Przedszkolanka straciła posadę, bo postanowiła uratować życie osobie chorej na raka. - Pani dyrektor powiedziała, że nie może sobie pozwolić, żeby jej pracownik został dawcą, bo to się dla niej wiąże z kosztami - tłumaczy pani Anna. Materiał "Uwagi" TVN.
- Pani dyrektor powiedziała mi, że gdyby wszyscy pracownicy w przedszkolu chcieli zostać dawcami szpiku, to ona nie miałaby pracowników i zamknięto by placówkę - mówi Anna Lejk-Zalewska, która straciła wymarzoną posadę w gdańskim przedszkolu właśnie dlatego, że postanowiła uratować życie osobie chorej na białaczkę. To mąż zachęcił panią Annę, by zgłosiła się do fundacji DKMS. - Powiedział, że są ludzie chorzy, którzy potrzebują naszej pomocy. Że mamy w sobie lekarstwo i to piękna rzecz komuś pomóc - mówi kobieta. Na odzew pani Anna nie musiała czekać długo. Okazało się, że jest bliźniaczką genetyczną i została wytypowana do oddania komórek macierzystych.
"Byłam zażenowana"
- Pobieramy je z krwi obwodowej albo ze szpiku po to, by ratować ludzkie życie. Leczą nowotwory krwi oraz ponad sto innych chorób - tłumaczy Dorota Wójtowicz-Wielgopolan, rzeczniczka fundacji DKMS, która rejestruje zainteresowanych ideą dawstwa szpiku.
1 września pani Anna rozpoczęła pracę w gdańskim przedszkolu. W związku z podjętą przez nią decyzją poprosiła fundację DKMS o zaświadczenie, że w połowie miesiąca przez dwa dni będzie nieobecna w pracy. Tego samego dnia, którego zaniosła zaświadczenie do przedszkola, dowiedziała się, że traci pracę. - Pani dyrektor powiedziała, że nie może sobie pozwolić, żeby jej pracownik został dawcą, bo to się dla niej wiąże z kosztami, bo musi wziąć zastępstwo. Byłam zażenowana - mówi kobieta.
Jeszcze tego samego dnia wieczorem pani Anna rozmawiała ze swoją byłą szefową przez telefon. - Usłyszałam, że gdyby wszyscy pracownicy w przedszkolu chcieli zostać dawcami, pani dyrektor nie miałaby pracowników i zamknięto by placówkę - nie kryje oburzenia kobieta.
"To jest teraz moja misja w życiu"
Reporterka "Uwagi" usiłowała porozmawiać z byłą pracodawczynią pani Anny, ale okazało się to niemożliwe: dyrektorka przedszkola najpierw zamknęła się w gabinecie na klucz, a potem postraszyła, że wezwie policję. Nie odpowiedziała na żadne pytanie. Tymczasem pani Anna pojechała do warszawskiej kliniki na pobranie komórek krwi, aby przekazać je anonimowemu biorcy. - Jestem bardzo szczęśliwa, że tu jestem. To dla mnie wyjątkowa chwila - nie kryła emocji. - Na te komórki czeka chory człowiek, który umrze jeżeli ich nie dostanie - komentowała hematolog, dr Iwona Wyleżoł. - To jest teraz moja misja w życiu - mówiła pani Anna, która już po oddaniu szpiku dowiedziała się, że pomogła uratować życie 65-letniej kobiecie z Belgii. Za dwa lata - jeśli obie kobiety będą tego chciały - może dojść do ich spotkania.
Autor: js/mtom / Źródło: Uwaga TVN
Źródło zdjęcia głównego: tvn24