Są szefowie, którzy sugerują, że przetrwa tylko ten, który daje z siebie 120 procent. Na dłuższą metę to jest przecież nie do zniesienia.
Jeśli doświadczasz problemów emocjonalnych i chcesz uzyskać poradę lub wsparcie, tutaj znajdziesz listę organizacji oferujących profesjonalną pomoc.
Na początku była wściekłość i mobilizacja. Kiedy wiosną M. (33 lata, radomianka) czekała ponad dwa miesiące na 5 tysięcy złotych pożyczki od rządu, w końcu postanowiła osobiście pojechać do Powiatowego Urzędu Pracy i zapytać, czemu wciąż nie dostała przelewu. Opowiada, że wparowała tam "razem z drzwiami" i już od progu zapowiedziała, że jeśli nie otrzyma pieniędzy do następnego dnia, to wjedzie do urzędu razem z lokalną telewizją. Pracownik, który zajął się jej sprawą, zatroskany wyjaśnił, że wniosek został odrzucony z nieznanych powodów i zaproponował, żeby złożyła go ponownie. Tym razem wniosek został rozpatrzony pozytywnie. Wtedy jeszcze M. trochę się łudziła, że sytuacja wróci w końcu do normy.
M. jest fotografem ślubnym i rozkręcała swoją jednoosobową działalność przez 12 lat. W ciągu jednego marcowego tygodnia cała jej dotychczasowa kariera stanęła pod znakiem zapytania. Część klientów wycofała się, pozostali przekładali imprezy na późniejszy termin. Wczesna jesień miała uratować sytuację, jednak szybko okazało się, że nie ma co marzyć o odrobieniu strat z wiosny i lata. We wrześniu M. obsłużyła jeden ślub. W październiku – dwa. Na szczęście wpadło trochę chrztów i komunii. Gdy komunie się skończyły, M. zdała sobie sprawę, że to, co budowała latami – czyli karierę, poczucie bezpieczeństwa i stabilność finansową – właśnie trafił szlag. Rzuciła się na drobiazgi: fotografowanie nieruchomości, pojedyncze chałturki. Ma też jakieś oszczędności. To pozwala jej opłacać ZUS i czynsz za mieszkanie. Jest też właścicielką kota staruszka, więc choćby świat naokoło walił się i płonął, musi też płacić za weterynarza i leki.
Jednak to, co najbardziej ją w tej chwili przeraża, to perspektywa 2021 roku. Wydaje się, że cały świat czeka na niego z utęsknieniem. Jednak nie M. Pokazuje swój kalendarz: świeci pustkami. Normalnie w listopadzie miała już rozplanowany cały sezon weselny w nadchodzącym roku. Późną jesienią i zimą podpisywała pierwsze umowy i otrzymywała zaliczki od przyszłych panów i panien młodych. Teraz, jeżeli ktoś do niej dzwoni, to tylko z zapytaniami o terminy na 2022 rok. M. wpisuje ich nazwiska na listę i zastanawia się, z czego będzie do tego czasu żyła. Oczywiście może zawiesić działalność i poszukać pracy na etat, ale przykłady z jej własnego podwórka nie napawają optymizmem. Jej brat, asystent architekta w dużym mieście, stracił pracę 5 miesięcy temu. Do tej pory pozostaje bezrobotny. Na szczęście jego żona wciąż jeszcze pracuje, więc jakoś utrzymują się na powierzchni.
Wściekłość, która dawała M. energię wiosną, dziś wyparowała. Zastąpiła ją rezygnacja. I znów: nie to nawet jest najgorsze. Najgorsza jest myśl o tym, że może wrócić depresja. M. leczyła się z niej kilka lat. Brała tabletki i regularnie chodziła na terapię. Praca, którą M. uwielbiała, też była pewnego rodzaju lekarstwem. Powolne, ostrożne, ale zakończone sukcesem odstawienie tabletek, które zażywała latami, M. opisuje jako swoje zwycięstwo. Na myśl o tym, że miałaby do nich wrócić, robi jej się słabo.
Tyle już pokonała, tak wiele jej się udało, a teraz, z powodu tej cholernej pandemii, braku kasy i perspektyw, miałaby wrócić do punktu wyjścia? Nie stać jej na prywatnego terapeutę, więc chciała skorzystać z oferty NFZ. Źle trafiła. Terapeuta poświęcił jej 20 minut i nie wydawał się specjalnie zainteresowany jej stanem. Uciekła z gabinetu. Sprawdziła, ile kosztuje jednorazowa wizyta - tak zwana interwencja kryzysowa - u jednej z najlepszych prywatnych psycholożek w okolicy. 200 złotych. Dla M. to obecnie kwota z kosmosu.
Czasem czuje, że wystarczyłoby niewiele: spacer w słońcu, spotkanie z przyjaciółmi, herbata z goździkami w pobliskiej kawiarni. Bogate doświadczenie M. z depresją podpowiada jej, że takie drobiazgi, choć nie leczą i nigdy nie zastąpią fachowej pomocy, w jej obecnym stanie mogłyby choć na chwilę powstrzymać tę ciemną falę, która się zbliża. Ale przyjaciele siedzą pozamykani w domach. Cały świat wokół znów się zamyka. I wkrótce znów może przyjść moment - mówi M. - w którym zamiast wzbraniać się przed powrotem do leków, znów będzie wdzięczna za to, że istnieją.
***
O tym, że pandemia może fatalnie wpłynąć na nasze samopoczucie, eksperci mówili i pisali już w kwietniu tego roku. Znany psychiatra, prof. Janusz Heitzman w artykule opublikowanym wtedy na łamach "Psychiatrii Polskiej" pisał o "pandemicznym ostrym zaburzeniu stresowym", które może być u niektórych osób odpowiedzią na tak nieprzewidywalne wydarzenie, jakim jest epidemia. Typowym objawem tego zaburzenia jest przedłużona reakcja lękowa, niemożność oderwania się od stałego przeżywania traumy, poczucie beznadziei, a w skrajnych przypadkach – stany paniki i rozpaczy.
Jednocześnie swoje badania nad wpływem pandemii na zdrowie psychiczne Polaków prowadzili naukowcy z Katedry Psychologii Zdrowia i Rehabilitacji Uniwersytetu Warszawskiego. W dostępnym od września raporcie z tego badania słusznie zwracają uwagę na to, że koronawirus to był dopiero początek – bo równie istotne są przecież ekonomiczne konsekwencje pandemii. Aż 40 proc. badanych odpowiedziało twierdząco na pytanie, czy pandemia wpłynęła na obniżenie miesięcznych dochodów ich gospodarstwa domowego. Z kolei jedna piąta wskazała zagrożenie utratą dochodów jako najbardziej obciążający ich psychicznie czynnik. Jeszcze więcej, bo aż 44 proc. osób, wskazało niewystarczającą pomoc finansową od państwa jako źródło psychicznego obciążenia. Żaden z pozostałych czynników, o które pytali psycholodzy (w tym m.in. praca zdalna czy lęk przed kontaktem z zarażonymi) nie uzyskał tak imponującego wyniku.
Najpierw szok, a teraz rezygnacja – tę prawidłowość potwierdza psychiatra Irmina Sadowska. Z jej obserwacji wynika, że obecnie sytuacja materialna i zawodowa jest główną przyczyną, dla której ludzie szukają u niej pomocy.
- Na początku pandemii przychodzili do mnie pacjenci, którzy stracili pracę niemal od razu po rozpoczęciu pierwszego lockdownu – opowiada. - Były to osoby z branży gastronomicznej, eventowej, kosmetycznej. Dla większości z tych pacjentów to był pierwszy kontakt z psychiatrą. W wyniku kompletnie nieprzewidzianej utraty pracy zostali z niczym. To powodowało u nich bezsenność, natłok myśli w głowie, lęk przed tym, co przyniesie przyszłość. Szok, który przeżyli w związku ze stratą pracy, był tak duży, że nie byli w stanie na niczym się skoncentrować, nie mówiąc już o podjęciu jakichś działań i szukaniu nowego zajęcia. W takiej sytuacji niektórym osobom wypisałam zwolnienia chorobowe. Dawało im to zabezpieczenie finansowe przynajmniej na jakiś czas. Jednak pomimo szoku w wielu tych osobach była jeszcze nadzieja, połączona z przekonaniem, że to wszystko musi się przecież wkrótce skończyć.
Doktor Sadowska mówi, że niektórzy spośród tamtych pacjentów "pierwszej fali" nadal przewijają się przez jej gabinet. Wracają po recepty na leki.
W gorszej kondycji bywają ci, którzy nie poszli do psychiatry od razu. Sadowska nazywa ich umownie "drugą falą" pacjentów psychiatrycznych. - To są osoby, które szukają pracy od miesięcy. Czasem żyją z oszczędności, częściej – dzięki pożyczonym pieniądzom. Te miesiące niepewności i bezskutecznego poszukiwania zajęcia odbijają się na ich samopoczuciu wyraźnie. To już nie jest szok, a raczej zaburzenia depresyjne i lękowe, powstałe na skutek długotrwałego stresu. Przybywa pacjentów, u których diagnozuję ciężką postać depresji. Objawia się ona lękiem, bezsennością, anhedonią (czyli brakiem odczuwania radości – red.), zamartwianiem się, a nawet bólami somatycznymi. Niektórzy trafiają do mnie po tym, jak przez wiele tygodni bezskutecznie próbowali znaleźć pomoc u lekarzy rodzinnych. Po prostu nie zdawali sobie sprawy z tego, że ich objawy nie świadczą o chorobie fizycznej, lecz są efektem rozwijającej się depresji. Szczególnie niepokoi mnie słyszalny w ich wypowiedziach brak nadziei. Są także osoby, które opowiadają o myślach samobójczych – opowiada.
Psychiatra dodaje, że poza lekami zaleca pacjentom z depresją również terapię, jednak w tej chwili jest z tym jeszcze większy problem niż wcześniej. Ponieważ przyjmuje ona zarówno w gabinecie prywatnym, jak i tym na NFZ, widzi wyraźnie, w jaki sposób sytuacja materialna pacjentów różnicuje ich dostęp do pomocy psychologicznej. Osoby przyjmowane przez nią prywatnie są jeszcze czasem w stanie wyłuskać środki na terapię. Pozostali zmuszeni są czekać wiele tygodni na pierwszą wizytę w państwowej poradni. Zresztą z pomocą psychiatryczną bywa podobnie – czas oczekiwania na pierwszą wizytę bezpłatną u dr Sadowskiej to... 90 dni. Bo poza pracą w dwóch gabinetach lekarka zajmuje się także pacjentami chorymi chronicznie (m.in. na schizofrenię paranoidalną i chorobę afektywną dwubiegunową) w ramach tzw. leczenia środowiskowego.
Nie tylko dostęp do terapii, ale i "zestaw lęków" osób przyjmowanych państwowo i prywatnie znacznie się różni. Doktor Sadowska opowiada, że pacjenci prywatni często powtarzają, że przez jakiś czas jeszcze sobie poradzą, ale niepokoi ich dłuższa perspektywa i związana z nią niepewność. Pacjenci NFZ–owscy znajdują się w momencie, gdy po prostu nie mają środków do życia. Opowiadają Sadowskiej o gigantycznych opóźnieniach w wypłacie zasiłków chorobowych przez ZUS. Niektórzy dopiero w październiku dostali pieniądze za lipiec. Lekarka, mówiąc o tym, załamuje ręce. - Przecież są to ludzie chorzy, a jeszcze dodatkowo muszą się zmagać z brakiem środków na podstawowe, codzienne funkcjonowanie – podkreśla.
Odrębną, choć nieco mniejszą grupą pacjentów i pacjentek są ci, którzy nadal mają pracę, ale żyją w ciągłej obawie przed jej utratą. Czasami ten strach podsycają pracodawcy, używając go jako narzędzia do manipulowania podwładnymi. Szef jednej ze stałych pacjentek doktor Sadowskiej straszył ją ostatnio, że może być pewna zatrudnienia tylko do stycznia. "Potem nie wiadomo" – powtarzał. - Pacjentka pracuje w branży finansowej, więc wydawałoby się, że bezpośrednie wstrząsy związane z pandemią powinny ją ominąć. Jednak najwyraźniej jej przełożony wykorzystuje ogólną niepewność, żeby zasiać strach w pracownikach. I nie jest to odosobniony przypadek. Są szefowie, którzy sugerują, że przetrwają tylko ci pracownicy, którzy dają z siebie 120 procent – mówi Sadowska. - To wszystko powoduje w pracownikach lęk, który na dłuższą metę staje się dla wielu osób nie do zniesienia.
Sadowska zauważyła też jeden pozytyw w obecnej sytuacji, choć on w żaden sposób nie równoważy negatywnych zjawisk wymienionych wcześniej. - Mniej osób skarży się na mobbing w pracy – mówi lekarka. - Po przejściu firm na pracę zdalną pracownicy doświadczający nękania mogli wreszcie odetchnąć, bo nie widują agresora codziennie.
Mobbing oznacza działania lub zachowania dotyczące pracownika lub skierowane przeciwko pracownikowi, polegające na uporczywym i długotrwałym nękaniu lub zastraszaniu pracownika, wywołujące u niego zaniżoną ocenę przydatności zawodowej, powodujące lub mające na celu poniżenie lub ośmieszenie pracownika, izolowanie go lub wyeliminowanie z zespołu współpracowników.Kodeks pracy, art. 94.3, par. 2
***
Czy można w takim razie postawić tezę, że zdrowie psychiczne wielu osób zrujnuje nie tyle pandemia sama w sobie, co raczej jej gospodarcze skutki? Na tak kategoryczne wnioski przyjdzie jeszcze czas, na razie wciąż znajdujemy się w oku cyklonu. Na świecie prowadzonych jest wiele badań, które dopiero za wiele miesięcy, a nawet lat, powiedzą więcej na temat wpływu obecnych wydarzeń na zdrowie psychiczne obywateli różnych zakątków świata. Jednak już teraz widać pierwsze niepokojące korelacje.
W bardzo ciekawym amerykańskim badaniu opublikowanym przez "Journal of Occupational and Environmental Medicine" możemy przeczytać, że wzrost niepewności co do swojego zatrudnienia oraz obawa o finanse rodziny miały związek z występowaniem u badanych objawów zaburzeń lękowych i depresyjnych. Wnioski z tego artykułu można w dużym uproszczeniu podsumować następująco: im większy niepokój o pieniądze, tym większy poziom lęku, a im mniej stabilna sytuacja zawodowa, tym większe ryzyko wystąpienia objawów depresji. Słowem: zaburzenia depresyjne nie muszą wcale mieć swojego początku w nagłej i niespodziewanej utracie pracy. Narażeni są bowiem również ci, którzy mają zatrudnienie, ale w związku z ogólną sytuacją odczuwają ogromny niepokój o jego utrzymanie. Ten niepokój może również podsycać sam pracodawca – na to zresztą wskazują autorzy badania i zalecają, aby w miarę możliwości szefowie starali się uspokajać podwładnych i pielęgnować w nich poczucie sprawczości.
- Kluczowa jest ochrona pracowników przed utratą nadziei – zdają się sugerować naukowcy. W praktyce bywa z tym jednak bardzo różnie, i to nie tylko w USA. Z kolei osoby takie jak opisana na początku M. zdane są wyłącznie na siebie. Zwłaszcza w kontekście wciąż zaniedbanego systemu polskiej opieki psychiatrycznej, który - i co do tego chyba nikt już nie ma wątpliwości - potrzebuje zmian. Oraz pieniędzy.
Autorka/Autor: Anna Kiedrzynek - dziennikarka, reporterka. Laureatka stypendium im. Mileny Jesenskiej. Zajmuje się tematyką społeczną, w tym psychiatrią i zdrowiem psychicznym.
Źródło: Magazyn TVN24
Źródło zdjęcia głównego: Antonina Długosińska