|

Życie po stracie istnieje. "Kiedy pracuję z osobami w żałobie, rozmowy najczęściej krążą wokół miłości"

GettyImages-1244279131
GettyImages-1244279131
Źródło: Getty Images

Większość osób w pewnym momencie zaczyna odczuwać lęk, że zapomni, jak brzmiał głos osoby, która odeszła, że zatrze się jej wygląd. Boją się drugiej straty. Tego, że najpierw ktoś zmarł fizycznie, a potem zniknie ze wspomnień - opowiada w rozmowie z Katarzyną Gozdawa-Litwińską założycielka Instytutu Dobrej Śmierci Anja Franczak.

Artykuł dostępny w subskrypcji

MAGAZYN O ŚMIERCI. ZOBACZ WSZYSTKIE ARTYKUŁY TEGO WYDANIA >>>

Anja Franczak jest pierwszą w Polsce licencjonowaną towarzyszką w żałobie. Osobista strata uświadomiła jej, jak bardzo brakuje wiedzy i profesjonalnego wsparcia osób, które doświadczyły straty. Dziś prowadzi nie tylko indywidualne spotkania, ale też założyła i rozwija Instytut Dobrej Śmierci - przestrzeń dialogu o śmierci, a zarazem platformę profesjonalnej edukacji.

O tym, jak towarzyszyć w tym trudnym momencie życia i jak postrzeganie żałoby zmieniło się na przestrzeni lat, opowiedziała w rozmowie z Magazynem TVN24.

Katarzyna Gozdawa-Litwińska: Jak to się stało, że została pani towarzyszką w żałobie?

Anja Franczak: W Polsce taki zawód formalnie nie istnieje, natomiast w Niemczech, gdzie się szkoliłam, funkcjonuje od wielu lat. Trzy lata temu, kiedy byłam w trakcie kursu, myślałam, że będę pracować właśnie tam. Zatrudnię się w hospicjum albo w domu pogrzebowym. Ale jeszcze w trakcie szkolenia zaczęli się do mnie odzywać ludzie, którzy gdzieś usłyszeli, że jest ktoś, kto wspiera osoby w stracie. Wówczas w ogóle nie byłam gotowa, ale odebrałam to jako sygnał, że jest taka potrzeba. Wtedy stwierdziłam, że może spróbuję stworzyć ten zawód dla siebie w Polsce.

Panią pchnęła do tego osobista strata?

Tak, do uczenia się. Początek mojej drogi to była osobista strata. Znalazłam się wtedy w takiej sytuacji, że w ogóle nie wiedziałam, dokąd pójść, z kim mam porozmawiać, kto mi może wytłumaczyć, co się ze mną dzieje. Zadawałam sobie pytanie: czy powinnam iść na terapię? Ale nie miałam poczucia, że to jest jakiś rodzaj zaburzenia, tylko że doświadczam straty.

Straciła pani dziecko, jeszcze zanim ono przyszło na świat. Dowiedziała się pani o tym w zasadzie z SMS-a od lekarki. Potem w kolejnych miejscach - szpitalu, poradniach - pani cierpienie, ale też zagubienie, nie znalazły zrozumienia. Czuła pani, że jest sama?

Moje doświadczenie żałoby uświadomiło mi, że mamy ogromny problem kulturowy. Mimo że miałam fajnych przyjaciół, kochającą rodzinę, to nie czułam tego wsparcia. Wszyscy byli przerażeni i to przerażenie, niepewność, przetworzyły się w milczenie, uciekanie od tematu. Z dzisiejszej perspektywy widzę, że wszyscy mieli dobrą wolę, ale towarzyszyła temu ogromna bezradność, która wynikała z braku wiedzy. To mi uświadomiło, że żałoba nie jest tylko tematem prywatnym, ale ma też wymiar społeczny i tu jest ogromny problem. Poronienie dotyczy co czwartej kobiety. Przez to, że tak mało się o tym mówi, większość kobiet nie wie, że to jest taki częsty przypadek, i wiele z nich obwinia za to siebie. Gdybyśmy mówili o tym bardziej otwarcie, bylibyśmy w stanie lepiej się wspierać zamiast trwać w milczeniu.

Strata najbliższej osoby to ogromna tragedia, wielu ludzi pewnie nie wyobraża sobie dalszego życia. Pani historia dowodzi, że można sobie poukładać życie na nowo.

Oczywiście, że tak. Przez to, że tak rzadko poruszamy te tematy, większość ludzi może nie zdawać sobie sprawy, ile osób żyje z podobnym ciężarem. Oczywiście, to nie jest tak, że się o tym zapomina, ale w tym procesie chodzi o to, żeby dołączyć to doświadczenie do historii naszego życia. W pewnym momencie takie zdarzenie zajmuje całą przestrzeń, ale później zaczyna się tworzyć miejsce na całą resztę. Znowu pojawiają się radość, lekkość, szczęście, wygłupy.

Pani też ostatecznie znalazła wsparcie?

Moja koleżanka z Niemiec była w podobnej sytuacji, spotkałyśmy się, wymieniłyśmy doświadczeniami i ona wtedy powiedziała: "na szczęście ja miałam towarzyszkę w żałobie, która mi pomogła". Nie wiedziałam wtedy, o czym ona mówi. To był pierwszy moment, kiedy dowiedziałam się, jakie formy wsparcia istnieją w innych krajach. I wtedy zaczęłam szukać, trafiłam na takie zawody, jak grief counselor, czyli towarzysz w żałobie, albo death doula - osoba, która odprowadza ludzi. Miałam wrażenie, że otwiera się przede mną jakiś nieznany horyzont. Zaczęłam się tym interesować i w pewnym momencie postanowiłam się szkolić w tym kierunku.

Czym ta praca różni się od pracy psychologa?

Przede wszystkim żałoba to nie jest zaburzenie czy choroba psychiczna, to doświadczenie życiowe. Żałoby nie można traktować jako problemu do rozwiązania. Niestety, w Polsce nadal dominuje stary sposób myślenia o żałobie, także wśród psychologów i terapeutów. Cały czas się myśli, że żałoba ma fazy, które trzeba przepracować, że jest jakiś cel, który trzeba osiągnąć. A to wszystko opiera się na podstawie przestarzałych teorii z lat 60. i 70. XX wieku. Elisabeth Kuebler-Ross wyróżniła pięć etapów żałoby: zaprzeczenie, gniew, targowanie, depresja i akceptacja. W międzynarodowym dyskursie naukowym już od 25 lat nie mówi się o żałobie w ten sposób. Odeszło się od myślenia, że żałoba jest linearna, że ma fazy. Natomiast osoby, które kształciły się w Polsce, często znają tylko te stare teorie. Nie zdawałam sobie z tego sprawy do momentu, jak zaczęli się do mnie zgłaszać terapeuci z prośbą o organizację warsztatów, na których będą mogli poszerzyć swoją wiedzę dotyczącą żałoby. Dlatego też dzisiaj moja praca to z jednej strony indywidualne spotkania z osobami, które doświadczyły straty, a z drugiej działania edukacyjne, warsztaty dla osób, które w swojej pracy mają styczność ze śmiercią, ale nie wiedzą, jak dać odpowiednie wsparcie.

Żałoba może być doświadczeniem, które nigdy nam nie minie. Czy to jest akceptowalne?

Jak najbardziej. Zwłaszcza kiedy mówimy o śmierci bliskiej osoby: rodzica, partnera, dziecka. To są straty, które z nami zostają. To uczucie się nie kończy, ono się zmienia. Jest w nim coraz mniej bólu, ale nadal zostaje więź z tą osobą, relacja oparta na wspomnieniach, rytuałach. To może trwać do końca życia, bo częścią żałoby jest nie tylko ból, rozpacz, desperacja, ale też miłość, wdzięczność i szacunek. Nie chcemy, żeby te aspekty się skończyły. Proces żałoby jest więc dwutorowy - z jednej strony uczymy się, jak sprawić, żeby ból mógł odpłynąć, ale jednocześnie pracujemy nad tym, jak wzmacniać te pozytywne doświadczenia, elementy, które są dla nas wartościowe. I to jest zupełnie inna narracja niż taka, że musisz przejść przez fazy od jeden do pięć i potem jest koniec. Ten proces jest dużo bardziej złożony.

Jak to wygląda, kiedy już ktoś się do pani zgłosi? Bo jednak panuje takie przekonanie, że żałoba powinna mieć jakiś swój określony czas i potem każdy chce iść dalej. Osoba w żałobie zostaje sama?

Faktycznie jest tak, że ludzie w tych pierwszych tygodniach czy miesiącach mają wsparcie w swoim otoczeniu, ale po jakimś czasie ono znika. Jest oczekiwanie, że trzeba wziąć się w garść i wrócić do normalnego życia. Takie osoby, które straciły już oparcie w najbliższych, zgłaszają się do mnie najczęściej. Ale są też inne sytuacje. Ktoś zgłasza się do mnie od razu po śmierci, jeszcze przed pochówkiem, bo szuka pomocy w organizacji pogrzebu, ceremonii. Albo zupełnie inaczej - są osoby, które dopiero 15 lat po stracie są gotowe o niej rozmawiać. Mówią na przykład: "15 lat temu moja siostra odebrała sobie życie i ja do tej pory nie potrafiłam o tym mówić, ale cały czas to we mnie siedzi i teraz jestem gotowa, żeby się temu przyjrzeć".

Pracuję z osobami z całego kraju, ale też spoza Polski. Umawiamy się najpierw na jedno spotkanie, żeby się poznać. Wtedy ktoś dzieli się jakąś częścią swojej historii i sprawdzamy, jakie ma potrzeby. Bo każdy z nas ma różne. Jedni próbują sobie poukładać życie na nowo, a inni szukają odpowiedzi na to, co zrobić, żeby nie zapomnieć, żeby obrazy nie zrobiły się wyblakłe. Większość osób w pewnym momencie zaczyna odczuwać lęk, że zapomni, jak brzmiał głos osoby, która odeszła, że zatrze się jej wygląd. Boją się drugiej straty - tego, że najpierw ktoś zmarł fizycznie, a potem zniknie ze wspomnień.

Co można zrobić, żeby nie zapomnieć?

Druga strata jest często związana z powstaniem atmosfery tabu. Pomaga to, że osoba zmarła pozostaje obecna w naszych rozmowach rodzinnych. Razem ją wspominamy, mamy przedmioty, które nam o niej przypominają. To, jak utrzymujemy więź ze zmarłymi, może wyglądać bardzo różnie. Niektórzy wolą tradycyjne formy, odwiedzanie grobu, zamawianie mszy. Ale znam też takie osoby, które mówią: "kiedy jestem na cmentarzu, to w ogóle nie czuję tego kontaktu, czuję go dopiero, jak idę do ulubionej knajpy dziadka i zjem schabowego w jego imieniu". To jest coś bardzo prywatnego i indywidualnego, co jest do zrozumienia tylko dla osoby, która to robi. Połączenie się przez jedzenie ulubionych potraw tej osoby albo kontynuowanie czegoś, co ona robiła w życiu, albo przez utrzymywanie lub przerabianie przedmiotów. Znam kobietę, której po śmierci dziadków bardzo trudno było pożegnać się z ich mieszkaniem, które musiało być sprzedane. Razem wpadłyśmy na pomysł, żeby wyrwała z podłogi kilka drewnianych listew i z nich zrobiła regał, który ma teraz w swoim mieszkaniu.

Puste miejsce
Dowiedz się więcej:

Puste miejsce

Przetwarzanie rzeczy?

Tak. Bardzo często pracuje się na przykład z ubraniami. W Anglii i w Niemczech istnieją fundacje, które robią warsztaty, na które można przynieść stare ubrania na przykład po babci czy dziadku i z nich jest robiona kołdra patchworkowa. Przetwarzanie może być działaniem uzdrawiającym. To w pewien sposób odzwierciedla proces żałoby. Z czegoś, co było w starej formie, czego już nie ma, możemy stworzyć coś nowego. Żeby to zrobić, trzeba się pożegnać ze starą formą - pochować ją i tę relację, która była w świecie materialnym, w wymiarze fizycznym, przekształcić w relację wewnętrzną. W więź, która istnieje dalej na poziomie emocjonalnym i symbolicznym.

Każdy musi znaleźć swój własny sposób?

Tych sytuacji nie da się generalizować, nie ma jednego przepisu, bo to musi wynikać z indywidualnej relacji tych ludzi. Ja swoją pracę postrzegam w ten sposób, że przychodzę z bukietem kwiatów - to są różne pomysły - i pytam: "co o tym myślisz?". I osoba, z którą pracuję, wybiera taki kwiat, pomysł, który jej pasuje, który do niej przemawia. A czasem ktoś mówi: "wezmę wszystkie, zobaczę, co się sprawdzi". Zachęcanie ludzi do kreatywności często jest kluczowe. Bo to pomaga wyjść z pozycji bezradności. Każde doświadczenie straty, śmierci to głębokie spotkanie z własną bezradnością. I to jest przerażające, więc wszystko, co nam pomaga odzyskać sprawczość, jest wartościowe. Wszystko, co nam pozwala odnaleźć własną siłę, zobaczyć, że mamy wpływ na nasze życie, nasz dobrostan. Ukazanie swojej mocy przez twórczość, wdrożenie własnego pomysłu - daje ogromną moc. I tu też jest różnica w stosunku do starego myślenia o żałobie. Bo kiedy myślimy o żałobie jako o pięciu fazach, to trochę sugeruje, że trzeba ją po prostu przeczekać. Podejście, w którym ja pracuję, ma pokazać ludziom, że żałoba to proces aktywny, twórczy, na który mamy wpływ.

Co można zrobić dla osoby w żałobie?

Trzeba przede wszystkim słuchać, a nie dawać porady. Podstawą towarzyszenia jest szczera chęć zrozumienia, gdzie w tej chwili jest ta druga osoba, prawdziwe zainteresowanie. Ważne są pytania, czego doświadcza, czego potrzebuje, jak można pomóc. Nie można zakładać, że my znamy odpowiedzi na jej potrzeby i wygłaszać porady.

Nie mówić, że będzie lepiej?

To puste słowa. Osoby, które są w żałobie, potrzebują, żeby została ona uznana przez innych. Żeby inni widzieli i potwierdzili: "tak, masz powód, żeby być smutnym". Kiedy ktoś mówi: "nie smuć się, będzie dobrze", sugeruje, że coś jest z nami nie tak. To sprawia dodatkowy ból i oprócz straty czujemy jeszcze krytykę tego, jak przeżywamy naszą stratę.

20220515_112929
Telefon na wietrze, miejsce rozmów, których nie zdążyliśmy odbyć
Źródło: Mateusz Szmelter / tvnwarszawa.pl

Czasem słyszę takie opowieści, że ktoś był na pogrzebie i była otwarta trumna. Zwykle budzi to pewną konsternację, niepewność. To sygnał, że umieranie przestało być bliskim doświadczeniem?

Tak, to prawda. W większości krajów Zachodu mamy taką tendencję, która się rozwijała na przestrzeni ostatnich dekad. W Polsce to lata 90., w Niemczech te obrzędy zniknęły już dużo wcześniej, w latach 40., 50. Dużo osób pamięta ze swojego dzieciństwa, że w domu była osoba zmarła, że się ją przygotowywało. Czuwanie trwało kilka dni, były różne obrzędy, puste noce, zbierała się wspólnota, śpiewano, modlono się. Teraz już praktycznie tego nie ma. Ale zauważam powrót do pewnych zwyczajów. W takich krajach jak Niemcy i Anglia obserwuję młodą, nową generację na przykład w branży funeralnej, która szuka starych zwyczajów i próbuje je wdrażać we współczesną rzeczywistość. W Berlinie działają domy pogrzebowe, które bardzo dużo pracują z indywidualnymi ceremoniami i starają się włączyć rodzinę w każdy krok. Traktują mycie osoby zmarłej jako rytuał, w którym uczestniczą bliscy, wkładanie do trumny jak coś, co może być ważnym doświadczeniem. Oni zapraszają do bliskości.

Moim zdaniem to, że obecnie śmierć jest tak daleka, że kontakt z osobą zmarłą tak bardzo zniknął z naszego życia, robi nam ogromną krzywdę. Może myślimy, że chronimy się przed trudnym przeżyciem, i może dla niektórych tak jest, ale odbieramy sobie bardzo ważne doświadczenie ludzkie. Pożegnanie się ze swoimi zmarłymi to jest coś, co w całej historii ludzkości było niezwykle ważne, było przeżyciem rodzinnym. W Europie, kulturze Zachodu, to zostało sprofesjonalizowane na przestrzeni XX wieku, w gruncie rzeczy to bardzo młode zjawisko. Teraz jest tak, że ludzie umierają w szpitalach, ciało od razu trafia do chłodni, a potem do zakładu pogrzebowego. Mam sporo wątpliwości, czy takie podejście naprawdę nam służy. Tam, gdzie coś jest ukryte, do czego nie mamy dostępu, gdzie mamy nie patrzeć - tam jest największy potencjał na lęk. Najbardziej się boimy tego, co jest nam nieznane. Ja się wychowywałam w rodzinie, w której nie było kontaktu ze śmiercią i panicznie bałam się "trupów". Ja takiego słowa zwykle nie używam, dla mnie to są osoby zmarłe. Ale ja się wtedy bałam trupów przez to, że nigdy w życiu nie widziałam osoby zmarłej. Bo śmierć znałam tylko z ekranu, gdzie zwykle jest przedstawiana jako efekt przemocy, tragedii. Pierwszy raz widziałam osobę zmarłą, kiedy byłam na praktykach w domu pogrzebowym w Niemczech. I byłam zdziwiona. Czego ja się tak bałam przez całe życie? Byłam niezwykle poruszona tym, jak spokojnie wygląda większość osób zmarłych. Dlatego uważam, że to nie jest widok, przed którym trzeba chronić ludzi, bo to może być istotne doświadczenie.

Żeby zrozumieć i zaakceptować, że śmierć jest częścią życia?

Tak. I że to nie jest straszne. Szczególnie jeśli ta osoba jest przygotowana przez pracowników domów pogrzebowych. Z mojego doświadczenia wynika, że zazwyczaj ludzie, którzy się pożegnali z ciałem po śmierci, nie żałują tego. Dla nich to było coś ważnego. Oczywiście, są historie ludzi, którzy mówią: "ja mam traumę z dzieciństwa, bo zostałem zmuszony, żeby całować zmarłą ciocię". I jasne, że to jest trauma, jeśli ktoś został do tego zmuszony, ale trauma nie wynika z tego, że tam była zmarła ciocia, tylko z tego, że dziecko zostało do czegoś zmuszone. Kontakt ze śmiercią to jeden z nurtów, o którym dużo mówimy w Instytucie Dobrej Śmierci. Że to jest ważna część życia.

dla kk 2
Katarzyna Boni, członkini Instytutu Dobrej Śmierci wyjaśnia, czym jest Telefon na Wietrze
Źródło: Artur Węgrzynowicz / tvnwarszawa.pl

Instytut Dobrej Śmierci to inicjatywa, do której zaprosiła pani mnóstwo ludzi różnych profesji. Po co?

Naszym zamierzeniem jest stworzenie przyjaznej przestrzeni, w której można bezpiecznie mówić o śmierci. Tak naprawdę mamy dwa cele: z jednej strony stworzenie możliwości dialogu, z drugiej - edukacja. Instytut zrzesza bardzo różne osoby ze świata medycyny, opieki paliatywnej, branży funeralnej, nauki, jest sporo artystów i artystek. Łączy nas jednak, że temat śmierci jest kluczowy w naszej pracy i że traktujemy śmierć jak normalną rzecz, o której można rozmawiać spokojnie, bez paniki. Kiedy zakładałam tę inicjatywę, moim głównym celem było to, żeby udostępnić publicznie wiedzę osób, które zrzeszamy. Lekarze opowiadają o tym, jak wygląda umieranie od strony medycznej, osoby z branży funeralnej mówią, co dzieje się z ciałem po śmierci. To się dzieje w różny sposób - poprzez publikację tekstów na naszym blogu, wydarzenia, które organizujemy, spotkania tematyczne, szkolenia, warsztaty, wykłady.

Robi pani też kurs douli umierania. Na czym to polega?

W dużej mierze na edukacji i rozmowie. Doula umierania pracuje nie tylko z osobą umierającą, ale z całą rodziną tej osoby. Wprowadza możliwość spokojnej rozmowy. Często, kiedy ktoś jest na ostatnim etapie życia, jego otoczenie jest tak skupione na walce za wszelką cenę, że unika rozmowy o tym, że zbliża się śmierć. Tymczasem ktoś, kto wie, że niedługo go nie będzie, może mieć potrzebę domknięcia pewnych spraw, załatwienia jakichś kwestii rodzinnych. Część osób chce rozmawiać o tym, jak ma wyglądać ich pogrzeb, a zamiast tego słyszy: "przestań, nawet o tym nie myśl". Wówczas taka osoba staje się bardzo osamotniona w swoich potrzebach. Rola douli umierania może mieć tu duże znaczenie. Ona umożliwia rozmowę o tym, jak wykorzystać czas, który jeszcze pozostał. Co chce się zrobić z życiem, które zostało. Może ono będzie krótkie, ale będzie to przecież życie. Tutaj też ważny aspekt to edukacja dotycząca tego, jak wygląda proces umierania. Ta wiedza zniknęła ze społeczeństwa. Jeszcze kilka generacji wstecz ludzie umierali w domach, rodzina była tego świadkiem. Nie chodzi tylko o moment ostatniego oddechu, ale o ostatnie dni i tygodnie. Jak się wtedy zmienia ciało, jak się zmienia świadomość, jak się zmienia oddech. To była wiedza, która była w rodzinach. Dzisiaj ona się przesunęła do sfery profesjonalistów. A czasem i tam jej brakuje, bo wszystko skupia się na ratowaniu. Praca douli polega na szerzeniu tej wiedzy, bo kiedy mamy więcej informacji na temat tego, jak wygląda śmierć, mniej się jej boimy. To nie znaczy, że to będzie mniej smutne, bo to jest najsmutniejsza rzecz na świecie, ale kiedy wiemy, czego możemy się spodziewać, możemy wejść w towarzyszenie osobie odchodzącej z większym spokojem. Za tym stoi też wiara, że istnieje dobra śmierć, że ona nie musi być porażką czy tragedią, ale że możliwy jest dobry koniec życia.

Kiedy słucham pani opowieści, mam poczucie, że bardzo odepchnęliśmy od siebie temat śmierci, że czasem przedłużamy życie wbrew wszystkim innym sygnałom zamiast pozwolić komuś odejść. Postrzegamy śmierć wyłącznie jako coś złego, a nie część życia. Czy pani zawód jest po to, żeby to odczarować?

Powiedziała pani, że przedłużamy życie, ale tak naprawdę w wielu przypadkach my nie przedłużamy życia, tylko przedłużamy umieranie. Ktoś jest w procesie umierania, a my nie pozwalamy na naturalny przebieg, tylko robimy wszystko, żeby to trwało dłużej. Dla mnie to nie jest przedłużanie życia, tylko uporczywa terapia.

Jak pani sobie radzi z obciążeniem, które niesie taka praca?

Jest to trudne i na pewno nie jest tak, że ja to robię osiem godzin dziennie. Dzięki temu, że założyłam Instytut Dobrej Śmierci, duża część mojej pracy to sprawy organizacyjne. Ale to, co jest najbliższe mojemu sercu, to praca bezpośrednio z ludźmi. Czasami ludzie sobie wyobrażają, że moja praca jest bardzo ponura. Że cały czas mam do czynienia z osobami, które tylko płaczą. A to tak nie wygląda. Kiedy pracuję z osobami w żałobie, oczywiście pojawiają się łzy, ale najczęściej te rozmowy krążą wokół miłości. Rozmawiamy o zmarłym, ale nie przez pryzmat śmierci - skupiamy się na tym, kim ta osoba była i dlaczego jest dla kogoś ważna. Dlaczego ma takie znaczenie. I dla mnie to jest przepiękne, że ludzie mnie zapraszają do swoich historii miłości.

Czytaj także: