|

Spałyśmy ubrane w palta i kurtki. Śnieg do spłukiwania muszli klozetowej w ogóle się nie topił

Kalendarz internowanej
Kalendarz internowanej
Źródło: Archiwum prywatne

Przyszli po mnie rano 13 grudnia 1981 roku. Mówili, że zabierają tylko do wyjaśnienia. Do domu wróciłam po sześciu miesiącach. Cel był jeden: złamać nas i podporządkować - wspomina Iwona Filipowicz, dziś 64-latka, wtedy 23-letnia studentka architektury i jedna z najmłodszych kobiet internowanych za działalność opozycyjną po wprowadzeniu stanu wojennego.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Operacja miała kryptonim "Jodła". Jeszcze przed północą 12 grudnia zaczęły się zatrzymania w domach. Tylko w ciągu pierwszych dni stanu wojennego (dziś przypada 41. rocznica jego wprowadzenia) do ośrodków internowania trafiło ponad trzysta kobiet. Odizolowanie od rodzin, przyjaciół, z dala od rodzinnych miast miało być karą za działalność przeciwko komunistycznemu reżimowi. Wśród zatrzymanych, oprócz działaczek, były żony działaczy, które potraktowano jak zakładniczki, by zastraszyć czy ukarać działających w opozycji mężów. Były też kobiety z różnych zakładów pracy z całego kraju, które domagały się swoich pracowniczych praw. Niektóre niewiele wiedziały o działalności opozycyjnej, internowano je, by zastraszyć środowisko, w którym żyły i pracowały.

Od grudnia 1981 do sierpnia 1982 roku internowano 1008 kobiet (łącznie internowano 9 736 osób) - podaje Instytut Pamięci Narodowej. Nękane notorycznym odmawianiem kontaktu z rodzinami, rewidowaniem, przeszukiwaniem, gorliwym cenzurowaniem (polegało na zakreśleniu całej treści listu z zostawionym tylko podpisem), odmowami w przekazywaniu korespondencji, paczek - miały się złamać i przestraszyć. Tęsknota za tym, co zostawiły za murami "więzienia", i niepewność tego, co wydarzy się jutro, miały odebrać im nadzieję.

Przeczekały, wytrwały, zwyciężyły. Dzięki kobiecej solidarności, przyjaźni i wierze, że kiedyś będzie lepiej.

Jedną z internowanych była Iwona Filipowicz, 23-letnia wówczas studentka Wydziału Architektury na Politechnice Warszawskiej. Jej opowieści wysłuchała Miłka Fijałkowska.

Iwona Filipowicz
Iwona Filipowicz
Źródło: Archiwum prywatne

Zatrzymanie

- W nocy z 12 na 13 grudnia przyjechali do Zielonki. Mieszkał tam tylko mój brat z rodziną. W środku nocy obudzili jego, żonę i dzieci, które - przerażone - płakały. Przeszukali całe mieszkanie, nic nie znaleźli. Mnie już tam nie było, od roku mieszkałam z mamą na Grochowie. Nie miałyśmy telefonu, brat nie zdążył mnie uprzedzić. Zapukali o 9 rano. Dwóch funkcjonariuszy. Pamiętam mamę, która pytała ich, dokąd mnie zabierają. "Na wyjaśnienie, to potrwa 15 minut", zapewniał esbek. Szybko i spokojnie ubrałam się, wrzuciłam do torby coś do czytania. Nie chciałam bardziej przestraszyć mamy. Wkładając kurtkę, zapytałam szeptem jednego z nich, czy wziąć szczoteczkę do zębów. Kiwnął głową. Wychodząc, przytuliłam mamę. Do domu wróciłam sześć miesięcy później.

Z domu zostałam przewieziona do Pałacu Mostowskich. Na korytarzu mignęło mi kilka znajomych twarzy. Z jednego z pokoi dobiegało przemówienie Wojciecha Jaruzelskiego. Dowiedziałam się o wprowadzeniu stanu wojennego. Potem przez cały dzień nic, cisza. Przesłuchania nie było, niczego ode mnie nie chcieli, o nic nie pytali. Nie mówili, o co chodzi, mimo moich pytań. Nic nie było tak, jak w czasie poprzednich zatrzymań. Nie wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Byłam w ogromnym stresie, który sprawił, że byłam jakby w innym trybie, uważna i bardzo skoncentrowana. Nie płakałam, nie krzyczałam. Kontrolowałam emocje, by nie pokazać żadnych uczuć, nie złamać się, nie dać im satysfakcji. Czułam się dziwnie, raz było mi gorąco, raz zimno.

Po zmroku zostałam wyprowadzona na zewnętrzny dziedziniec, gdzie czekała osobowa nysa. Oprócz esbeków w samochodzie były trzy inne kobiety. Nie siedziałyśmy obok siebie. Nikt się nie odzywał. Słychać było tylko silnik samochodu i esbeckie walkie-talkie. Po godzinie zatrzymaliśmy się przy regularnym więzieniu - były kraty i reflektory. Byłam przerażona, czułam ogromny niepokój. Tym razem nie wyglądało to na 48 godzin "na dołku". O tym, gdzie jestem, dowiedziałam się dopiero w celi nr 7. Był to Areszt Śledczy na Grochowie, przy ulicy Chłopickiego 71A, zwany przez nas Olszynką Grochowską. Do tej pory pamiętam przerażający dźwięk otwieranego zamka i zatrzaskujących się za mną więziennych krat. Dźwięk pęku kluczy obracanych w dłoni przez strażniczkę rozchodził się głuchym echem po korytarzu.

Decyzja o internowaniu Iwony Filipowicz
Decyzja o internowaniu Iwony Filipowicz
Źródło: Archiwum prywatne

Areszt

W celi, do której mnie zaprowadzono, były już inne kobiety. Razem było nas dziewięć. Trafiłam akurat na moment, gdy jedną z nich wypuszczano do domu. Była matką karmiącą. Swoje malutkie dziecko zostawiła u sąsiadów, miała wrócić najpóźniej za godzinę. Gdy znalazła się w celi i nic nie wskazywało na rychłe zwolnienie, zaczęła krzyczeć i walić w stalowe drzwi celi aluminiową więzienną miską, przyłączyły się wszystkie zatrzymane kobiety. Hałas nie ustawał dłuższy czas, aż do momentu, gdy kazano jej się pakować. Przygotowałyśmy grypsy z telefonami do naszych rodzin. Włożyłyśmy je w podszewkę jej płaszcza. Nasze rodziny były jednymi z pierwszych, które dowiedziały się, gdzie jesteśmy. Emocje puściły mi dopiero, kiedy znalazłam się w celi z innymi kobietami. Trochę odetchnęłam, bo nie byłam już sama.

Warunki w celi były jak z koszmarnego snu. Więzienie nie było przygotowane na nasze przyjęcie, ogrzewanie nie działało. Nie spodziewając się aresztowanych, nie zgromadzono zapasu węgla na zimę. Siedziałyśmy i spałyśmy ubrane w palta i kurtki. Śnieg, który przynosili nam do spłukiwania muszli klozetowej stojącej w celi za parawanem, w ogóle się nie topił. Muszla była bez deski. Dostałyśmy po dwa stare koce, aluminiowe miski, łyżki i widelce. Nie wypuszczali nas na tak zwany spacerniak przez kilka pierwszych dni. Siedziałyśmy tylko na naszych piętrowych pryczach.

Kobiety zaczęły chorować. Niektóre bardzo potrzebowały leków. Lekarz więzienny zjawił się dopiero 22 grudnia. Zrobiły mi się odmrożenia na palcach u stóp, na które dostałam od niego jakąś maść. Pamiętam jej nieprzyjemny zapach, wilgoć i przeraźliwe zimno panujące w celi. Okna były zamknięte i zakratowane, nie można było ich otworzyć. Materac i koce śmierdziały stęchlizną, z tego przeraźliwego zimna musiałam się nimi okrywać. Karmiono nas ciemnym chlebem i margaryną, jajko na twardo było w niedzielę, czasem biały ser, zupa mleczna z kaszą jęczmienną. Do tej samej miski co zupa dostawałyśmy drugie danie, prosto z wielkiego garnka ustawionego w drzwiach. Wszystko smakowało nijak, podobnie.

Zaczęłyśmy nawiązywać ze sobą kontakt, wzajemnie się identyfikować i poznawać. Na początku w celi, potem między celami po tej samej stronie korytarza - popychałyśmy rulonik papieru przy rurze od kaloryfera. W ciągu dwóch pierwszych dni lista była gotowa, potem z innych stron też - wymiana odbyła się w spacerniaku.

Po pierwszym przerażeniu przyszedł moment oceny nowej sytuacji. Odizolowane od reszty świata czekałyśmy na jakiekolwiek informacje o tym, co się dzieje w kraju. Cokolwiek miałoby się wydarzyć, byłyśmy razem. Każda z nas była z innego miejsca, z innej branży, byłyśmy w różnym wieku, ale dobrze się rozumiałyśmy i wspierałyśmy. Niepewność jutra była trudna do zniesienia. Dużo rozmawiałyśmy też o tym, co do tej pory udało się w naszej opozycyjnej działalności osiągnąć, co można było zrobić lepiej, co będziemy musiały poprawić. Nawet w takich warunkach nie przestawałyśmy marzyć o wolności, nie tylko własnej.

Kalendarz z zapiskami Iwony Filipowicz
Kalendarz z zapiskami Iwony Filipowicz
Źródło: Archiwum prywatne

Po jakimś czasie kran w naszej celi zaczął działać, mogłyśmy się trochę umyć, ale wszystkie marzyłyśmy o kąpieli. W trakcie pobytu w Olszynce, od 13 grudnia do 15 stycznia, prysznic udostępniono nam dwa razy. Pierwszy dopiero 4 stycznia, drugi tydzień później. Pamiętam, jak bardzo byłyśmy go spragnione. Okazało się, że jest to jedno pomieszczenie ze zwisającymi z sufitu wylewkami prysznicowymi, centralnie regulowanymi. Było tam bardzo zimno. Na zziębnięte kobiety zaczęła lać się gorąca woda. Koszmar. Do wytarcia dostałyśmy ręczniki - szare, sprane, śmierdzące ścierki.

Pierwsze pokrzepienie przyszło wraz z paczkami z domu. Nie wszystkie paczki były przyjmowane. Ale czasem udawało się przekazać uwięzionym najpotrzebniejsze rzeczy.

Pokrzepiającym momentem było wypuszczanie na spacerniak. Pierwszy raz wypuścili dziewczyny z całego bloku, więc mogłyśmy się poznać, chwilę porozmawiać. Zobaczyłam, ile nas jest i dodało mi to otuchy. Potem widywałyśmy się tylko na apelach. Przywozili kolejne grupy kobiet: Lublin, Skierniewice, Łódź. Cele zagęszczały się. Nowe "dziewczyny" przekazywały wieści z zewnątrz, które były dramatyczne. W całym kraju stanęły zakłady pracy, nie działały telefony, więc nie jeździło pogotowie, bo ludzie nie mogli się dodzwonić. Grozę potęgowały zomowskie patrole na ulicach, czasem wozy opancerzone i czołgi. Reglamentowana żywność nie trafiała do sklepów, brakowało towarów, a to, co trafiało do sklepów, znikało od razu. Na półkach pozostawał jedynie ocet.

Pisałyśmy podania, żądając przedstawienia czy dostarczenia decyzji o internowaniu. Domagałyśmy się lekarza, pomocy prawnej, widzeń z bliskimi. Dopominałyśmy się przedstawienia nam regulaminu więziennego dla internowanych, który jasno określałby nasze prawa, ale też obowiązki naszych "prześladowców". Znałyśmy swój status i wiedziałyśmy, że nie jesteśmy zwykłymi więźniarkami. Domagając się regulaminu, organizowałyśmy protesty, uderzając w stalowe drzwi miskami. Rzadko dostawałyśmy odpowiedzi na żądania i prośby.

Na przesłuchaniach straszono nas i okłamywano. W trakcie przesłuchań zwykle było dwóch ubeków. Jeden przesłuchujący, a drugi kręcący się po pokoju i udający, że coś robi. Ubek przesłuchujący rzucał pytania i notował. Ja zwykle nie odpowiadałam na pytania, milczałam. To była moja strategia. On domagał się odpowiedzi na pytania dokąd, z kim, po co, kto mnie wysłał. Wtedy zaczynał mnie obrażać, że jestem darmozjadem, studiuję za państwowe pieniądze. Ja zawsze miałam przygotowaną jedną odpowiedź, że nie jestem zadowolona z tego, co dzieje się w kraju, że nie walczę z systemem, tylko o lepszą przyszłość, że chcę się uczyć, potem pracować, by dobrze wykorzystać tę wiedzę, zostać architektem i projektować dobre rzeczy. Mówiłam, że przyłączyłabym się do każdego, bo chcę tylko swojej lepszej przyszłości i myślę o sobie. Byłam więc egoistką, która walczy o lepsze życie. Taką miałam strategię na przesłuchania. Zawsze starałam się siedzieć z podniesioną głową, mówiłam swoje, nie dawałam się wciągnąć w pyskówki. My mieliśmy inne wartości, inny cel niż oni. To była nasza siła. Nie walczyłam z nimi na argumenty, oni mieli w głowach zupełnie co innego. Taka walka była bezcelowa.

Trudnym momentem było Boże Narodzenie. Przeżywałyśmy koszmar rozstania z bliskimi. Wigilia w celi była smutna, jadłyśmy ciemny chleb z margaryną, jajkiem na twardo i cebulą (z czyjejś paczki). Miałyśmy nawet jakąś świeczkę, którą udało się zapalić. Chwilę śpiewałyśmy kolędy. Każda z nas miała łzy w oczach, myślami byłyśmy z naszymi rodzinami, ale ja starałam się nie myśleć o mamie i domu. U nas Wigilia zawsze była taka święta. Mama stawała na głowie, by niczego nie brakowało, by było pięknie. Pragnęłam bardzo przytulić się do niej. Było mi smutno. Pozwoliłyśmy sobie na płacz przy składaniu życzeń. Każda płakała. Czego sobie życzyłyśmy? Żeby to się skończyło, żeby komunę diabli wzięli i żebyśmy następne święta spędziły z rodzinami. Byłam wtedy jak odrętwiała i czułam się, jakby to był zły sen, który zaraz się skończy.

List z Olszynki Grochowskiej
List z Olszynki Grochowskiej
Źródło: Archiwum prywatne

Strach

Po ponad miesięcznym pobycie w Olszynce Grochowskiej, 15 stycznia 1982 roku, około godziny 15 zaczął się dziwny ruch na korytarzu. Ktoś podał informacje, że będziemy gdzieś przewiezione. I rzeczywiście - po chwili kazali się pakować. Dali nam 15 minut. Na zewnątrz czekały na nas stalowe więźniarki bez okien. Brak informacji, dokąd jedziemy. To była ich strategia, żeby nas zastraszyć, złamać i poniżyć.

Jedna z koleżanek, która pamiętała jeszcze wojnę, przez całą drogę powtarzała: "Na rozwałkę, dziewczyny, wiozą nas na rozwałkę". Były wśród nas psycholożki, one ją uspokajały, ale ta myśl nas nie opuszczała. Ja byłam najmłodsza, nie myślałam o śmierci. Mnie wydawało się to niemożliwe, ale bałam się bardzo. Czułam duży niepokój. Mnie "rozwałka" wydawała się mało realna, ale wyobrażałam sobie, że wiozą nas w głąb ZSRR i myślałam o łagrach i co mnie w takim miejscu mogłoby spotkać. Tego najbardziej bałyśmy się wszystkie - obozu na terenie ZSRR. Szeptałyśmy miedzy sobą, dokąd mogą nas wieźć, pytałyśmy się wzajemnie, czy któraś coś widzi, ale z więźniarki niewiele można było dostrzec. Pamiętam, że raz wypuścili nas do toalety, budynek wyglądał jak jakaś strażnica, dookoła był las. Pytałyśmy ich, dokąd nas wiozą, ale nie odpowiadali na nasze pytania. Jechałyśmy kilkanaście godzin, aż do świtu. Było bardzo zimno. Z tego wszystkiego nawet nie czułam pragnienia i głodu.

U celu - szok, zobaczyłam budynek rozświetlony światłami. Dostrzegłam szyld Ośrodek Wczasowy Polskiego Radia i Telewizji w Gołdapi. Na początku nie wiedziałam, czy to przystanek, czy koniec. Kiedy juź otworzyli szeroko drzwi więźniarki, po tych kilkunastu godzinach drogi w nieznane, poczułam ogromną ulgę, może nawet radość.

Złota klatka

"Złota klatka" - nie pamiętam, kto i kiedy pierwszy raz nazwał tak obóz odosobnienia dla internowanych kobiet w Gołdapi. Obóz - ośrodek wczasowy - położony około pięciu kilometrów od miejscowości Gołdap i około 600 metrów od granicy państwowej z Rosją. Warunki niby normalne, ale w porównaniu z aresztem wręcz luksusowe. Zakwaterowano nas po cztery w pokojach dwuosobowych. Po miesiącu w areszcie to miejsce wydawało nam się ogromnym luksusem. Czułam ogromną ulgę.

Umieszczono nas na piętrze, w pokojach, których okna i balkony były dobrze widoczne od frontu budynku. W bocznym skrzydle, na piętrze, pokoje były pozamykane na klucz. Klatki schodowe odcięto kratami, zamykanymi na noc. Na parterze mieszkali i urzędowali ubecy.

Na samym początku zostawiono nam klucze do naszych pokoi. Szybko je nam zabrali, ale kilka schowałyśmy. Okazało się, że mogłyśmy otwierać dwa pokoje dla nas niedostępne. W jednym znalazłyśmy radio. Wieczorami zakradałyśmy się tam, by słuchać Radia Wolna Europa. Słuchając, robiłyśmy notatki i przepisywałyśmy je przez kalkę. Świeże wiadomości rozchodziły się rano, przy śniadaniu. W drugim z pokojów był balkon wychodzący na stronę, której nie mogli obserwować esbecy zakwaterowani na parterze. Natomiast mogli tam podchodzić żołnierze WOP [Wojska Ochrony Pogranicza - red.], którzy nas pilnowali. Z żołnierzami pierwszej zmiany udało się nawiązać miły kontakt. Wysyłali nasze listy z poczty w Gołdapi, bez obozowej cenzury. Żołnierze mówili, że esbecy opowiadają o nas, internowanych, straszne rzeczy - na przykład, że jesteśmy "samotnymi żydówicami", które chcą zburzyć spokój w kraju, że możemy zagrozić ojczyźnie i ich rodzinom. Nazywali nas przestępczyniami i degeneratkami. Taka indoktrynacja odbywała się na organizowanych dla żołnierzy szkoleniach. Niestety kolejna zmiana miała zakaz podchodzenia do budynku.

Obozowe życie było bardzo intensywne. Organizowałyśmy szkolenia i kursy. Były wśród nas wybitne specjalistki z różnych dziedzin. Uczyłyśmy się języków, historii, codziennie odbywała się gimnastyka, masaże. Wszystko - by zająć czas i zadbać o zdrowie. Dziergałyśmy na drutach, haftowałyśmy, śpiewałyśmy. Pisałyśmy wiersze i pamiętniki. Ja rysowałam portrety, wymyślałam wzory do haftów, obcinałam włosy, uczestniczyłam też w wielu zajęciach. Najbardziej lubiłam rysować, więc rysowałam portrety dziewczynom i portrety ich dzieci ze zdjęć. Sporo czasu na to poświęcałam, w trakcie rysowania dużo rozmawiałyśmy i to były takie przyjemne momenty. Pamiętam, jak tuliły do siebie rysunki swoich dzieci, które ja namalowałam.

Ciągle przywożono nowe kobiety, one przywoziły nowe informacje. Niestety, zwykle nie były najlepsze. Opowiadały o terrorze, zastraszaniu, prześladowaniach, trudnych warunkach w zakładach pracy, powszechnie panującym marazmie i biedzie. To nas dołowało.

Wszystkie byłyśmy bliskie załamania. Wiele z nas po pewnym czasie miało syndrom więzienny. Przez permanentny stres, zamknięcie, niepewność i ciągłe poczucie strachu - przestałyśmy miesiączkować. Ja też. Zapytałam lekarza, dlaczego nie mam okresu, powiedział, że to normalne, ze stresu i że w obozach nazistowskich kobiety też nie miały. Szczególnie źle pobyt w obozie znosiły kobiety, które miały dzieci. Niektóre nie wytrzymywały tego matczynego koszmaru, płaciły za to załamaniem nerwowym, depresjami, nerwicą, bezsennością. Ja też miałam bezsenne noce, wtedy tęskniłam za mamą, pragnęłam się do niej przytulić. Byłam młoda, zdrowa, starałam się zachować pozytywne myślenie, ale były trudne momenty - jak Wielkanoc. Wtedy czułam ogromną tęsknotę za rodziną, tęskniłam za domowym jedzeniem mojej mamy, za takimi detalami normalnego życia jak wieczory spędzone z mamą w domu. Domu mi brakowało, po prostu domu z mamą, rodzeństwem.

Pocieszeniem były dla nas niedzielne msze. Przyjeżdżał ksiądz Aleksander Smędzik z lokalnej parafii, z nim przyjeżdżali księża z Warszawy. Często dostawałyśmy ciasta upieczone przez parafianki. Stawałyśmy się coraz bardziej religijne. Wiara przywracała nam nadzieję.

Miałam szczęście, że w mojej celi była Honorata Kępkiewicz, nauczycielka z Liceum im. Tadeusza Rejtana w Warszawie. Ona tęskniła za swoją córką, ja za mamą. Byłyśmy blisko i wspierałyśmy się bardzo. Byłam praktycznie w wieku jej córki. Zawsze mogłam się do niej przytulić, tak jak do mamy. Kiedy chciałam się wypłakać, robiłam to w jej ramionach. Stała się moją drugą mamą. Pozostałyśmy blisko, aż do jej śmierci w 1983 roku. Internowanie było przyczyną jej przedwczesnego odejścia. Miała wyznaczony termin usunięcia małego guza, gdy została internowana. Po zwolnieniu z obozu było już za późno. Guz było już zbyt duży i bardzo chorowała. Wracając z uczelni, zawsze najpierw jechałam do niej, potem do domu. To był mój stały punkt dnia. Pod koniec jej mąż mówił, że nie ma już nadziei, ale ja do końca miałam nadzieję. Pożegnałam się z nią. Kiedy odeszła, straciłam bardzo bliską osobę. Tęskniłam za nią. Byłam bezradna i wściekła. Ona była ofiarą tego internowania.

Dotknąć ziemi

Esbecka złośliwość towarzyszyła nam przez cały czas, personel więzienny nie zostawał w tyle.

Robili przeszukania w pokojach. Mogli zabrać, co chcieli, bez żadnego wyjaśnienia. Robili wszystko, by uprzykrzyć nam życie. Dojazd do Gołdapi był ciężki i długi. Nawet jak rodzinom udało się dotrzeć, na miejscu odmawiano im widzenia, a nawet nie przyjmowano paczek. Do mnie przyjechała siostra, innym razem kolega. Nie zostali wpuszczeni.

Kilka razy przyjechali na inspekcję przedstawiciele organizacji międzynarodowych, jak Amnesty International, Międzynarodowy Czerwony Krzyż. Byli oprowadzani przez służbę więzienną. Pokazywano im puste pokoje oraz wyposażenie domu wczasowego, omijając nas. Tego dnia jedzenie było zwykle lepsze. Przedstawiciele wizytujących organizacji nie domagali się kontaktu z nami. Nam bardzo zależało, żeby poznali naszą sytuację z naszych relacji, a nie naszych prześladowców. Starałyśmy się nawet gdzieś przyczaić, coś krzyknąć, ale niewiele to pomagało. W rezultacie przestałyśmy traktować te wizyty poważnie.

Przebywałyśmy wyłącznie na pierwszym piętrze. Spacery i gimnastykę robiłyśmy głównie na tarasie nad stołówką. Ze stołówki nie było wyjścia na zewnątrz. Były dwa sposoby, by dotknąć stopą ziemi: wyjazd do lekarza lub wymiana pościeli bezpośrednio w pralni, raz w tygodniu. Pragnęłam po prostu wyjść na spacer, postawiać stopy na trawie. Tak bardzo mi tego brakowało.

Z każdym miesiącem jedzenie było coraz gorsze, pod koniec dostawałyśmy trzy razy dziennie podsmażaną kaszankę i chleb. Pocieszające było jednak to, że z każdym miesiącem liczba przywożonych kobiet malała w stosunku do liczby zwalnianych.

W trakcie całego internowania, w Olszynce Grochowskiej i w Gołdapi, przesłuchiwana byłam trzy lub cztery razy, przez tego samego esbeka. Przesłuchania zawsze wyglądały tak samo. Jego pytania: po co, z kim, kto mnie wysłał? Ja milczałam, a pod koniec mówiłam o tej swojej architekturze. W Gołdapi czekał na to, aż się załamię i podpiszę papiery, byle tylko wyjść na wolność. Chcieli, żebym podpisała coś w rodzaju lojalki, że zgadzam się z decyzją o internowaniu i że przyznaję się do tego, że "prowadziłyśmy działalność sprzeczną z obowiązującymi przepisami prawa". W tych dokumentach do podpisania były też propozycje współpracy. Pamiętam, jak powtarzał, że mama źle się czuje, że ma słabe serce, a przez swoją działalność zostawiłam ją bez pomocy i opieki. Wiedział, że granie na takich strunach najbardziej mnie boli, ale ja wiedziałam swoje, mama była pod opieką mojego rodzeństwa, nigdy by jej nie zostawili. Miała nas przecież czworo, ja byłam najmłodsza.

Kalendarz z zapiskami Iwony Filipowicz
Kalendarz z zapiskami Iwony Filipowicz
Źródło: Archiwum prywatne

Dlaczego ja?

Byłam świadoma powodów, dla których zostałam zatrzymana. Moje "zasługi" wydawały mi się skromne, w porównaniu z innymi internowanymi. Ważniejsze jednak było to, bez żadnych wątpliwości, że byłyśmy tam, bo oni (reżimowa władza) się nas (opozycji) bali. Niepokoiło pytanie, do czego są zdolni, żeby nas zatrzymać i uciszyć.

Pod koniec lat 70. bibułą dzieliliśmy się wszyscy, oczywiście wśród zaufanych, znajomych. Moja starsza siostra przyjaźniła się z osobami, które współpracowały z redakcją "Krytyki" (jeden z czołowych kwartalników opozycji o tematyce społeczno-politycznej, wychodzących od 1978 roku). Miałam bibułę prawie z pierwszej ręki. W miarę czytania rosła moja niezgoda na zakłamaną rzeczywistość, w jakim żyliśmy, na przemoc, która miała liczne oblicza i formy. Przez znajomych siostry poznałam panią Zofię Romaszewską, która opiekowała się studentami chętnymi do współpracy z KSS KOR. Poznałam innych studentów Politechniki Warszawskiej działających w opozycji. I tak się zaczęło.

W działalności podziemnej, jaką poznałam, nie było czasu na marzenia i snucie planów o wolności. Trzeba było reagować na bieżące wydarzenia. Zajęłam się ulotkowaniem, składaniem tego co, wydrukowane, kolportowaniem. W Mikrusie - akademiku Politechniki Warszawskiej - w pokojach studenckich drukowaliśmy czasopisma - jak "Robotnik" - i ulotki. Powstawały słynne bomby ulotkowe. W pokojach studenckich odbywały się wykłady Towarzystwa Krzewienia Nauki (wykłady organizowane przez intelektualistów związanych z opozycją). Działała tam grupa studentów wśród nich Teoś Klincewicz (był m.in. współtwórcą Niezależnego Zrzeszenia Studentów, pierwszym przewodniczącym NZS na PW, współpracownikiem KOR, współtwórcą Oficyny Wydawniczej "Rytm", redaktorem naczelnym "Kuriera Mazowsza" - pisma Regionalnej Komisji Wykonawczej NSZZ "Solidarność" Region Mazowsze). Mieli na koncie wiele spektakularnych wyczynów, opisanych współcześnie w kilku publikacjach. Jedne z pierwszych bomb z ulotkami. Wtedy - w obronie Mirka Chojeckiego (działacz opozycji zajmujący się m.in. działalnością wydawniczą, stworzył Niezależną Oficynę Wydawniczą "NOWa", największe działające poza cenzurą wydawnictwo) - wyrzuciłam taką bombę osobiście z drugiego piętra sali wykładowej mojego wydziału, w godzinie szczytu, wprost na ulicę Koszykową, którą tłum warszawiaków zmierzał po zakupy do hali na Koszyki. Gdy po akcji wychodziłam z budynku, w kieszeniach przechodniów znikały ostatnie ulotki, a było ich około 300. Poczułam wtedy dumę.

Na moją pierwszą wyjazdową akcję ulotkową pojechałam w 1979 roku do Grudziądza. Chodziło o lokalnego współpracownika KOR-u Edmunda Zadrożyńskiego. Był nękany, miał być zwolniony z pracy. Pojechaliśmy tam, by zmobilizować mieszkańców miasta do walki w jego sprawie. Mieliśmy przy sobie ulotki. Udało się rozdać wszystkie. Ale nie zdążyłam na pociąg. Gdy czkałam na następny, złapali mnie esbecy. Wylądowałam w areszcie w Toruniu, na 48 godzin "w celu wyjaśnienia". Nie mieli żadnych dowodów przeciwko mnie. To było moje pierwsze "48".

Drugie zdarzyło się wkrótce, też w Toruniu. Odbywała się tam międzynarodowa konferencja naukowa. Chcieliśmy, by goście z zagranicy dostali ulotki i dokumenty zbrodni, publikację KSS KOR, zbiór opisanych aktów przemocy władzy, przeważnie rękami funkcjonariuszy, na obywatelach. Mieliśmy pełne plecaki. Przez wtykę esbecy złapali prawie wszystkich na dworcu w Toruniu, z dowodami w plecakach. Zabrali nas na 48 godzin do aresztu.

Byłam przesłuchiwana. Zastosowali metodę dobry i zły esbek. Po około godzinie lub dwóch przesłuchania wpadł do pokoju trzeci esbek. Wyglądało, jakby słuchał wszystkiego gdzieś z boku. Był wściekły, wręcz agresywny, bardzo klął. Pytał, z kim przyjechałam, kto mnie tu przysłał. Mówił, że tym razem to mi bezkarnie nie ujdzie. Groził, że nie będą mnie delikatnie traktować i straszył wyrzuceniem ze studiów. Pamiętam jego okropny krzyk, nachylał się nade mną tak blisko, że wręcz opluwał moją twarz. Jego bliskość sprawiała, że bałam się, że mnie zaraz uderzy. Był tak agresywny, że zamarłam ze strachu. Po raz pierwszy zrozumiałam, że są zdolni do wszystkiego, że przypadkiem mogłoby mi się coś tutaj stać, tak zwany nieszczęśliwy wypadek. Podnieść rękę na dziewczynę? Był do tego zdolny. Po tym przesłuchaniu byłam ogromnie roztrzęsiona. Z tego zdenerwowania, siedząc na dołku, miałam dreszcze. Pamiętam, że owinęłam się wszystkim, co miałam, siedziałam skulona w kłębek, nie miałam siły. Czułam, jakbym była chora. Przez chwilę nawet chciałam wezwać pomoc i prosić, by przysłali lekarza. Po przesłuchaniu w Toruniu co jakiś czas musiałam meldować się w Pałacu Mostowskich. Wiem, że gdybym nie przyszła, wyrzuciliby mnie ze studiów lub mamę z pracy. Wielokrotnie to w trakcie tych spotkań sugerowali. Pytali, czy jeszcze studiuję, czy mama ma pracę. Czasem byłam śledzona. Robili to tak, żeby mnie przestraszyć, wcale się nie kryli. Miałam też rewizje w domu. Byłam świadoma, jak działał ten system i jakie są ich metody.

W ramach współpracy z Komitetem Samoobrony Społecznej KOR, który zajmował się badaniem różnych przypadków zbrodni, nadużyć, przemocy i prześladowań na tle politycznym, sprawdzaliśmy zgłoszenia, które docierały do biura interwencyjnego z całej Polski. Jeździliśmy grupami przeważnie dwuosobowymi. Gdy powstał NZS, prowadziłam biblioteczkę z bibułą (zakazanymi książkami i czasopismami) na wydziale architektury.

Powrót

12 czerwca 1982 roku przyjechały do mnie w odwiedziny mama z siostrą. Z Warszawy podróż zajęła im cały dzień, nocowały u księdza na parafii w Gołdapi. Nie pozwolili im się ze mną zobaczyć, więc wyjechały, a mnie zwolnili kolejnego dnia, 13 czerwca. Na piechotę doszłam do miasteczka, na plebanię do księdza Smędzika - pożegnać się i podziękować. Ten niezwykły człowiek bardzo nas wspierał. Utrzymywałyśmy z nim kontakt przez wiele lat, aż do jego śmierci. Był kapelanem internowanych kobiet.

Decyzja o zwolnieniu
Decyzja o zwolnieniu
Źródło: Archiwum prywatne

Przez cały czas internowania prowadziłam kalendarz wojenny. Zrobiłam go sama: narysowałam na kartonach bloku technicznego, które dostałam w pierwszej paczce. Każdego dnia zaznaczałam w nim najważniejsze wydarzenia: transporty (skąd, ile osób, kto trafiał do mojej celi), wizyty, widzenia, msze, ważne fakty zewnętrzne oraz spacery, kąpiele (tylko w Olszynce, bo były rzadkością), paczki i dary, listy, przesłuchania, dyżury, spacery, bilans tygodniowy internowanych w Gołdapi, itd. Kalendarz, mimo rewizji i transportu, nie wpadł w esbeckie ręce.

Z powrotu do domu niewiele pamiętam. Emocje opadły, miałam gonitwę myśli, trudno wtedy przypomnieć sobie szczegóły. Po dotarciu do Warszawy tramwajem dojechałam do domu. Mamy nie było. Miałam klucze do domu, które oddali mi wraz z rzeczami z depozytu. Weszłam do pokoju swojego, w którym nic się nie zmieniło. Wyglądał tak, jakbym wyszła z niego przed chwilą. Wykapałam się, założyłam swoją piżamę i położyłam się do łóżka. Zasnęłam. Kiedy się przebudziłam, dostrzegam mamę krzątającą się na palcach po domu. Pobiegłam do niej i przytuliłyśmy się. Tuliłyśmy się bardzo długo. Pamiętam, że było bardzo przyjemnie. Czułam jej ciepło. Dotarło do mnie, że wreszcie jestem w domu i jest już dobrze.

Pomimo wolności na początku byłam załamana i przytłoczona. Mogłam wrócić na uczelnię. Profesorowie byli życzliwi i szybko nadrobiłam stracony rok. Wsparcie, jakie otrzymałam, było budujące. Przyjaciele, znajomi, sąsiedzi. Wszyscy pytali, czy czegoś mi nie potrzeba. Wiem jednak, że wiele kobiet po opuszczeniu obozu nie miało tak dużo szczęścia jak ja. Niektóre wracające do mniejszych miejscowości spotykał ostracyzm i wykluczenie. Poznałam wiele dramatycznych historii byłych internowanych. Brak pracy, wykluczenie społeczne sprawiły, że wyjeżdżały z kraju, z biletem w jedną stronę.

Doświadczenie więzienia, separacji od rodziny w internowaniu były bardzo trudne. W zamian zyskałam wielka grupę przyjaciółek, wspierających się wzajemnie. Nauczyłam się wiele i zdobyłam wyjątkowe doświadczenie. Przetrwałyśmy dzięki wsparciu i kobiecej przyjaźni. O tym, co było, nie rozmawiałyśmy. Przez lata też nikt nie interesował się tym, co wtedy czułam, co przeżyłam. Działanie i budowanie nowej rzeczywistości w wolnym kraju totalnie nas pochłaniały. Takie po prostu byłyśmy.

Czytaj także: