- Rozumiem, że chciałaś sobie odpocząć. Pół roku minęło, a teraz pobudka, wstajemy. Najwyżej kupię ci wózek i będę cię wozić. Tylko się obudź! - pani Ania tak mówi Sylwii na ucho. - Nieba ci przychylę i zobaczysz, jaką urodziłaś piękną i zdrową córeczkę. Mówię: "córeczkę", a Sylwii ciekną łzy po policzku. Dla niej dzieci to całe jej życie - kontynuuje, a Sylwia śpi dalej, chociaż lekarze mówią na to nie sen, a stan wegetatywny.
Pani Ania to mama Sylwii. I babcia Weroniki (19 lat), Wiktorii (12), Vanessy (10), Wojtka (9), Wiktora (6) no i Emilki (1,5 miesiąca). Wszystkie dzieci mieszkają w pałacu. Tak Sylwia mówiła ze swoim mężem, Robertem, na dom, który kupili, choć to zwykły dom za Środą Śląską. Ale na tyle duży, żeby pomieścić wszystkie dzieci, które tak bardzo chcieli razem mieć.
- A ja teraz muszę być mamą i tatą. Dzieci tęsknią, płaczą, ja tęsknię, też czasem popłaczę, jak zasną - mówi Robert, karmiąc małą Emilkę. Nie chce za dużo opowiadać, bo wracanie do tego, co się stało, jest dla niego trudne. Ale jedno mówi stanowczo i pewnie. - Ja się nie poddam. Będzie dobrze, mama do nas wróci, moja Sylwia. Innego wyjścia nie widzimy.
- Najbardziej na świecie chcę, żeby do nas wróciła. A dzieci? Boże! One by płakały, krzyczały, nawet sobie nie wyobrażam, jaka by to radość była. One tak tęsknią, że aż się serce kroi. Bawią się i nagle jedno w płacz, drugie w płacz. Pytam: czemu płaczesz? Za mamusią, mówią - opowiada pani Ania. - A jak Sylwunia wróci, to jej powiem: takiego szumu medialnego narobiłaś na cały świat! Ale się będzie śmiała. A potem będzie płakała ze szczęścia, jak dzieci zobaczy. A jeszcze potem, jak już wszyscy się przytulimy, po kolei wszystko jej opowiem, co się działo, kiedy spała.
Dzień zero
Kto by pomyślał, że piątek trzynastego może być pechowy. Na pewno nikt z tej rodziny, bo raczej przesądni nie są, to po pierwsze, a po drugie, mieli się z czego cieszyć i ostatnie cztery dni były nieco inne, od poprzednich - Sylwia ledwo co dowiedziała się, że znowu jest w ciąży. I chociaż lekarz kazał jej jeszcze chwilę poczekać z wizytą, żeby można było zrobić USG i usłyszeć bicie serca dziecka, cieszyli się bardzo. I w tej radości piątek trzynastego spędzili jak każdy inny dzień: rano krzątanina, wyjazd do Środy Śląskiej na zakupy, potem Sylwia zadzwoniła do mamy, żeby się poskarżyć na - jak to powiedziała - cholerny COVID, przez który takie pustki na półkach, jak za komuny. - To był ten czas lockdownu w marcu. Ale uspokoiłam ją. Przecież najstarsza córka, Weronika, pracuje w sklepie i jak czegoś braknie to ona kupi - mówi pani Ania. - O jakiś pierdołach pogadałyśmy i się rozłączyłyśmy. Teraz jak tak człowiek myśli, że to była nasza ostatnia rozmowa, to aż dreszcz taki. Kto by pomyślał, że się rozłączymy, a ona za kilka godzin będzie walczyć o życie?
Potem Robert zszedł do piwnicy. Sylwia w tym czasie pokroiła chleb, zrobiła kanapki, sięgnęła po nóż i nawet już zaczęła obierać zielonego ogórka, tylko coś ją zabolało. Dzieci zapamiętały, że mama krzyknęła cicho: ała, a następnie runęła na ziemię.
Pogotowie wezwał Wojtek, zdążył tylko powiedzieć ratownikom, że mama zemdlała, kiedy Robert, którego z dołu ściągnął Wiktor, przechwycił telefon. I zaczęło się czekanie. - Zaraz i do mnie zadzwonili i tylko powiedzieli: Sylwia, helikopter, respirator! Trzy słowa i krzyk, płacz. Ratownicy reanimowali ją godzinę, nie mieli już siły, myślę że nadziei też nie, ale do końca walczyli - mówi pani Ania. - I po godzinie Robert krzyknął: Sylwia wróciła! Taką ulgę odczułam. Pomyślałam: już wszystko będzie dobrze. Zabrali ją do szpitala i to w szpitalu dopiero się dowiedzieliśmy, że płuca wróciły, owszem, że oddycha, ale cały czas jest nieprzytomna. I że dalej musimy czekać.
Sylwia trafiła do Wojewódzkiego Szpitala Specjalistycznego przy ul. Kamieńskiego we Wrocławiu prosto na oddział kardiologiczny w ręce zespołu ludzi, którzy mieli za zadanie przywrócić akcję jej serca po rozległym, jak się okazało, zawale. - Przyczyną zawału było zamknięcie naczynia, które doprowadza krew do mięśnia sercowego. Musieliśmy je udrożnić. Problem polegał na tym, że żeby przywrócić akcję serca, trzeba użyć promieni rentgenowskich. A nasza pacjentka w ciąży. Nasze wysiłki skupiły się więc na tym, żeby z jednej strony ratować matkę, ale z drugiej, żeby dziecko pochłonęło jak najmniejsze promieniowanie. To było najtrudniejsze i przyznam, że jeszcze nigdy mi się taki zabieg nie zdarzył. Pierwszy raz podejmowałem tak poważne decyzje dotyczące tak niskiej ciąży. Okryliśmy brzuch osłonami ołowianymi, ale do końca nie mieliśmy pewności, czy one wystarczą, żeby nie zaszkodzić dziecku - mówi lek. Robert Świątko, zastępca kierownika pracowni hemodynamiki. - I udało nam się. Tyle że zatrzymanie krążenia i niedotlenienie mózgu na tak długi czas dało negatywne skutki, że pacjentka trafiła na oddział intensywnej terapii.
Lekarze przekazali rodzinie: to stan wegetatywny. Sylwia nie ma świadomości. Nie kontaktuje się ze światem rzeczywistym. Ale jej płuca oddychają, serce po udrożnieniu pracuje, organizm trawi pokarmy, a w jej łonie rośnie dziecko.
Nie jedno, a dwa życia
- Poprosiliśmy więc kolegów ginekologów, żeby ocenili, w jakim stanie jest płód. Przecież matka przeszła reanimację, miała zatrzymaną akcję serca, potem wykonaną koronarografię - mówi Bernard Zając, lekarz kierujący oddziałem anestezjologii i intensywnej terapii.
- Zbadałem pacjentkę i okazało się, że serce płodu bije, ciąża jest żywa i że trzeba ją prowadzić - mówi Michał Wdowczyk, ginekolog i onkolog. - Czyli od teraz mieliśmy do ochrony nie jedno, a dwa życia - dodaje Bernard Zając.
- Co ja wtedy pomyślałam? Uwierzyłam im, że dziecko się da uratować. Ale cały czas się bałam: jakie ono będzie, jak się urodzi? Przecież tyle przeszło z Sylwią, ta zatrzymana przez ponad godzinę akcja serca, reanimacja, zabieg, leki. Czy to dziecko urodzi się zdrowe? - mówi pani Ania.
Pacjentka: lat 36. Wiek płodu: jedenaście tygodni. Ciąża: wysokiego ryzyka. Zwłaszcza że większość leków, które musi przyjmować, żeby być podtrzymywana w dobrym stanie, nie ma rejestracji do stosowania w ciąży i są one potencjalnie toksyczne dla dziecka. Lekarze musieli je wiec dobrze wyważyć, ustalić etapy leczenia, kroki diagnostyczne, ginekolodzy, położnicy, ale i kardiolodzy dzień i noc byli na każde wezwanie lekarzy anestezjologów, którzy prowadzili Sylwię pod kątem ogólnym. Sprawdzali: czy komuś się to już wcześniej udało? Czy ktoś gdzieś na świecie doprowadził tak wczesną, dwunastotygodniową ciążę do końca i szczęśliwie urodziło się zdrowe dziecko? Literatura medyczna o takim przypadku milczy.
Smutna i piękna
Anestezjolodzy zdecydowali, żeby wykonać Sylwii tracheotomię - musiała być wentylowana mechanicznie. Gastrostomię - żeby dało się żywić ją wprost do żołądka. Dostępy naczyniowe - żeby mogła dostawać na bieżąco leki. - Trudno uniknąć zakażeń przy takiej ilości rurek i dziurek w ciele, ale cały zespół pielęgniarski tak się starał, że było ich mniej i uniknęliśmy poważnych powikłań - mówi Bernard Zając.
Praca na intensywnej terapii jest głośna. Sprzęty niepokoją szumem, pikaniem, ale są konieczne, żeby pielęgniarki cały czas słyszały, co się dzieje z pacjentami i w razie potrzeby natychmiast mogły zainterweniować. - A do tego jeszcze koronawirus, przez który trzeba było wprowadzić restrykcje, jeśli chodzi o odwiedziny rodziny u chorych. I w takim dziwnym czasie u nas na oddziale rozwija się dzieciątko. W ciele mamy, ale bez mamy. Jedyne co słyszy, to bicie jej serca, nasze obce głosy, alarmy, dziwne dźwięki, które je cały czas otaczały - opowiada Iwona Reczka, pielęgniarka z oddziału intensywnej terapii. Poprosiła rodzinę o radyjko, a potem ustawiła włączone koło Sylwii, żeby dziecko słyszało trochę normalności. - Z niecierpliwością czekałyśmy na kolejne badania, co powie ginekolog, czy dziecko rośnie, jak rośnie, czy to będzie chłopczyk, czy dziewczynka. Traktowałyśmy to dziecko trochę jak swoje własne. Mnóstwo było w tym emocji, bo to taka smutna i piękna historia zarazem.
Pielęgniarki rozmawiały z Sylwią. Przypominały jej, że jest w ciąży, że rodzina ją tak kocha, bo ciągle dzwoni i pyta jak u niej. - Przynieśli nawet swoje zdjęcie, a my je powiesiłyśmy koło łóżka Sylwii. Mamy wrażenie, że Sylwia to wszystko widziała, słyszała. Na moich oczach leciały jej łzy. Nie wiemy, na ile to było wywołane jej emocjami, a na ile stanem, ale widok tych łez, płynących z oczu mamy, do której się mówi, że ten dzidziuś tam jest, że ma się dobrze, jest nie do opisania - mówi Iwona Reczka.
Pół na pół
Sylwia i Robert parą są od piętnastego roku życia. Ona - zgrabna brunetka - przykuła jego wzrok na basenie. Upał był, a on nie umiał się powstrzymać i - jak na nastolatka przystało - złapał i wrzucił ją do wody. - Raz, a potem jeszcze raz. Śmiała się! Uśmieszek, uśmieszek, umówiliśmy się na następny dzień i tak jakoś poszło. To była pierwsza miłość - Robert lubi to wspomnienie. Dobrze pamięta też dzień ślubu. - Sylwia wyglądała przecudnie, tego nie da się zapomnieć. To piękna kobieta. Najlepsza. - On taki zakochany, a ona? Choćby i książę jakiś przyszedł, to by go nie zamieniła. Ona tylko Robert i Robert - śmieje się pani Ania.
Sylwia, mimo że piękna - nie lubiła zdjęć i nie pozwalała sobie żadnych robić. Pani Ania pokazuje jedno. Z daleka i nieostre: Sylwia ma wysoko zaczesane włosy, delikatny makijaż i różową sukienkę. - Chyba by mi łeb ukręciła, jakby wiedziała, że jej zdjęcia komukolwiek pokazuję - mówi jej matka. Dzieci nie odziedziczyły po Sylwii wstydu przed obiektywem: dzięki temu można zobaczyć, że są do niej podobne. - Ale pół na pół - zaznacza z dumą Robert.
Od początku wiedzieli, że chcą mieć dużo dzieci. Najpierw planowali piątkę. Ale kiedy Wiktor, piąte dziecko, robił się coraz większy, pomyśleli: a może fajnie by było mieć jeszcze córeczkę? Z ciąży ucieszyli się bardzo - jeszcze wspólnie. Kiedy Robert dowiedział się, że w brzuchu jego żony rozwija się dziewczynka - wiedział, że tak chciała Sylwia. Chciała mieć jeszcze Emilkę.
- A my sprawdzałyśmy, czy Sylwii rośnie brzuch. Jaka to była radość, jak zobaczyłyśmy że coś tam się zmienia! Układałyśmy jej poduszki, byłyśmy wyjątkowo delikatne w czasie kąpieli. Dawałyśmy takie pieszczotliwe gesty, trzymałyśmy za rękę, głaskałyśmy. Ona przecież nie mogła tego robić, a my chciałyśmy stworzyć Emilce i mamie odrobinę normalności - opowiada Iwona Reczka. - A najbardziej fascynujące było to, jak przykładałyśmy ręce i czekałyśmy na ruch, znak od Emilki, że tam jest, że rozrabia. Chociaż to bardzo grzeczne dziecko, nie dawała mamie specjalnie popalić i była bardzo delikatna.
Sylwia, obudź się!
Kiedy rodzina mogła już wchodzić na oddział, odetchnęły z ulgą. Dziecko usłyszy znajome głosy. - Wchodziliśmy na salę, a pielęgniarki pokrzykiwały: Sylwia, obudź się, mama przyszła! A ja się rozglądałam i mówiłam: Sylwia, ale ty masz tu koleżanek, jakie ci warkocze piękne zaplotły, jak cię ubrały! Nie mogłam sobie lepszej opieki wyobrazić: lekarze, pielęgniarki, wszyscy: aniołowie - mówi pani Ania.
Ale mimo tak dobrej opieki, pani Ania się bała - o córkę, o wnuczkę. Mogła przeczytać historie lekarzy, którzy walczyli o utrzymanie ciąż. Nigdy walka nie była aż tak długa, a ciąża tak młoda, za to zawsze dzieci były wcześniakami, wymagającymi pomocy. Dziennikarze z całego świata opisywali historię małej Nikoli, dziecka, które w łonie swojej matki przeżyło wypadek samochodowy. Kobieta, która zapadła w śpiączkę, była w 14. tygodniu ciąży, a dzięki lekarzom z Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi kilkanaście tygodni później przez cesarskie cięcie urodziła córkę. Wcześniaka: ważącego 850 gramów, który na oddziale pod opieką neonatologów musiał spędzić kolejne trzy miesiące.
Podobna historia miała miejsce w krakowskim Szpitalu Uniwersyteckim. Dziewczynka, urodzona 56 dni po śmierci mózgu swojej matki - kobieta miała wypadek, będąc w 20. tygodniu ciąży - miała słabe mięśnie, układ oddechowy i płuca.
Międzynarodowe media opisywały też przypadek Salvadora, chłopca, który urodził się w 32. tygodniu w bardzo dobrej kondycji, mimo że jego matka przeżyła na tyle poważny atak astmy że przez resztę ciąży była nieprzytomna. Stało się to jednak w 19. tygodniu ciąży - czyli dwa miesiące później niż w przypadku Sylwii.
W czeskim Brnie, również dziewczynka, urodziła się po 117 dniach od momentu, kiedy mózg jej matki - będącej wtedy w 15. tygodniu ciąży - przestał pracować z powodu udaru. I to jedna z najdłuższych opisanych ciąż, utrzymywanych przy stanie wegetatywnym matki. Czy w przypadku Sylwii uda się wydłużyć ten czas jeszcze o miesiąc, żeby na świat przyszło zdrowe dziecko?
Nie tylko pani Ania się bała. Wszyscy lekarze czytali opisy podobnych historii i czekali do końcówki drugiego trymestru ciąży Sylwii. - Wcześniej, do dwudziestego tygodnia, płód nie jest w stanie przeżyć poza organizmem matki. Umiera. Dochodzi do poronienia. Liczyliśmy się z tym, że mimo naszych wysiłków może do tego dojść. Ale co, jeżeli urodzi się później, kiedy przekroczy magiczną granicę 500 gramów? Baliśmy się tego momentu, że - przy licznych powikłaniach matki - dojdzie do przedwczesnego porodu w okolicach dwudziestego czwartego, piątego tygodnia i będziemy mieć skrajnego wcześniaka. I co wtedy? I matka i dziecko w ciężkim stanie? To dopiero jest obciążenie. Ale wzięliśmy to ryzyko na siebie. To był najbardziej stresujący moment. I znowu: okazało się, że wszystko poszło dobrze - mówi Michał Wdowczyk.
A pani Ania, Robert, Weronika, Wiktoria, Vanessa, Wojtek, Wiktor, czekali dalej. Tuż przed setnym dniem, który minął od feralnego piątku trzynastego, pani Ania przyszła opowiedzieć Sylwii o dzieciach. - To było tuż po zakończeniu szkoły. Powiedziałam: Sylwia! Możesz być dumna z dzieciaków, zdały wszystkie pięknie do następnych klas! Mówię to, a w jej oczach stają łzy - mówi kobieta. - I potem ciągle tak było: mówię, że Vanessa miała komunię, łzy. Mówię, że Emilka jest dzielna i się pięknie rozwija, znowu łzy.
I choć naukowe podejście jest tu surowe i łzy człowieka, który przeszedł śmierć mózgu, tłumaczy reakcjami fizjologicznymi, niektórzy lekarze zaznaczają, że nigdy do końca nie wiadomo, czy i co taki pacjent czuje. Rodzina jest pewna, że Sylwia ich słyszy. - I wszystko rozumie. Dlatego jej opowiadam co u nas, co dzieciaki zrobiły. Żeby wiedziała co u nas - mówi Robert.
- Ale tak naprawdę, mimo wysiłków rodziny, to dziecko całe swoje prenatalne życie spędziło na OIOM-ie. Jakie bodźce do niego docierały? Pikanie maszyn, hałasy pomp infuzyjnych, elektroniczne odgłosy serc, rozmowy personelu i tyle. Normalnie matka mówi do dziecka, głaszcze brzuch, przewraca się z boku na bok, dostarcza jakiś impulsów zewnętrznych. A tu nic - mówi Michał Wdowczyk.
158 dzień od dnia zero
To on jako pierwszy zobaczył bijące serce Emilki i również on, dwadzieścia dwa tygodnie później, ze względu na słabnące serce matki szybciej niż na początku planowali, 17 sierpnia podjął decyzję o cięciu cesarskim. - To było bardzo duże przeżycie. Zabieg przeprowadziliśmy na centralnym bloku operacyjnym, a nie tam, gdzie zazwyczaj robione są cięcia, bo baliśmy się, że w związku z powikłaniami, które mogą wystąpić, nie skończy się tylko na cesarce, ale może nas czekać duża operacja. Zespół był większy niż normalnie. Na sali było trzech ginekologów - opowiada Michał Wdowczyk. - Normalnie przy takich porodach wszyscy się krzątają, pacjentka jest przytomna, coś mówi, dochodzi do cięcia, wydobywane jest dziecko, które zaczyna płakać, pacjentka to słyszy, ulega emocjom, sama zaczyna płakać i wszystkim na sali się zaczyna udzielać ten nastrój cudu narodzin. A tu? Cisza. Tylko pikanie maszyn. Wyjmujemy dziewczynkę, zaczyna płakać, widać że fajne, żywotne dziecko. A matka dalej nieprzytomna.
Zdrowa dziewczynka została oceniona na 10 punktów w skali Apgar. Zamiast w ramiona mamy - trafiła do taty, który od początku kangurował noworodka. Położna zapamiętała wielkie wzruszenie Roberta, który cieszył się, że udało się niemożliwe. Bardzo chciała, żeby dziewczynka, której mama nie mogła przytulić, nic do niej powiedzieć, miała jednak coś, co było tylko ich dwóch: Emilki i Sylwii. Odbiła więc ślady dłoni obu, matki i córki, na kartce, którą dała potem wzruszonemu Robertowi.
- To jest cud! Aż się wierzyć nie chce, po tym wszystkim co przeszła, że jest taka zdrowa. I śliczna! Miny robi jak nasza Sylwusia. I już gadać coś zaczyna do siebie. Anioł nie dziecko. Naje się, poleży. Noce już całe potrafi przespać. Na badaniach kontrolnych pani doktor powiedziała, że daje jej szóstkę z koroną, tak się pięknie rozwija - opowiada pani Ania, babcia już teraz półtoramiesięcznej Emilki. - Jesteśmy tak wdzięczni całemu personelowi szpitala. Lekarzom z patologii noworodka, intensywnej terapii noworodków i wcześniaków, położnym, ginekologom, neonatologom, anestezjologom z oiomu i paniom pielęgniarkom, kardiologom, całemu blokowi operacyjnemu, epidemiologom, całemu tabunowi ludzi, którzy pracowali, żeby Emilka mogła się urodzić. Kiedy przyjechałam, żeby im podziękować wszystkim, trzy pielęgniarki płakały razem ze mną ze wzruszenia.
- I mnie odwiedziły. I muszę powiedzieć, że Emilka to naprawdę przepiękna, zdrowa dziewczynka - mówi prof. dr hab. Wojciech Witkiewicz, dyrektor szpitala.
W pałacu makaron
A w pałacu życie wygląda teraz tak: Robert poi Emilkę z butelki, a poza tym: sprząta, pierze, prasuje. I gotuje dzieciakom co sobie zażyczą na obiad, a że życzą sobie najczęściej makaron, to dostają. - A ja? Mi to wszystko smakuje, ja wszystkożerny jestem - mówi. - Dzieci są szczęśliwe, że mamy Emilkę w domu, ale i nieszczęśliwe, bo ciągle tęsknią za mamą.
Zrezygnował z pracy w budowlance, żeby móc zająć się domem. Kiedy go zapytać, jak wiąże koniec z końcem, mówi: radzimy sobie. Pięćsetki na dzieci, zasiłek macierzyński. Ale pani Ania doskonale wie jak mu trudno, mimo pomocy rodziny. Dlatego uruchomiła internetową zbiórkę pieniędzy.
- Największy dramat matki to patrzenie na cierpienie dziecka, nie znam gorszego bólu. Gdy dziecko choruje, rodzic cierpi podwójnie, walcząc z własnym lękiem o dalsze losy dziecka i łącząc się z nim w bólu - napisała na stronie zbiórki, a Robert dodał od siebie: - Utrzymanie szóstki dzieci to wyzwanie, gdy obecny jest tylko jeden rodzic. Nie wiemy jak dziękować za wsparcie finansowe, ale równie istotne wsparcie, jakie mi i mojej rodzinie dajecie swoimi komentarzami i słowami otuchy. Myślimy o każdej osobie, która nam pomaga i życzymy wszystkiego co najlepsze.
Pieniądze rodzinie są potrzebne też na opiekę nad Sylwią, która po siedmiu miesiącach opuściła Wojewódzki Szpital Specjalistyczny przy ul. Kamieńskiego we Wrocławiu i trafiła do Zakładu Opiekuńczo-Leczniczego w Miliczu. Dopóki Sylwia nie zostanie ubezwłasnowolniona - cały czas czekają na decyzję sądu - NFZ nie pokrywa żadnych kosztów pobytu, rodzina musi więc z własnej kieszeni płacić trzy tysiące złotych miesięcznie, a dodatkowo zapewnić środki higieny. Ale pani Ani bardzo zależało, żeby Sylwia trafiła właśnie tu - pod dobrą opiekę. - Mamy tu grupę niezwykłych pielęgniarek, wrażliwych, empatycznych, oddanych pacjentom. Nie każdy był w stanie sprostać warunkom pracy w takim miejscu jak ZOL. Tu próżno oczekiwać dialogu - do naszych pacjentów mówimy, ufając, że nas słyszą albo chociaż czują, ale nie odpowiadają. Tu trzeba wyobrazić sobie odczucia chorego, reagować na to, czego on sam nie może powiedzieć ani wskazać gestem czy mimiką - mówi Barbara Dominik-Doganowska, rzecznik prasowy Milickiego Centrum Medycznego.
Z powodu pandemii i dla bezpieczeństwa podopiecznych ZOL-u odwiedziny zostały zawieszone. Rodzina ostatni raz widziała Sylwię, kiedy ta karetką wyjeżdżała z wrocławskiego szpitala. - To było o 9 rano, zastanawiałam się: jak Robert z małym dzieckiem da radę być na czas we Wrocławiu o takiej godzinie, przecież to czas korków. Ale był punktualnie. On naprawdę kocha tę naszą Sylwunię - mówi pani Ania. - Lekarze niestety nie dają nam nadziei. Ale ja sobie myślę, że Sylwia tak bardzo dla Emilki walczyła, że teraz da radę zawalczyć o siebie - mówi pani Ania.
- Mi jest ciężko o tym wszystkim mówić. Ja mogę tylko jedno powiedzieć: Sylwia, tylko się obudź - mówi Robert z Emilką na rękach.
Źródło: TVN24
Źródło zdjęcia głównego: archiwum prywatne