- Mam 31 lat, przez 15 paliłem marihuanę, która zrobiła mi dobre spustoszenie w głowie - mówi Stanisław Hajzner, któremu narkotyki niemal zrujnowały życie. Był otępiały, miał depresję, nachodziły go myśli samobójcze. Reporter "Superwizjera" rozmawiał z ludźmi, którzy opowiedzieli mu o uzależnieniach - własnych i swoich bliskich. Jak wygląda droga wiodąca od eksperymentów aż po narkomanię, a potem próbę wyjścia z nałogu?
"Superwizjer" rozmawiał z dwoma mężczyznami, którzy przed kamerą opowiedzieli o swoich uzależnieniach. Trzecia bohaterka to matka uzależnionej dziewczyny, która udostępniła swój pamiętnik. Kobieta pragnie zachować anonimowość.
Narkotyki to substancje zmieniające świadomość, regulujące nastrój. Czym są w XXI wieku?
- To bardzo szerokie pojęcie substancji, które mogą być zarówno naturalnego, jak i syntetycznego pochodzenia. Człowiek najczęściej bierze je, bo chce uzyskać określone efekty albo jest nimi zainteresowany. To jest duży problem: właśnie ciekawość na początku - mówi doktor nauk medycznych Piotr Hydzik, kierownik Oddziału Toksykologii Szpitala Uniwersyteckiego w Krakowie.
Doktor Hydzik tłumaczy, że zetknął się z przypadkami, kiedy osoba po zażyciu narkotyków była w stanie wyskoczyć przez okno, wpaść pod samochód, bo słyszała głosy, które podpowiadały jej, co zrobić.
- W przypadku nowych substancji psychoaktywnych, głównie stymulantów, (człowiek) jest pobudzony, ma niepokój, lęk, doznaje halucynacji wzrokowych, słuchowych - wyjaśnia. - Wydaje nam się, że ktoś do nas mówi, czasami są to głosy prześladowcze, urojenia, co jest bardzo niebezpieczne, bo człowiek zaczyna się bać - dodaje.
Wyjaśnia, że zdarzają się pacjenci, którzy choć mają urojenia, to zachowują rezerwę. Inni jednak mają tak silne halucynacje, że nie dają się w żaden sposób przekonać lekarzowi. - Jak tu rozmawiać z pacjentem, który biega, którego trzeba często złapać, unieruchomić, podać mu lek, który go uspokoi. To jest stan zagrożenia życia - mówi.
"Się 'zarzucało' różne rzeczy"
Doktor Hydzik wyjaśnia, że większość uzależnień zaczyna się od marihuany.
- Koronnym przykładem są nowej generacji pochodne marihuany, syntetyczne, które naprawdę powodują ciężkie spustoszenia i zagrożenia życia, w przypadku nadużywania - tłumaczy.
- Wiadomo, że się nie tylko zażywało "trawkę", bo się "zarzucało" różne rzeczy - przyznaje Stanisław Hajzner, kiedyś poważnie uzależniony od marihuany, dziś palący sporadycznie. - Kłopoty z koncentracją, kłopoty z pamięcią. Jak nie zapaliłem, to byłem nerwowy, a jak zapaliłem to dopadała mnie jakaś apatia - wspomina.
Mówi, że przez palenie miał problemy w pracy. Wówczas dziennie wypalał od 5-7 jointów dziennie.
- Jeden joint, jeden mach nie czyni z ciebie jakiegoś ćpuna z Dworca Centralnego, (...) tak samo jak kieliszek wódki nie robi z ciebie menela, alkoholika - podkreśla Stanisław Hajzner. Dodaje jednak, że u niektórych stopniowo wdziera się systematyczność i w pewnym momencie człowiek "nie zdaje sobie sprawy, że już wpadł". - Tak to się zaczęło. Mam 31 lat, a przez 15 paliłem marihuanę, która zrobiła mi dobre spustoszenie w głowie. Bo tak jest - mówi.
Hajzner wyjaśnia, że czasem budził się z "takim totalnym zniechęceniem do życia". - Budzisz się, otwierasz oczy i myślisz sobie: sznurek, żyletka, czy tabletka. To było straszne - przyznaje.
Sens życia w modlitwie
31-latek pewnego dnia zdecydował, że wypisze się z Kościoła katolickiego. Przed jednym z kościołów spotkał grupę charyzmatyków, którzy zapytali go, o co chce się pomodlić.
- Tak sobie myślę, myślę i mówię: chcę przestać palić jointy. No i się nade mną modlą. W pewnym momencie spływa na mnie takie ciepło, takie mega ciepło, nogi miałem jak z waty. Przyjechałem do domu i w ogóle nie myślałem, że muszę zapalić. Minął dzień, dwa, trzy, cztery, dwa tygodnie - relacjonuje.
I dodaje: - Nie chcę wyjść na hipokrytę, że jestem całkowicie czysty, bo to jest ciągła walka, ale zminimalizowałem tak radykalnie wszystko, że za każdym razem, kiedy wieczorem klęczę do modlitwy, to dziękuję za to Panu, że mnie z tego wyciąga.
Hajzner mówi, że odnalazł w życiu sens. - Nie mam już tych depresji, tych poronionych myśli samobójczych. Mam problem, klękam, modlę się i pomoc przychodzi.
"Próbowałem wszystkich dopalaczy, teraz to są pestycydy"
Tomasz ps. "Lato", pasjonat malarstwa, zaczynał jako lekoman. Uzależnił się od leku tramal, syntetycznych opiatów. - Jadłem je z 10 lat z przerwami - wyznaje. Dodaje, że palił także marihuanę, która służyła "do podbijania stanu tramalowego".
- Próbowałem wszystkich tych dopalaczy, tych "talizmanów" zwożonych z Czech (handlarze, chcąc ominąć zakaz sprzedaży dopalaczy, sprzedawali je jako produkty kolekcjonerskie - red.), a teraz po prostu to, co jest, to są pestycydy - mówi.
W rozmowie z "Superwizjerem" podkreśla, że przez uzależnienie nie był sobą, nie czuł bodźców zewnętrznych. - Nie byłem w stanie funkcjonować, nie byłem w stanie iść do urzędu, nie byłem w stanie iść do lekarza. Po prostu czułem się wrakiem - wspomina.
Dzisiaj mieszka w przytulisku. Twierdzi, że ono go uratowało, ale też nie umie się stąd wyprowadzić. - Gdybym chciał wrócić do domu, to nie wiem do kogo wyjść. Zostałem jak gdyby sam - przyznaje.
"Lato" dodaje, że "czasami się gubi". Po kilkunastu latach malowania obrazów, czasami postrzega to jako rutynę.
- Kiedy człowiek ma problem, czuje, że obrazy mu nie pomogą. Fałszuje rzeczywistość i sięga po ulepszacze. Dopiero później zdaje sobie sprawę, że malowanie jest terapią. I sięga po pasję, nawet jej szuka, a ona jest tuż, tuż, w pobliżu - mówi.
"Cztery osoby w jednej"
Mama Anny pragnie zachować anonimowość. Jej pełnoletnia córka jest uzależniona.
- Z kim rozmawiam? Istnieją co najmniej cztery osoby w jednej: pierwsza na głodzie, druga pod wpływem, trzecia "na zejściu" i czwarta w abstynencji. Tylko z tą czwartą da się normalnie, racjonalnie porozmawiać - relacjonuje. - Straszny podział, którego mam pilnować, jak mówią terapeuci - dodaje.
Kobieta nie wie, gdzie mieszka jej córka. - Ciągle mam świadomość, że ona umiera, a ja nie potrafię jej pomóc - opowiada. Wyznaje, że często robi zakupy i przekazuje córce jedzenie, żeby cokolwiek zjadła.
- Stał przede mną młody człowiek. Miał takie straszne spojrzenie. Nie znałam go. Mówił do mnie straszne rzeczy. To była moja córka, Ania - relacjonuje kobieta.
Kiedyś Ania zasłabła, więc zawiozła ją do szpitala. Lekarze stwierdzili jednak niedożywienie i puścili ją do domu. Jej matka wspomina, że córka poszła w swoją stronę, a ona została na parkingu sama.
- Nikt z nas lekarzy nie jest panem Bogiem, żeby przewidzieć, że ten człowiek, który często wychodzi ze szpitala po leczeniu spowodowanym przedawkowaniem substancji psychoaktywnej za jakiś czas nie dostanie psychozy, albo depresji z myślami samobójczymi i nie popełni samobójstwa, albo nie uszkodzi kogoś, nie zabije - zaznacza doktor Hydzik.
Doktor Hydzik mówi, że ma pacjentów z tetraplegią, czyli paraliżem czterokończynowym, którzy skoczyli, złamali kręgosłup. - Oni są zdani na opiekę. Następuje śmierć społeczna. Nikt się już nie przyznaje do tego pacjenta. No i wegetujemy - dodaje.
Autor: pk//kg / Źródło: tvn24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24