pieniądze już na odsetki – wspomina. Poręczeniem kredytu miała być niewielka działka. W dokumentach znalazła się jednak ziemia, warta kilkadziesiąt razy więcej niż zakładała ich ustna umowa. Gdy kobieta nie spłaciła zobowiązania w terminie, grunt stał się własnością spółki powiązanej z Mariuszem M.
- Pan M. nie wpisał jednej działki, tej malutkiej, którą chcieliśmy oddać pod zastaw, tylko wpisał całe pole, do którego przynależała ta działka. O tym też dowiedzieliśmy się dopiero w momencie, kiedy przyszło pismo z ksiąg wieczystych. Po czym pan M. już nie odbierał telefonów – zwraca uwagę kobieta. – Pojechaliśmy z mężem sprawdzić, czy jest to biuro, to tego biura już nie było i nikt w okolicy nie wiedział, co się stało – dodaje. – Rozpacz, płacz, alkohol, problemy w domu. To była nasza ziemia, a została nam odebrana, ukradziona – kwituje.
Trudno znaleźć informacje na temat firm, z którymi związany był Mariusz M. Żadna z jego spółek nie posiada nawet swojej strony internetowej. Firmy Mariusza M. obecnie zarejestrowane są pod jednym z najbardziej prestiżowych adresów we Wrocławiu, ale trudno tu jednak zastać pracowników biznesmena.
Mariusz M. lub jego wspólnicy przejęli za ułamek wartości kilkanaście domów i mieszkań. Parter jednego z budynków położonych kilka kilometrów od centrum Wrocławia został przejęty w wyniku niespłaconej pożyczki w wysokości 20 tysięcy złotych. Podobnie mieszkanie znajdujące się w budynku zlokalizowanym niedaleko ścisłego centrum. Jak wynika z dokumentów - pożyczek udzielał nie tylko Mariusz M. ale i jego wspólnicy: Fabian I. czy Ryszard D. Swoich klientów łowili poprzez ogłoszenia w prasie czy radiu. Nieruchomości ostatecznie trafiały jednak w ręce biznesmena lub jego najbliższych krewnych: matki, siostry, żony czy brata.
"Ludzie byli towarem, który trzeba było wykorzystać"
Mężczyzna, który rozpracowywał biznes Mariusza M. pokazuje kolejne nieruchomości przejęte przez Mariusza M. – To zostało przejęte za kwotę 70 tysięcy złotych. Ten wielki dom – wskazuje.
Bożena Kossowska to poprzednia właścicielka nieruchomości, w której obecnie mieszka Mariusz M. 20 lat temu, po długim pobycie na emigracji, wróciła do Polski. Kupili z mężem dom, ale potrzebowali pieniędzy na jego remont. Od wspólnika Mariusza M. pożyczyli w sumie 150 tysięcy złotych. Kobieta twierdzi, że spłacili połowę długu, a mimo to stracili nieruchomość.
- On jest oszust. I ta jego siostra i mama. Żal mam, że tak to się wszystko skończyło. W sumie to i zdrowie straciłam. Takich osób jak ja jest bardzo dużo. Nie wiem, jak on może mieć sumienie tu mieszkać – zastanawia się. Bożena Kossowska wyjaśnia, że pożyczka miała być chwilowa. W Polsce kobieta nie miała jeszcze historii kredytowej. – W sądzie apelacyjnym sędzia powiedział: "A pani mogła nawet za złotówkę sprzedać". Ja mówię, że jeśli wartość budynku jest 480 tysięcy, to jak ja mogłam sprzedać za 70 tysięcy? – wspomina.
Umowy pożyczki, które Mariusz M oferował swoim klientom, wiązały się z tak zwanym "przewłaszczeniem na zabezpieczenie". Sformułowanie to oznacza, że z chwilą podpisania dokumentu, dłużnik przenosił prawo własności zabezpieczenia pożyczki - najczęściej nieruchomości - na wierzyciela. W momencie spłaty należności w terminie - nieruchomość powinna "wrócić" do dłużnika. Wystarczyło jednak, że ten spóźnił się choćby jeden dzień, a tracił majątek.
Emerytowany policjant, który rozpracowywał spółki powiązane z Mariuszem M. twierdzi, że przedsiębiorcy tak naprawdę od początku chodziło wyłącznie o przejęcie nieruchomości za ułamek jej wartości. – Osoby, jak chciały spłacić daną nieruchomość, to w tym momencie M. zwijał się ze swoją firmą, nie odbierał telefonów od tych ludzi, te osoby nie miały fizycznej możliwości nawet tych pieniędzy zwrócić – wyjaśnia. – To było później wykorzystywane, że jest już po terminie i te nieruchomości nie wracały do tych osób – dodaje. Mężczyzna potwierdza, że celem było przede wszystkim przejęcie nieruchomości. – Najpierw sobie kalkulował, czy ta nieruchomość jest o wiele więcej warta – podkreśla.
Mężczyzna, który rozpracowywał przedsięwzięcie Mariusza M. uważa, że klienci "byli tak naprawdę traktowani jak towar". – To był towar, który trzeba było wykorzystać, zarobić swoje i to stanowiło źródło dochodu – stwierdza.
"Wymieniłam z nazwisk wszystkich poszkodowanych, wszystko zostało umorzone"
W umowach, które lichwiarze zawierali ze swoimi klientami były wpisane inne, nawet kilkukrotnie wyższe kwoty niż te, które w rzeczywistości pożyczkobiorcy dostawali do ręki. Tak było w przypadku Anny Felińskiej. Kobieta twierdzi, że pożyczyła 50 tysięcy złotych, ale w umowie zapisana jest kwota czterokrotnie wyższa.
- W trakcie spisywania umowy pani notariusz zaczęła odczytywać umowę i na samym końcu widnieje kwota 220 tysięcy. Ja mówię, że my nie pożyczamy takiej kwoty, że ja się pod tym nie podpiszę, ale pan powiedział, że wszystko będzie w porządku, że to są takie zabezpieczenia – opowiada kobieta.
Pani Anna zaciągnęła pożyczkę w 2012 roku - pieniądze miały być przeznaczone na ratowanie firmy przewozowej jej zmarłego już partnera. Kobieta twierdzi, że do spłaty pozostało jej zaledwie kilkanaście tysięcy złotych długu, bo w rozliczeniu oddała samochód - mimo to, straciła dom położony w willowej dzielnicy Wrocławia. Pożyczki udzielał Ryszard D. To on najpierw przejął nieruchomość, następnie sprzedał ją Mariuszowi M., a ten z kolei swojej żonie - Annie M. Kobieta do niedawna była biegłą sądową, wyceniała nieruchomości w procesach sądowych.
Anna Felińska zapytana o wartość domu – mówi, że w okolicy sprzedają takie domy za 800 tysięcy do miliona złotych. – Pytałam, ile mniej więcej mógł być wart ten dom. Sześć lat temu mówili, że około 600 tysięcy złotych, może więcej – stwierdza. – Dla mnie to jest jedno wielkie oszustwo, jedno wielkie złodziejstwo. Ja mam dać za 13 tysięcy dom z ziemią tu naokoło? Przecież to jest kpina – podkreśla Anna Felińska.
Klientka Mariusza M., która straciła działkę informuje, że kilka razy zawiadamiała organy ścigania. – Wszystko było odmowne albo umorzone. Odnoszę wrażenie, że pan M. miał gdzieś szerokie plecy, które zawsze go kryły, a my byliśmy zbywani – ocenia.
Bożena Kossowska mówi, że już w 2005 roku pisała doniesienie. – Wymieniłam z nazwisk nawet wszystkich poszkodowanych i wszystko zostało umorzone. Mówili, że to jest sprawa cywilna, że jak chcę, to proszę skarżyć – przekazuje.
"Ci ludzie byli bici, są znane i ustalone przypadki połamania rąk"
Krótko po przejęciu, nieruchomości były wielokrotnie sprzedawane. Chodziło o to, by utrudnić odzyskanie ich przez pierwszych właścicieli. Potem sprzedawane były z kolosalnym zyskiem na wolnym rynku. Mariusz M, jego wspólnicy i krewni robili wszystko by pozbyć się poprzednich lokatorów. Za korzystanie z lokalu nakładano na nich niebotyczne kary, nawet do 25 tysięcy złotych miesięcznej opłaty, a gdy to nie pomagało, używano siły.
- On mnie nękał. On się tam wprowadził, później wprowadził jakichś kolegów i oni zajmowali jedno piętro. Ja siedziałam w domu w kuchni a tu wchodzi jakiś facet zamaskowany. Ja zaczęłam krzyczeć i ten ktoś uciekł – opowiada Bożena Kossowska. Kobieta relacjonuje, że została przez mężczyznę uderzona. – Miałam sińca pod okiem – dodaje.
- Ciągle ktoś stał pod bramą. Dwa razy chciał mnie potrącić samochód i wtedy zaczęłam się bać, bo myślałam, że trafiłam na jakąś mafię. To są ludzie, którzy niczego się nie boją i idą po trupach, szukają takich naiwnych ludzi i wykupują – mówi Anna Felińska.
Mężczyzna, który rozpracowywał interes Mariusza M. twierdzi, że "jeśli był tak zwany klient oporny, to często sam Mariusz M. w obecności swoich tak zwanych żołnierzy przyjeżdżał i ci ludzie byli zastraszani". - Siekierą rozbijano drzwi, walono w okna, grożono, pokazywano broń ostrą, którą M. posiadał. Ci ludzie byli bici, są znane i ustalone przypadki połamania rąk – opowiada.
Aresztowanie Mariusza M.
Mariusz M. był w przeszłości karany: za ukrywanie dokumentów, znieważenie policjanta i co szczególnie ważne - groźby i przemoc wobec jednego z dłużników. W sądzie dziennikarze odnajdują jeszcze inne postępowania - także dotyczące zastraszania, nachodzenia i pobicia dłużników. Sprawy zakończyły się jednak uniewinnieniem biznesmena. Dopiero pod koniec 2016 roku prokuratura podjęła cześć umorzonych postepowań.
Kilkanaście miesięcy później do domu Mariusza M. wchodzą antyterroryści. Śledczy stawiają mu zarzuty: najpoważniejszy dotyczy kierowania grupą przestępczą, która od blisko 20 lat zajmowała się wyłudzaniem nieruchomości. Podejrzane są 23 inne osoby, w tym była naczelniczka urzędu skarbowego oraz wrocławski radca prawny. Przestępcy mieli wyłudzić także kilka milionów złotych podatku VAT. Część tych pieniędzy przeznaczona była na prywatne pożyczki udzielane przez Mariusza M.
Biznesmen trafia do aresztu - na krótko. Kilka tygodni później, niespodziewanie wychodzi na wolność i do tej pory nie ponosi żadnych konsekwencji. – Działał nad nimi szczególny parasol ochronny. Niestety ci ludzie czuli się całkowicie bezkarni, kupowali sobie bezkarność – twierdzi mężczyzna, który rozpracowywał biznes Mariusza M. – Po wypuszczeniu z aresztu zaczął się wszystkiego wyzbywać, zaczął robić tak zwane porządki, czyli wykreślać się z zarządów, pozbywać się swoich udziałów w spółkach, wyzbywać się nieruchomości i ruchomości – mówi.
Współpraca z notariusz Dominiką G.
Według rozmówców kluczową rolę w przekręcie pełniły osoby związane z wymiarem sprawiedliwości: radcy prawni i notariusze. Rolą tych pierwszych było wyciąganie lichwiarza z kłopotów, ale też szukanie luk w przepisach prawa, żeby poszkodowani nie mogli odzyskać swoich nieruchomości. Gdy dziennikarze przyglądają się transakcjom, okazuje się, że Mariusz M. i jego wspólnicy korzystali z usług kilku tych samych kancelarii notarialnych - najczęściej kancelarii Dominiki G. Ta sama notariuszka pojawiła się w innej głośnej sprawie - również dotyczącej przejmowania nieruchomości od starszych i schorowanych osób. Kulisy przekrętu, cztery lata temu ujawnili reporterzy "Superwizjera".
Niedawno Dominika G. usłyszała wyrok w dwóch różnych sprawach. Zdaniem sądu nie dopełniła swoich obowiązków, dlatego skazał ją na rok pozbawienia wolności w zawieszeniu oraz 10 lat zakazu wykonywania zawodu.
Klientka Mariusza M. podkreśla, że nie była pytana o to, czy rozumie treść podpisywanej umowy. Nie przypomina sobie, by notariuszka informowała ją, że chwili podpisania umowy, jej działka staje się własnością pożyczkodawcy.
W śledztwie, dotyczącym Mariusza M. notariuszka nie usłyszała żadnych zarzutów. Dziennikarzom "Superwizjera" udaje się porozmawiać z jej mężem. Z relacji mężczyzny wynika, że Dominika G. czuje się ofiarą.
Mariusz M. unika dziennikarzy
Reporterzy próbują umówić się z Mariuszem M. Początkowo zgadza się na spotkanie - nigdy jednak do niego nie dochodzi. Przedsiębiorca kilka razy zmienia termin, wymawiając się z złym stanem zdrowia swoim lub członków swojej rodziny. Po kolejnym odwołanym spotkaniu - następnego dnia dziennikarze spotykają go jednak w sądzie.
Dziennikarze uczestniczą w sądowej rozprawie dotyczącej eksmisji Anny Felińskiej. Mariusz M. nie zgadza się na obecność mediów w sali. Kategorycznie odmawia też wyjaśnienia swojej roli przy przejmowaniu nieruchomości. – Sąd dopiero stwierdzi, jaki był stan faktyczny – mówi pytany o stawiane mu zarzuty. Mimo kilku prób, przedsiębiorca nie zdecydował się na rozmowę i uciekł z budynku sądu jednym z tylnych wyjść.
Formalnie właścicielką domu, w którym mieszka Anna Felińska, jest żona biznesmena - Anna K. Kobieta od ponad dwóch lat ma prokuratorskie zarzuty, a mimo to, jeszcze miesiąc temu była na liście biegłych sądowych wrocławskiego sądu okręgowego.
"Sędzia miała świadomość, że dom został nabyty przez przewłaszczenie na zabezpieczenie"
W śledztwie badany jest jeszcze jeden wątek - przejęcia domu na wrocławskim Ołtaszynie. Kobieta, która go straciła, również twierdzi, że padła ofiarą lichwiarskiej pożyczki. W 2015 roku po znacznie niższej cenie niż rynkowa - dom kupiła obecna sędzia sądu rejonowego. Wtedy kobieta pełniła w sądzie funkcję asystentki sędziego. Po wyborach w 2015 roku została powołana na urząd sędziego przez obecnego prezydenta Andrzeja Dudę.
Dziennikarzom udało się porozmawiać z sędzią - kobieta jednak nie zgodziła się na opublikowanie wypowiedzi. Przyznała, że kilka razy rozmawiała z poprzednią właścicielką domu. Co ciekawe - mówi, że nie wiedziała, że nieruchomość przejęta została w skutek lichwy. Twierdzi, że wyjątkowo korzystną ofertę sprzedaży domu znalazła w ogłoszeniach i nic nie budziło jej podejrzeń.
- Ta pani sędzia miała świadomość, że ten dom został właśnie nabyty w sposób przewłaszczenia na zabezpieczenie i to przewłaszczenie na zabezpieczenie było też niewspółmierne do kwoty udzielonej pożyczki – twierdzi emerytowany policjant, który rozpracowywał spółki powiązane z Mariuszem M.
"To jest człowiek nietykalny"
Wątpliwości reporterów "Superwizjera" budzi krąg znajomych pani sędzi. Prywatnie związana była z mężczyzną, który był wspólnikiem Mariusza M. Mężczyzna ów – Roman P. – pojawia się w innej kontrowersyjnej transakcji. Przejął nieruchomość wyłudzoną podstępem od schorowanego człowieka. Sąd pozbawił go potem tej własności. Kobieta zapewnia jednak, że nie wiedziała o pożyczkach i przejmowaniu nieruchomości, ale potwierdziła, że znała Mariusza M.
- My, jako policja, wnioskowaliśmy do prokuratury, żeby przenieść całą sprawę poza okręg wrocławski. Oczywiście nasz wniosek upadł. Ale ogólnie, dla dobra sprawy, uważam, że to powinno zostać przeniesione w ogóle do innej prokuratury. Inna prokuratura to powinna prowadzić ze względu na takie powiązania, koligacje, znajomości pomiędzy prokuraturą, mecenasami, sędziami i wrocławskimi notariuszami - mówi emerytowany policjant. Potwierdza, że dlatego też tak długo Mariuszowi M. udawało się pozostawać bezkarnym.
Problem lichwy i umów zabezpieczonych przewłaszczeniem znany jest od lat i od lat Ministerstwo Sprawiedliwości zapowiada działania które mają je ukrócić. W ubiegłym roku weszły w życie nowe przepisy, które miały chronić ludzi przed utratą dachu nad głową. Jednym z założeń nowego prawa jest to, że pożyczkobiorca nie straci nieruchomości, jeśli kwota pożyczki jest niższa niż 5 procent wartości zabezpieczenia. Jeśli jednak jest już minimalnie wyższa, przepisy okazują się nieskuteczne. W praktyce żaden z bohaterów reportażu "Superwizjera" nie mógłby liczyć na ochronę, którą miała zapewnić ustawa antylichwiarska.
Po wielu latach walki i wielu umorzonych śledztwach, przegranych procesach sądowych poszkodowani tracą też nadzieję, że kiedykolwiek odzyskają utraconą własność. Alicja Felińska o swój dom walczy od ośmiu lat. – Ja nie mam rodziny, żebym mogła się wyprowadzić, gdzieś pójść. Jeżeli prokuratura coś z tym nie zrobi, to jest kwestia czasu, że nas stąd wyrzucą – mówi. Bożena Kossowska nie wie, na co czeka prokuratura. – To jest człowiek nietykalny. On musiałby kogoś zabić chyba, żeby iść siedzieć – podejrzewa.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24