Dziesiątki wypadków śmiertelnych, tragedie ludzkie zamiatane pod dywan, praca po kilkanaście godzin na dobę bez dostępu do toalety, mobbing, wyzysk, potężna szara strefa i fatalny stan techniczny maszyn – taki portret polskiej branży dźwigów budowlanych wyłania się ze wspólnego śledztwa "Superwizjera" i "Dużego Formatu". Jak głęboko sięgają oszustwa i urzędnicza niemoc? Aby pokazać, jak ten system działa od środka, jeden z reporterów wcielił się w rolę początkującego operatora dźwigu i z ukrytą kamerą przeszedł wszystkie etapy: od szkolenia, przez egzamin, aż po pierwszą pracę na budowie. Reportaż Marcina Wójcika i Bartosza Józefiaka z "Gazety Wyborczej".
19 września 2019 roku na budowie w Międzyzdrojach tuż nad głowami pracujących tam robotników pękła stalowa lina dźwigu. Pod ładunkiem, który spadł na ziemię zginął czterdziestoletni Mołdawianin Vitali Ionas. Na miejscu był jego kolega, przedsiębiorca w branży dźwigowej, Jarosław Fidut. Pokazuje zdjęcie ładunku o wadze około 2,7 tony, który spadł na człowieka. Podkreśla, że na miejscu wypadku był członek rodziny mężczyzny w momencie wypadku. – Reanimował brata na miejscu. Do tej pory nie otrzymał żadnego odszkodowania – mówi.
Dziennikarze "Superwizjera" dotarli do operatora dźwigu, który odmówił pracy na tym urządzeniu zaledwie dwa tygodnie przed wypadkiem. Mężczyzna anonimowo stwierdza, że "na linie było parę pęknięć, wypadające zabezpieczenia ze sworzni, przecinająca linka konstrukcję żurawia". – Najbardziej się obawiałem tego, że jeśli lina tnie nam o konstrukcję, w pewnym momencie pęknie. Operator został przeze mnie poinformowany o wadach. Tak samo pracodawca też dostał informację – wyznaje były pracownik budowy. – Dla mnie to jest dziwna sytuacja, jak inspektor, który sprawdza nas, musi się podpisać pod tym, a później dochodzi do tragedii – dodaje.
Mimo że prokuratura prowadzi równolegle dwa śledztwa w sprawie niedopełnienia obowiązków przez osobę odpowiedzialną za bezpieczeństwo i higienę pracy, i doprowadzenie do śmiertelnego wypadku, oraz niedopełnienie obowiązków przez osobę odpowiedzialną za nadzór techniczny dźwigu, to do dzisiaj żadna z tych spraw nie została nawet skierowana do sądu.
- Brat był wesołym człowiekiem. Miał rodzinę, syna, żonę, ale syn, jak miał sześć lat to zmarł od białaczki i później został singlem. Ja go zabrałem tu do siebie, żeby zaczął inne życie – mówi Alexandru Ionas, brat zmarłego Vitalija Ionasa. – Najbardziej mi brakuje jego uśmiechu – mówi.
Jarosław Fidut uważa, że wypadki na budowach zdarzają się często. – Dopóki dźwig nie wywróci się zabijając 50-70 ludzi w centrum Warszawy nie ma to żadnego echa medialnego – stwierdza. – Wywrócił się dźwig, to się wywrócił. Po co drążyć temat? – dodaje.
Liczba zgonów przy pracy na dźwigach w ciągu ostatniej dekady oscyluje od 90 do 180. Wygląda na to, że nikt nie dba o poznanie prawdziwych statystyk, a branża traktuje śmierć, jak ryzyko wpisane w zawód. Pracować w niej może każdy, kto zda egzamin prowadzony przez Urząd Dozoru Technicznego, czyli instytucję, która odpowiada także za kontrolę sprawności żurawi.
- W 2017 roku robiłem kurs na operatora żurawi. Praktyka na żurawiu trwała łącznie trzy i pół godziny. To jakby ktoś zrobił prawo jazdy po trzech i pół godzinie i znalazł pracę jako zawodowy kierowca. Ma pan uprawnienia, niech pan jedzie, nauczy się pan po drodze – mówi Jarosław Fidut. – A że zginie po drodze kilka osób, kogo to obchodzi? – dodaje.
Zdobycie uprawnień
Dziennikarze sprawdzają, czy szkolenia i praca w branży dźwigowej to faktycznie taka farsa, jaką opisali informatorzy. Zapisali się na kurs operatora dźwigu w Bydgoszczy. W ciągu zaledwie sześciu godzin szkolenia teoretycznego instruktor podyktował uczestnikom 300 pytań, które mogą wylosować na egzaminie, nie wspominając ani słowem o tym jak zbudowany jest żuraw, jakie materiały wolno przenosić czy choćby jakie są obowiązki operatora.
Do tego doszło kilka godzin praktyki na dźwigu w postaci ćwiczeń na sucho, bez załadunku. Egzamin okazał się taką samą farsą, jak samo szkolenie. - Panowie, tak jak widzicie przed sobą formularz odpowiedzi: piętnaście pytań, jedna poprawna odpowiedź na każde pytanie. Macie na to trzydzieści minut – informuje prowadzący egzamin.
Po odpowiedzi na kilka znanych z góry pytań, dochodzi do egzaminu praktycznego. – Jak wiesz, jak ten, to ci pomogę, przecież chodzi o to, żebyś miał uprawnienia, nie? Czas na naukę będziesz miał na budowie – stwierdza operator towarzyszący egzaminatorowi.
W kabinie siedzi doświadczony operator, egzaminator nie wychodzi nawet na górę. Nie widzi, kto naprawdę kieruje dźwigiem. – Ja będę miał tak rękę, ty sobie położysz na mojej, tylko tak, żeby było widać, że ty operujesz i nikt nie zwidzi, że to ja operuję. Już tak trzy egzaminy zdałem dla ludzi – zdradza mężczyzna.
Po zejściu z dźwigu egzaminator zadaje kilka pytań. Mimo że reporter w roli kursanta ma ewidentne braki i nie odpowiada na żadne pytanie Inspektora Urzędu Dozoru Technicznego, bez problemu zdobywa uprawnienia i staje się pełnoprawnym operatorem dźwigu. – Tylko wypada się doszkolić – kwituje egzaminator.
Po tej farsie sprawdzianu reporter udał się bezpośrednio do centrali Urzędu Dozoru Technicznego. O przyczyny marnej jakości egzaminów zapytał rzecznika instytucji odpowiedzialnej za ich przeprowadzanie. – Nie mieliśmy żadnych zgłoszeń od chociażby osób zdających, że coś jest nie tak, jeśli chodzi o zdawanie egzaminów – mówi rzecznik prasowy Urzędu Dozoru Technicznego Maciej Zagrobelny. – To jest też kwestia tego, jak ktoś chce zdać ten egzamin. Jak ktoś chce oszukać egzaminatora, to pewnie da się to technicznie zrobić – dodaje.
Maciej Zagrobelny wyjaśnia, że żeby podejść do egzaminu "nie trzeba przechodzić kursu czy szkolenia". – Nie posiadamy danych, żeby było inaczej – odpowiada zapytany, czy wierzy w to, że egzaminy rzeczywiście weryfikują umiejętności.
Poszukiwanie zatrudnienia
Zanim jeszcze formalnie reporter odbiera uprawnienia do pracy na dźwigu, zaczyna szukać zatrudnienia. Brak doświadczenia nikomu nie przeszkadza, a w trakcie rozmów zaskakująco rzadko pada pytanie o formalne pozwolenie na wykonywanie zawodu. Już podczas spotkania z pierwszym pośrednikiem pracy operatorów dziennikarz słyszy, jak omijać przepisy, żeby zarobić jak najwięcej.
- Jedziemy na jak najniższym ubezpieczeniu, żeby był tak zwany "dupochron", co do na przykład szpitala. Na konto wchodzi to, co jest na umowie, a reszta idzie z koperty – mówi pośrednik pracy operatorów. – Średnio około 200-230 godzin to jest nominalny czas pracy. Dobre stosunki z kierownikiem, pisali operatorowi soboty, pomimo że to tam nie było, to on wycisnął 375. Z tego miał chyba 280 przerobionych – dodaje. - To, że coś uderzysz, w coś przypier…, komuś przypier…, to nie znam operatora, który by czegoś nie odpier… - przyznaje mężczyzna.
- W interesie pośrednika i właścicieli żurawi, i budowli jest, aby ten operator pracował jak najwięcej. Budowy nie obchodzi, ile on zarabia. Pomiędzy operatorem a budową jest kilka szczebli i każdy stara się zyskać jak najwięcej dla siebie – opowiada Jarosław Fidut. – Mobbing pracownika przez budowę, pośrednika do nieprzestrzegania zasad bezpieczeństwa, do pracy w ciężkich warunkach, w ogromnych porywach wiatru. Przestrzegania Kodeksu pracy absolutnie nie ma – stwierdza.
W rozmowie na ten temat z rzecznikiem Państwowej Inspekcji Pracy jako dziennikarze dowiedzieliśmy się, że w całej Polsce pracuje zaledwie 150 inspektorów nadzorujących prace na żurawiach. Urzędnicy są niedopłacani, trudno więc zwerbować chętnych do pracy a jedynym narzędziem egzekwowania prawa, którym dysponują, są mandaty do kilku tysięcy złotych bądź żmudne i bezowocne batalie sądowe z wielkimi firmami budowlanymi.
- Nasze możliwości ogranicza prawo. Nie wolno nam ani prawa falandyzować, ani przekraczać, bo możemy narazić się na zarzut niedopełnienia uprawnień lub przekroczenia uprawnień – mówi dyrektor departamentu Nadzoru i Kontroli Państwowej Inspekcji Pracy Jakub Chojnicki. – Trzeba zmienić prawo tak, aby inwestor był odpowiedzialny za kwestie bezpieczeństwa i higienę pracy na budowie, którą wznosi – uważa. – Prowadzimy kontrole, na ile pozwalają nam możliwości kadrowe i sytuacja ogólnosektorowa – wyjaśnia.
Warunki pracy
Zanim reporter zatrudnił się na budowie, dziennikarze sprawdzili, jakie warunki pracy na niego czekają. O to, jak traktowani są polscy operatorzy dźwigów przez pracodawców zapytali najpopularniejszego blogera tej branży – Tomasza Klarkowskiego. – Jeżeli ja pokazuję na YouTube do jakiej patologii dochodzi na żurawiach, to nie za bardzo już mnie wszędzie chcą. W swoim byłym miejscu pracy w Bydgoszczy zarabiałem 17 złotych na godzinę, to ludzie nie wierzyli, że za taką odpowiedzialność można tyle zarabiać – mówi Tomasz Klarkowski.
- Przychodzimy na przykład do takiej kabiny, gdzie ktoś cały dzień pracował przez 16 godzin. Czuć pot, nieład, nieporządek, zostawione spleśniałe jedzenie, butelki. Przerwę w Polsce trzeba sobie wywalczyć, więc tych przerw nie ma – stwierdza bloger branży budowlanej. Przyznaje, że praca w takich warunkach jest upokarzająca.
Pierwszy dzień pracy
Po kilku zaledwie rozmowach o pracę łatwo udaje się zatrudnić na budowie w Łodzi. Nikt nie poprosi o okazanie licencji operatora dźwigu czy badań lekarskich. Do pracy przyjmują praktycznie z ulicy, od razu na 11-godzinne zmiany. Mężczyzna na budowie opowiada, że poprzednik pracował pod wpływem alkoholu. – Przyjechała policja i zabrała. Nie chciał zejść na test na alkohol – opowiada. – 1,44 albo coś takiego – podkreśla.
Natychmiast po przyjściu dziennikarz zostaje dopuszczony do samodzielnej pracy na dźwigu. Wciąż nikt nie sprawdza uprawnień ani nie instruuje jak bezpiecznie pracować na tej konkretnej budowie. Już po kilku chwilach na żurawiu reporter rezygnuje z pracy. - Co to się dzieje z panem? Pan pierwszy raz w ogóle jest na dźwigu? – pyta mężczyzna. – Jak pan mówi, że nie, to w takim razie dziękujemy. Ja zadzwonię, żeby przysłali mi tu kogoś z doświadczeniem – rzuca.
Pracodawcy
Brat zmarłego Mołdawianina opowiada, że po zdarzeniu z udziałem jego brata nie doszło do zmiany operatora dźwigu. Zwraca uwagę, że sprawca wypadku nie przyszedł do niego i w ogóle z nim nie rozmawiał.
Właściciel firmy, która dostarczyła feralny dźwig na budowę w Międzyzdrojach ani jego pracownicy nie ponieśli jak dotąd żądnych konsekwencji za ten wypadek. Unikają także kontaktu z rodziną ofiary. Reporter udał się do biura przedsiębiorstwa, żeby się w nim zatrudnić i sprawdzić, jak jest zarządzane od wewnątrz. Przy rozmowie kwalifikacyjnej Grzegorz H. był niezwykle ostrożny i uprzejmy.
- Pana jedyna możliwość, żeby pana wpuścić, to wpuścić na sygnalistę. Naprawdę, to nie jest prosta rzecz. Zobaczymy, dam panu tydzień czasu, to zobaczy pan, czy pan da radę, czy pan ucieknie – mówi Grzegorz H.
Właściciel żurawia, pod którym zginął w Międzyzdrojach Vitali Ionas unika obecnie kontaktów z pracownikami – wielu z nich domaga się od niego lepszych warunków pracy oraz wypłaty zaległych wynagrodzeń. Dziennikarze dotarli do mężczyzny, który pracował dla Grzegorza H. przez kilka ostatnich lat. Opowiada o groźbach. – Słowa, że zaraz ci przypier… albo zaraz ci przyje… to normalne, na porządku dziennym – stwierdza. – Dla niego jego ludzie to są: "śmiecie, pedały, frajerzy". Tak on do nich gada. Wszystko jest robione na hura – mówi.
Mężczyzna zwraca uwagę, że "nie ma zachowanych żadnych zasad bezpieczeństwa". – Wysyłamy dźwig na budowę, który wiemy, że jest niesprawny, żeby go montować, bo jest umowa z deweloperem i trzeba ten dźwig zawieźć tam, żeby nie było, że kary umowne – podkreśla. – Nigdy w życiu nie spotkałem się z człowiekiem, który ma taki brak szacunku do pracowników – dodaje.
Mężczyzna pokazuje dźwig w Środzie Wielkopolskiej. – On do dzisiaj nie ma odbioru Urzędu Dozoru Technicznego – zdradza mężczyzna. Mężczyzna dzwoni do inspektora w sprawie odbioru technicznego dźwigu. – On nadal jest bez UDET-u, z tego, co wiem. Tam trzy badania już chyba były na tym żurawiu, wszystkie negatywne – odpiera urzędnik. – Nie wiem, o co tam chodzi, ale tam musi być ostro nakombinowane, że on tyle razy dostał "negata" – przyznaje. Urzędnik przypuszcza, że żuraw może mieć dorobione sterowanie na radio.
Firma Grzegorza H. ma ponad 25 pięć żurawi obsługujących budowy praktycznie w całej Polsce. Pracownicy przedsiębiorstwa często zmuszeni są do obsługi niesprawnych dźwigów, nierzadko pracujących bez odbioru Urzędu Dozoru Technicznego, jak ten w Środzie Wielkopolskiej. Z tego powodu co chwila dochodzi do wypadków. Pod koniec lutego na terenie bazy firmy przy załadunku żurawia do transportu zginął 34-letni obywatel Ukrainy.
- Prokuratura zleciła przeprowadzenie sekcji zwłok pokrzywdzonego, wstępne wyniki wykazały, że śmierć nastąpiła na skutek wielonarządowych obrażeń ciała – mówi prokurator i rzecznik prasowy Prokuratury Okręgowej w Poznaniu Łukasz Wawrzyniak. – Badamy wszelkie okoliczności zdarzenia, także czy śmierć tego mężczyzny była wynikiem czyichś zaniedbań czy zaniechań - zapewnia.
Po wielokrotnych próbach osobistego i telefonicznego kontaktu, w końcu udało się połączyć z Grzegorzem H. Zapytany, czemu każe pracować robotnikom na niesprawnych dźwigach odpowiada, że dziennikarz "opowiada jakieś bzdury". – Na to jest UDT, tak że proszę zgłosić się do UDT, jeżeli pan tak twierdzi, a jak chce pan się umówić, to proszę się umówić na spotkanie, a nie nękać ludzi – mówi. – Jak pan ma informacje, to niech pan udzieli to odpowiednim służbom – kończy.
- PIP nie może być wszędzie, a i tak mi się wydaje, że to jest duża forma układów, układzików – podejrzewa były pracownik firmy. – Jak patrzę na to z boku, to mojego szefa firma funkcjonuje na matactwie i na niczym innym – uważa.
Wypadki
We wrześniu 2017 roku na budowie w centrum Łodzi przewrócił się dźwig z operatorem w kabinie. Tomasz Klarkowski nagrał niepublikowany dotąd nigdzie wywiad z ojcem mężczyzny, który wówczas zginął. – Syn zaczął w pierwszym momencie uciekać, później się wrócił do kabiny, obrócił cały żuraw w prawą stronę – opowiada Czesław Popławski, ojciec Zdzisława Popławskiego. Wyjaśnia, że zrobił tak, dlatego że po lewej stronie, tam gdzie by upadł, były ogródki piwne i tam było wielu ludzi. – Żuraw upadł przy samej kamienicy. Ponoć zgniótł cztery samochody, ale na szczęście nikogo tam nie było. Wyjęto go z kabiny i jeszcze był przytomny – opowiada.
Czesław Popławski zwraca uwagę, że inspektor UDT "nawet nie wszedł na żuraw". – Odbiór niby się odbył, ale ten żuraw to był po prostu trup. Wielu operatorów ginie, ale rzadko kto o tym mówi, bo to są pojedyncze osoby – podkreśla.
Opole, 2016 rok - Pracownik budowy ginie podczas pracy na dźwigu. Drugi trafia do szpitala w ciężkim stanie. Żerań, 2019 rok - Podczas budowy elektrociepłowni od dźwigu odrywa się ramię. Operator wychodzi z wypadku ranny. Gdańsk, 2021 rok - W trakcie pracy z powodu wady technicznej pęka podstawa dźwigu. Tym razem obywa się bez ofiar.
Według różnych statystyk w ciągu ostatniej dekady w Polsce doszło nawet do 181 wypadków śmiertelnych podczas pracy na dźwigach. Prawdziwej liczby wszystkich zdarzeń nie zna prawdopodobnie nikt. Dane różnych urzędów są niespójne i wszystko wskazuje na to, że wiele wypadków jest ukrywanych.
- Ja chyba pamiętam wszystkie zwłoki, co widziałem na budowach. Zdarzyło mi się ubierać zwłoki w szelki, bo przyszedł kierownik budowy i poprosił, żebyśmy ubrali go w szelki, bo nie założył szelek, a jak przyjedzie prokurator, to będzie że zginął niezgodnie z przepisami – opowiada były pracownik Grzegorza H. – Widziałem ludzi, którzy robili sobie selfie ze zwłokami, zanim prokurator przyjechał i potem wrzucali to na Facebooka – zwraca uwagę. Mężczyzna zapewnia, że widział "dużo zdarzeń, gdzie ludzie ginęli na budowie, a nie było o tym żadnej fiszki, żadnej notatki". – Gdybym nie był na miejscu, tobym nawet nie wiedział, że coś takiego się stało – dodaje.
- Połamane dźwigi, poprzewracane, katastrofy budowlane, które gdzieś ktoś zamiata pod dywan. Szukam w internecie i nie ma o tym żadnej wzmianki, nawet notatki. Czyli ktoś to ukrywa – mówi mężczyzna.
Kontrole
Jarosław Fidut mówi, że kontrole bezpieczeństwa pracy w Polsce są prowizoryczne. – Do momentu aż coś się stanie. Często się zdarza, że inspekcja pracy informuje budowę o nadchodzącej inspekcji dwa-trzy dni wcześniej, czyli daje czas dla budowy na skompletowanie pełnej dokumentacji. A jak dajemy budowie dwa-trzy dni to dokumenty będą się zgadzać – zapewnia.
Zarówno żuraw w Międzyzdrojach, jak i ten w Łodzi zostały legalnie dopuszczone do pracy przez inspektorów Urzędu Dozoru Technicznego. Wygląda na to, że pomimo kontroli, w obu tych przypadkach ludzie ginęli właśnie z powodu złego stanu technicznego dźwigów.
- Często są to żurawie zakupione na Zachodzie. Dochodzi nawet do takich skrajności, że w cenie złomu, bo są traktowane jak złom, przyjeżdżają do Polski, są ewentualnie odmalowywane i polscy operatorzy na tym pracują - mówi Tomasz Klarkowski. – Takie żurawie są w Polsce standardem, bo jest ich aż tak dużo. UDT-owiec odbierając taki żuraw robi to z dołu, a nie wchodzi tu na górę i nie sprawdza, czy mamy manetki sprawne, jak wygląda silnik i inne rzeczy – podkreśla.
- Byłem świadkiem, gdzie inspektor nawet nie widział dźwigu, tylko był w biurze. Porozmawiał z konserwatorem, zdał się na opinię konserwatora i podbił pieczątkę – wspomina Jarosław Fidut.
Rzecznik prasowy Urzędu Dozoru Technicznego Maciej Zagrobelny zapewnia, że nie mają miejsca takie sytuacje, żeby inspektorzy UDT nie sprawdzali, w jakim stanie technicznym są dźwigi. – Do nas nie docierają takie sygnały – stwierdza.
- Wszystkie dźwigi są odbierane przez inspektorów UDT. Nie sądzę, aby jakikolwiek inspektor Urzędu Dozoru Technicznego świadomie podejmował decyzje złe, bo on wie, że za to ponosi odpowiedzialność – mówi Maciej Zagrobelny. – My uważamy, że obsługa żurawi i urządzenia są w Polsce bezpieczne. Uważam, że wszystko jest w porządku, jeśli chodzi o pracę Urzędu Dozoru Technicznego – dodaje.
- Każde zwłoki, każdy wypadek, wszystko zostaje gdzieś tam w głowie. Znam ich rodziny, znam żony, znam dzieci. Nagle się okazuje, że dźwig się przewrócił, trzech zginęło, jeden przeżył. Gdzieś tam przez te moje 16 lat tyle ludzi mi odeszło, że młodzi nie chcą tego robić – mówi były pracownik Grzegorza H. Z kolei Jarosław Fidut uważa, że, "żeby w Polsce dało się normalnie pracować w tym zawodzie, należałoby zacząć od mentalności nastawienia do drugiego człowieka". – Że nie jest tylko maszynką do zarabiania pieniędzy, nie jest jednorazówką, którą zużyjemy, wyrzucimy, weźmiemy kolejnego – stwierdza.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24