Mieli dobre pomysły na biznes i produkty, które zrobią furorę na rynku. Twórcom tak zwanych start-upów miały pomóc duże dotacje z Unii Europejskiej. Za podział dotacji odpowiedzialne były inkubatory biznesu. Okazało się, że niektórzy z ich właścicieli postanowili wzbogacić się kosztem przedsiębiorców i zamiast ich wspierać, doprowadzali ich ambitne projekty do upadku. Reportaż Ewy Galicy i Jakuba Stachowiaka "Start-upy, przekręty i unijne pieniądze" dla "Superwizjera" TVN.
Rok 2009. Do Polski z Unii Europejskiej płynie strumień pieniędzy na rozwijanie innowacyjnych pomysłów. Przed siedzibą Polskiej Agencji Rozwoju Przedsiębiorczości ustawiają się tłumy. Ludzie wręcz biją się o pieniądze. Jest o co walczyć, bo pula bezzwrotnych dotacji to ponad 800 milionów złotych.
Rozdawaniem pieniędzy na start-upy zajmowały się prywatne stowarzyszenia lub fundacje. Unia Europejska pozwoliła im przeznaczyć na prowadzenie działalności nawet połowę dotacji. Dlatego założenie inkubatora było intratnym biznesem.
71 inkubatorów w latach 2007-2013 dostało od Unii 840 milionów złotych. Dziennikarze "Superwizjera" wzięli pod lupę jeden z największych. Nie mogli wymieniać jego nazwy, na potrzeby reportażu nazwali go Fundacją "X". Dotarli do ludzi, którzy otrzymali od niej pieniądze na start, chcieli rozwijać swoje pomysły.
Bardzo się zawiedli.
Anioły biznesu czy anioły śmierci?
- Inkubatory, powszechnie nazywane aniołami biznesu, bardzo często okazują się aniołami śmierci – twierdzi Tomasz Gładkowski, pomysłodawca start-upu.
- Sam model wydawał się dobry, tylko ludzka chciwość powodowała, że można było też część tych pieniędzy zagarnąć do siebie tak, aby nikt się tego nie dopatrzył – mówi człowiek, który przez lata pracował w inkubatorach. O tej branży wie wszystko. Ze względu na swoje bezpieczeństwo chce pozostać anonimowy.
Czy można wymyślić nowy sposób na sprzedaż oprawek okularowych? Okazuje się, że tak. Start-up "O.", dostał na ten cel od Fundacji "X" niemal 600 tys. złotych. Spółką zarządza trzech biznesmenów. Jarosław B. z Łodzi – specjalista od energetyki i były dyrektor w elektrociepłowniach warszawskich. Krzysztof N. - inżynier elektronik, lubiący nazywać się aniołem biznesu. I Jarosław J. - absolwent wydziału ochrony środowiska i rybołówstwa - to on w umowie Fundacji z Polską Agencją Rozwoju Przedsiębiorczości widnieje jako beneficjent dotacji. Kilka lat temu wraz z bratem poszukiwał złota w Afryce.
Fundacja "X" miała trzy lata, żeby pozyskane z Unii dotacje przekazać w sumie 24 start-upom. Wśród nich była firma Tomasza Gładkowskiego, zajmująca się cyberbezpieczeństwem. Mężczyzna na rozwijanie pomysłu dostał prawie 800 tysięcy złotych. Dotacja była bezzwrotna, a jedynym warunkiem jej otrzymania było podpisanie umowy z Fundacją "X". Umowa gwarantowała Fundacji 25 procent udziałów w firmie pana Tomasza przez osiem lat.
- Umowa była niezwykle niesymetryczna, oczywiście na moją niekorzyść. W efekcie, inkubator miał i ma możliwość wpływania na skład zarządu, w szczególności może mnie jako pomysłodawcę w każdej chwili z takiej spółki odwołać – twierdzi biznesmen.
"Te podmioty były traktowane jako bank do pożyczania pieniędzy"
Na współpracę z Fundacją "X" zdecydował się też pan Marek - twórca oprogramowania, które miało usprawnić obieg dokumentów między firmami. - Pierwszego, drugiego, trzeciego miesiąca dostałem takie komunikaty: nie rób tego swojego projektu, bo zajmiemy się branżą energetyczną, jesteśmy w tym świetni, mamy olbrzymie kontakty, wspaniałe, innowacyjne pomysły i strumień pieniędzy. Tamten twój projekt odkładamy na półkę – opowiada pan Marek.
Według nieoficjalnych informacji "Superwizjera", szefowie Fundacji "X" chcieli handlować energią i potrzebowali pieniędzy na opłacenie gwarancji niezbędnych do rozpoczęcia tej działalności. Stworzyli więc spółkę "E.", której przyznali 730 tysięcy złotych dofinansowania. Jej prezes jest znajomym jednego z szefów Fundacji. Dziennikarzom TVN udało się ustalić, że co najmniej od trzech start-upów spółka "E." pożyczyła kilkaset tysięcy złotych. Pieniędzy nigdy nie oddała. Spółką "E." zarządzają te same osoby, które zasiadają we władzach Fundacji "X".
- Te podmioty były traktowane jako bank do pożyczania pieniędzy gdzieś indziej – twierdzi anonimowy informator "Superwizjera". Dodaje, że oprócz budzących wątpliwości pożyczek istniał też inny sposób na wyciąganie pieniędzy z unijnych dotacji. Na przykład otwieranie spółek, które innowacyjne były tylko na papierze.
- Dochodziło do sytuacji, które nazywane były "parkowaniem" środków. Podstawiało się pomysłodawcę, przygotowywało się pod niego projekt innowacyjny. Chodziło o to, żeby powołać spółkę i tam przelać pieniądze. Natomiast od początku było jasne, że te pieniądze nie zostaną przeznaczone na to, na co zostało w dokumentach wskazane – wyjaśnia informator "Superwizjera".
Czy tak było w przypadku łódzkiego startupu "O.", który wymyślił sposób na "innowacyjne dopasowywanie okularowych oprawek"? Reporterzy TVN przeanalizowali dokumenty spółki i odszukali jej obecny adres. Okazało się, że mieści się ona w prywatnym mieszkaniu Grażyny B. – żony jednego z szefów Fundacji "X", Jacka B.
"Życie po życiu"
Jak ustalili dziennikarze "Superwizjera", inkubowane spółki dzieliły się pieniędzmi, które dostały od Fundacji "X". Wiele wskazuje na to, że były to transakcje wymuszone i nielegalne. Reporterzy TVN dotarli do potwierdzeń przelewów ponad 80 tys. złotych z jednego, dofinansowanego przez Fundację "X", startu-pu do spółki "S.", zarejestrowanej w raju podatkowym na Cyprze. Oba podmioty powstały w tym samym czasie. Polski start-up dostał od Fundacji "X" prawie 800 tys. złotych dofinansowania. Kilka miesięcy później z jego konta na konto cypryjskiej spółki wpłynęło 87 tys. złotych, czyli ponad 10 procent wartości dotacji. W tytule przelewu wpisano: "doradztwo biznesowe i usługi prawne w celu optymalizacji podatkowej". Jak się okazuje, we władzach polskiej i cypryjskiej firmy zasiadają krewni, ojciec i syn.
Człowiek z branży uważa, że takie mechanizmy obracania pieniędzmi były powszechne w wielu inkubatorach. - W inkubatorach znany był problem, który nazywany jest "życiem po życiu", czyli jak zapewnić sobie finansowanie w momencie, w którym środki czy umowa z PARP się skończą, środki z budżetu administracyjnego już nie będą dostępne, budżet zostanie wyczerpany – wyjaśnia informator "Superwizjera".
Obracająca milionami złotych Fundacja "X" mieści się w niepozornym domku na warszawskim Mokotowie. Jego właścicielem jest jeden z szefów Fundacji. Tam też swoje interesy ma część finansowanych przez nią start-upów.
W latach 2010-2013 Fundacja "X" dostała od Unii Europejskiej ponad 23 miliony złotych i stworzyła 24 start-upy. Ponad połowa z nich już nie istnieje, jest w stanie likwidacji lub działa tylko na papierze. Większość nie zrealizowała swoich innowacyjnych pomysłów. Natomiast start-upem, który odniósł sukces na rynku i wciąż jest zarządzany przez pomysłodawcę, jest firma Tomasza Gładkowskiego. Po ośmiu latach działalności osiągnęła obroty przekraczające rocznie 30 milionów złotych.
- Inkubator, wykorzystując niektóre zapisy (umowy – red.), w momencie, kiedy osiągnęliśmy jako spółka najlepszy wynik w historii wprowadził do zarządu kolejne dwie osoby z astronomicznymi pensjami rzędu 30 tysięcy złotych – opowiada pan Tomasz. Jak twierdzi, wszystko miało na celu wyprowadzenie pieniędzy z jego spółki, bo według umowy, którą zawarł z Fundacją "X", zbliżał się koniec okresu, w którym inkubator funkcjonował w jego spółce jako udziałowiec.
- Inkubator miał osiem lat, aby znaleźć inwestora, wprowadzić spółkę na giełdę, bądź w inny sposób ze spółki wyjść, na przykład sprzedając swoje udziały. Ponieważ tego nie zrobił, gdyż był dosyć bierny jeżeli chodzi o ten obszar swojej aktywności, to umowa spółki przewiduje automatyczne umorzenie ich udziałów z dniem 31 grudnia 2019 roku – wyjaśnia biznesmen.
Tak jednak się nie stało. Mimo że Tomasz Gładkowski miał prawo pierwokupu udziałów w swojej firmie i chciał z tego prawa skorzystać, Fundacja odsprzedała swoje udziały zupełnie innej osobie. Odwołała pana Tomasza z funkcji prezesa jego własnej firmy, powołując na jego miejsce Krzysztofa B. Okazuje się, że to znajomy szefów Fundacji "X", który dostał od niej 600 tys. złotych na rozwój swojego innowacyjnego pomysłu. Trudno powiedzieć, w jakiej kondycji jest dziś start-up Krzysztofa B., bo od czterech lat nie składa on sprawozdań finansowych.
Dziś mężczyzna próbuje przejąć firmę Tomasza Gładkowskiego.
Na papierze wszystko się zgadza
Lista klientów firmy pana Tomasza jest jego najpilniej strzeżoną tajemnicą. Wśród nich są banki, instytucje administracji publicznej i ochrony zdrowia.
- Chyba najgorszy scenariusz, który można sobie wyobrazić, jest taki, że dane, którymi dysponuje spółka, dostają się w niepowołane ręce, na przykład obcy wywiad, organizacje terrorystyczne, które przy pomocy tych danych z łatwością przeprowadzają atak na system energetyczny naszego kraju, bądź na system bankowy, bądź na system informatyczny administracji publicznej. Tutaj możemy sobie bardzo łatwo wyobrazić całkowity paraliż kraju – przekonuje biznesmen.
Na kilka godzin przed wyznaczonym spotkaniem Fundacja "X" wycofała się z rozmowy z dziennikarzami "Superwizjera". Wysłali oni do Fundacji szczegółową listę 46 pytań, dotyczących m.in. cypryjskich przelewów, "parkowania" pieniędzy, kontrowersyjnych pożyczek i niezrealizowanych innowacji. Do dziś nie udzielono odpowiedzi na żadne z nich.
Fundacja wysłała za to do TVN oświadczenie, w którym informuje, że projekt inkubacji spółek był kontrolowany i PARP nie miała zastrzeżeń. Pisze także o sporze korporacyjnym z Tomaszem Gładkowskim, twierdząc, że pomysłodawca start-upu jest nieuczciwy. Polska Agencja Rozwoju Przedsiębiorczości, która nadzorowała Fundację, na prośbę "Superwizjera" sprawdziła dokumentację inkubatora. Poinformowała, że nie stwierdziła nieprawidłowości.
Okazuje się zatem, że na papierze wszystko się zgadza.
W tej chwili policja i prokuratura przyglądają się działaniom inkubatorów w całej Polsce. Trwają śledztwa między innymi w Warszawie, a także w Lublinie, gdzie zatrzymano pierwszych podejrzanych. - Są to osoby z jednej strony zarządzające tymi start-upami, w niektórych przypadkach można powiedzieć wprost, że to są "słupy". Natomiast jest też były prezes, jak i członek komisji rozpatrującej te wnioski – wylicza Piotr Marko z Prokuratury Regionalnej w Lublinie.
Unia Europejska dawała pieniądze na innowacje, wierząc, że trafią one do wizjonerów. W osiągnięciu sukcesu innowatorom miały pomóc inkubatory przedsiębiorczości. Jednak po latach okazuje się, że część z tych pieniędzy trafiło do biznesmenów, którzy wiedzieli, jak je schować i zasłaniając się rynkowym ryzykiem, wytłumaczyć porażkę zasilonych start-upów.
Źródło: "Superwizjer" TVN
Źródło zdjęcia głównego: Superwizjer TVN