|

Polka wyszła na ulicę. Koszalina, Grójca, Chocianowa

Aleksandra Bednorz protestuje w Zabrzu
Aleksandra Bednorz protestuje w Zabrzu
Źródło: Łukasz Bednorz

17-letnia Ola z Mińska Mazowieckiego rodzicom powiedziała, że idzie do sklepu z koleżankami. Ale wcześniej na kartonie narysowała kobiece ciało z napisem "my choice" (ang. mój wybór). Monika spod Ostrzeszowa ma córkę w wieku Oli i zabrała ją na protest, by pokazać, że ma prawo walczyć o siebie. Anna opowiada, że we Wrześni na pierwszym czarnym proteście było 60 osób, a w tę niedzielę manifestowało ich kilka tysięcy. O tym, jak to się stało, że kobiety z mniejszych miast tak licznie wyszły na ulice, rozmawiamy z ich mieszkankami.

Artykuł dostępny w subskrypcji

Najczęściej mówią, że "poszły na spacer". Jedne szykowały się kilka dni, inne spontanicznie wstawały od obiadu, by pójść na główny plac miasta, w okolicę kościoła albo pod biuro lokalnych polityków PiS. Niektóre ostatni raz protestowały przeciwko czemuś kilkanaście lat temu. Inne nigdy wcześniej nie wyszły manifestować na ulice swojego rodzinnego miasta. Na aborcję mają poglądy bardzo różne, podobnie jak na wiarę. Ale niemal wszystkie mówią: "coś w nas pękło", "czara się przelała".

W piątek, 23 października, zdominowany przez sędziów powołanych przez Prawo i Sprawiedliwość Trybunał Konstytucyjny orzekł o niezgodności z Konstytucją prawa do aborcji w przypadku ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu. Orzeczenie zapadło większością głosów, zdania odrębne złożyło dwóch sędziów.

Ten wyrok wyprowadził na ulice miast tysiące kobiet w całym kraju, w tym w mniejszych miastach i miejscowościach.

momo rozmowa 1
Socjolożka: kobiety z małych miejscowości uczyły się protestować w 2016 roku
Źródło: TVN24

By zwiększyć zasięg ich działań, popularny twórca internetowy Krzysztof Gonciarz zaczął publikować filmy i zdjęcia z różnych zakątków Polski na swoim Instagramie. Swoją akcję zorganizowała tam także statystyczka Janina Bąk, znana w sieci jako Janina Daily. Relacje na Facebooku zbiera i tak oddaje głos kobietom z mniejszych ośrodków pisarka oraz rysowniczka Małgorzata Halber. Można u nich wszystkich zobaczyć m.in. kaszubskie Banino, lubuską Witnicę, Trzemeszno, Płońsk, Długołękę. Relacje z kolejnych protestujących miejscowości pojawiają się co kilka, kilkanaście minut. Ten ruch nie kończy się na Warszawie.

Dlaczego Polki tak tłumnie wyszły na ulice? Pytamy, a one opowiadają.

Chocianów, 8 tysięcy mieszkańców. Jedna zasada: "mówcie"

Kiedy Amelia zastanawia się, jak to się stało, że nagle tyle osób w Chocianowie zaprotestowało, cofa się w czasie do kwietnia 2018 roku. Pamięta ten dzień dość dobrze. To była niedziela i msza święta dla dzieci przygotowujących się do Pierwszej Komunii Świętej. Kiedy wyszła z córkami z kościoła, po mszy czekały na nie zdjęcia zakrwawionych płodów. Wystawę zrobił lokalny radny, obecnie popierający postulaty Konfederacji.

- Matki się wściekły i zostało złożone doniesienie na policję. Radny pod naciskiem kobiet wystawę usunął. Chyba wtedy poczułyśmy, że razem mamy siłę - wspomina Amelia.

I zapowiada, że będzie ją widać w tym tygodniu na "spacerze" po rynku w dolnośląskim Chocianowie. To właśnie na jego środku stoi kościół. Mówi, że walczy o swoje prawa, o wolność wyboru dla niej, dla swoich córek, dla dziewczyn i kobiet - w każdej dziedzinie życia. - Nikt tu mi nie będzie groził paluszkiem, że taka wolność wyboru jest niemoralna - zastrzega. I dodaje: - Ani rządzący, ani księża niech nie mówią mi, co jest dla mnie najlepsze. Bo to są moje wybory i ja będę ponosiła ich konsekwencje i te dobre, i jak trzeba będzie, to też te złe.

Na ulice ośmiotysięcznego miasteczka wyszło kilkaset osób. - Jasne, tu jest tak, że jak coś powiem na jednym końcu miasteczka, to po kilkunastu minutach drugi koniec już o tym wie, ale nauczyłam się tym specjalnie nie przejmować. Dlatego nie uważam, żeby to manifestowanie teraz było szczególnie odważne. Już mnie nie obchodzi, czy będę palcami wytykana, ja po prostu wiem, że muszę to zrobić - mówi.

Transparenty nauczycielki z Chocianowa
Transparenty nauczycielki z Chocianowa
Źródło: archiwum prywatne

Amelia twierdzi, że to, co zobaczyła w swoim małym miasteczku, daje jej nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. - Niektórzy narzekają i mówią: "ale tam ludzie krzyczą straszne wulgaryzmy". Więc mówię im: "grzecznie już kiedyś było", a poza tym nie trzeba skandować każdego hasła - zastrzega.

Jeszcze większą nadzieję dają jej młodzi. Przygląda się im z bliska, bo uczy w podstawówce chemii i fizyki. - Wiem, że od tego, co robimy w szkole, zależy, jak będzie wyglądał świat - mówi. - Dlatego w swoich klasach mam jedną zasadę: mówcie. Chcę, żeby się odzywali i zapewniam, że się nie obrażę. Na początku uczniowie się dziwią i mówią: "ale wtedy pani też będzie mogła do nas tak prosto z mostu". I właśnie o to chodzi - podkreśla.

Nie zawsze jest miło, bo nie zawsze się zgadzają. Ale często Amelia jest jedyną osobą, której spokojnie mogą powiedzieć o swoich poglądach, czasem nieprzystających do wizji świata ich rodziców. - Ostatnio jedna dziewczynka powiedziała, że bardzo chce się wyprowadzić z domu, bo jej ojciec nienawidzi gejów i ona nie może się z tym pogodzić - wzdycha nauczycielka.

Za to, gdy obserwuje relacje w mediach społecznościowych swoich byłych i obecnych uczennic i uczniów ("rany, byłam tak szczęśliwa, gdy zobaczyłam, że są ramię w ramię z koleżankami") z ostatnich wydarzeń, myśli sobie: "moja nauka nie poszła na marne".

Protesty przeciwko decyzji Trybunału Konstytucyjnego odbywają się od kilku dni w całej Polsce
Protesty przeciwko decyzji Trybunału Konstytucyjnego odbywają się od kilku dni w całej Polsce
Źródło: TVN24

Nowy Dwór Gdański, 10 tysięcy mieszkańców. Rolnicy są z nami!

- Po sobotnim proteście podszedł do nas rolnik z jednej z pobliskich wsi i powiedział, że chciałby wesprzeć nas ciągnikami. Nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje - opowiada 26-letnia Aleksandra Boczkowska.

Ale w niedzielę cała Polska zobaczyła, jak protestującym przeciw zaostrzeniu prawa aborcyjnego kobietom (było ich około 500), towarzyszy ponad 20 ciągników i ciężarówki z prokobiecymi hasłami.

nowy dwor gdanski
Traktory na ulicach Nowego Dworu Gdańskiego wyrazem solidarności z kobietami
Źródło: TVN24

- Oni chyba wiedzą, jak to się robi, bo ostatni protest, jaki u nas pamiętam, to za czasów Andrzeja Leppera, a to było w poprzednim wieku i byłam wtedy dzieckiem - śmieje się Ola.

Dziś nie jest jej do śmiechu. - Byłyśm cierpliwe, wyrozumiałe, dużo znosiłyśmy. Ale to jest już taki moment, że rząd po prostu przegiął. Wku**ił nas i ja się nie dziwię, że właśnie tego słowa używają kobiety z całej Polski - mówi. - Chcemy pokazać nasze niezadowolenie z tego, co się dzieje. I myślę, że nie chodzi o samą aborcję. Mamy olbrzymi kryzys spowodowany pandemią: nie ma dobrej opieki zdrowotnej, ludzie tracą pracę, premier zamyka różne gałęzie gospodarki na podstawie swojego widzimisię, a oni jeszcze w ramach kaprysu odbierają kobietom ich podstawowe prawa - wylicza.

W poniedziałek Ola była liderką samochodowego blokowania miasta. Przez otwarte okna z koleżankami pokazywały symbol zwycięstwa. Mijani ludzie klaskali, całe rodziny machały im z okien. To dodawało paliwa. Ola zrobiła trzy okrążenia po głównych ulicach, inni nadal krążyli. Jeszcze kilkadziesiąt minut po zakończeniu swojego protestu słyszała klaksony.

Nie chodzi jej o aborcję na życzenie. - My tu mówimy o dzieciach, które nie mają szansy przeżyć, będą umierały w cierpieniu i jeszcze większe cierpienie wywoływały u swoich rodziców - mówi. I dodaje: - Kiedy słyszę polityków, którzy mówią, że ich wesprą, robi mi się niedobrze. Co to jest za wsparcie?! Przecież matki dzieci z niepełnosprawnościami nie bez powodu koczowały w Sejmie. Jak o wsparciu mówią kolesie, którzy 70 milionów wydali na wybory, których nie było, to ktoś tu jest niepoważny - emocjonuje się.

Przez rok mieszkała na Islandii. Wróciła, bo jak mówi, "kocha swój kraj". - I będę wychodzić na ulicę, tak długo, jak będzie trzeba. Bo to nie politycy tworzą państwo, tylko obywatele, a my już chyba dość głośno pokazaliśmy, że chcemy innej Polski - dodaje.

Protest kobiet w Nowym Dworze Gdańskim
Protest kobiet w Nowym Dworze Gdańskim
Źródło: archiwum prywatne

Ostrzeszów, 14 tysięcy mieszkańców. Wstały i pojechały

Monika ma 17-letnią córkę i dwóch młodszych synów. W niedzielę siedzieli przy obiedzie, w tle leciał program informacyjny. Rozmawiali o tym, co dzieje się w Polsce. - Powiedziałam do córki, że w sumie coś dzieje się też w oddalonym około 20 kilometrów od naszej wsi Ostrzeszowie i mogłybyśmy pojechać - opowiada Monika. - Mąż powiedział z kolei: "Nad czym się zastanawiacie? Jedźcie". Więc wstałyśmy i pojechałyśmy.

Demonstracja w Ostrzeszowie była zaplanowana na godz. 15. Monika przyjechała kilka minut przed czasem. - Na rynku nie było tłumów, pomyślałam nawet, że w małym mieście to się pewnie nie uda, ale gdy o 15 zabiły dzwony, zaczęło robić się tłumnie - opowiada. - Byli wszyscy! Mężczyźni po pięćdziesiątce, rodziny z małymi dziećmi, nastolatki. To było imponujące - dodaje.

Monika chce, by jej dzieci miały pełen ogląd świata. - Kiedy córka chciała pojechać latem na wiec Rafała Trzaskowskiego, to pojechałyśmy. Z PiS rzeczywiście nie jest nam po drodze, ale akceptowałam dotąd fakt, że rządzą, bo tak wybrała większość społeczeństwa. Tego, co się wydarzyło w Trybunale Konstytucyjnym, zaakceptować jednak nie mogę - podkreśla.

Na co dzień pracuje w katolickim przedszkolu i jest dumna z zasad, które przekazują tam dzieciom. - Ale nie jestem za tym, by komukolwiek dyktować, co ma robić ze swoim życiem. Różnie bywa, nie zawsze łatwo. Każdy potrafi teoretyzować na temat tego, czy dokonałby aborcji, ale nikomu nie życzę, by stawał przed takim życiowym wyborem. Niemniej wyborem - mówi Monika. - Córkę i synów staram się wychować tak, żeby mieli trzeźwy osąd, nikogo nie oceniali, i kiedy trzeba, byli odważni. Gdybym się ostatecznie nie zdecydowała pójść na ten protest, to wiem, że miałabym poczucie porażki. Nie wiem, czy te protesty coś dadzą, ale wiem, że biorąc w nich udział jestem uczciwa wobec siebie i swoich bliskich - dodaje.

Grójec, 16 tysięcy mieszkańców. Jesteśmy oceanem

Kiedy Anna Makowska była nastolatką, protestowała w Grójcu przeciwko cyrkom i obowiązkowej służbie wojskowej. Dziś ma 35 lat i zapewnia, że czegoś takiego jak w czasie strajku kobiet w swoim miasteczku nie widziała. - To zaskakująco przyjemna niespodzianka - mówi. - W Grójcu ludzie niespecjalnie chętnie się angażują, nawet w wydarzenia kulturalne. Jak robimy coś innego niż kiełbasa, piwo i disco polo, to bywa obrzydliwie pusto. A demonstracje? Coś takiego właściwie nie istnieje. Dlatego 300 osób w obronie praw kobiet to jest po prostu tutaj tłum - podkreśla.

Protest kobiet w Grójcu
Protest kobiet w Grójcu
Źródło: Nojek Fotograf

Jej zdaniem ludzie wyszli tak licznie, bo przestali wierzyć, że rząd sam się w swoich decyzjach zatrzyma. - I zrozumieli, że będzie sięgał po kolejne swobody - ocenia Anna. - Wielu z nas żyło dotąd całkiem zadowolonych ze swojego życia, bez potrzeby walki. Teraz próbuje się nam coś zabrać, prawo wyboru, a to już jest powód do walki - dodaje.

Dla Anny nigdy nie było problemem, by pojechać na protest do oddalonej o około 40 kilometrów Warszawy. - Ale protestowanie w Grójcu teraz było dla mnie ważniejsze. Tam byliśmy kroplą, tu jesteśmy oceanem - mówi. - Mam wrażenie, że Grójec tylko czekał na iskrę i właśnie ją dostał. Kiedy byliśmy w tłumie, ktoś powiedział, nawet niespecjalnie głośno, "chodźmy pod dom Marka Suskiego". I poszliśmy. Czuję, że razem moglibyśmy pójść wszędzie i o wszystko zawalczyć - dodaje.

Oborniki Wielkopolskie, 18 tysięcy mieszkańców. Samochód nie jest już potrzebny

Dla Małgosi Witek zaangażowanie obywatelskie to nie nowość. 21-latka, która na co dzień studiuje na Politechnice Poznańskiej, dwa lata temu została najmłodszą radną w historii swojego 18-tysięcznego miasteczka. - Chcę tu żyć dobrze, więc biorę sprawy w swoje ręce - mówi.

Podobnie tłumaczy udział w marszach, które wyruszyły na ulice po wyroku TK. Sama wzięła udział w dwóch - w rodzinnych Obornikach, ale też w oddalonym o kilkanaście kilometrów 11-tysięcznym Rogoźnie, gdy dowiedziała się, że tam też "spacerują".

- Na każdym z nich powód protestu był ten sam. Wyszłyśmy w związku z decyzją Trybunału, która uderza w prawa kobiet - podkreśla. Wyszły tłumnie. Według oficjalnych szacunków w Obornikach protestowało około 1500 osób. - Było nas tak dużo, że zajęliśmy równocześnie oba miejskie mosty! - opowiada Małgorzata. - W przeszłości brałam udział na przykład w "łańcuchach światła" w obronie sądów, ale takiego zrywu tu nigdy nie było. I bardzo cieszę się, że do kobiet dołączyło wielu mężczyzn. Potrzebujemy jak najwięcej sojuszników. A w takim tłumie coraz mniej jest lęku z każdym krokiem - dodaje.

W mniejszym mieście ludzie lepiej się znają, więc wieści się szybciej rozchodzą. Również te, że szykuje się jakaś demonstracja. Ta w Obornikach została zorganizowana bardzo spontanicznie w niedzielny wieczór. Małgorzata żałuje, że tak to nie zadziałało w przypadku sądów. - Bo gdybyśmy obronili wtedy Trybunał Konstytucyjny, to może teraz nie bylibyśmy w tym miejscu - zauważa.

Wcześniej dużo osób brało udział w strajkach w Poznaniu, teraz można było ich zobaczyć w rodzinnym mieście, bo uczą się i pracują zdalnie. Samochód, by dojechać do Poznania, już nie jest potrzebny, by zamanifestować swoje poglądy. Małgosia uważa też, że strajkowanie jest coraz łatwiejsze, bo w sieci można znaleźć wzory transparentów, porady prawne, informacje, jak się do protestu przygotować. To wszystko ośmiela ludzi do wyjścia z domów.

Z poniedziałku najmocniej w pamięć zapadł jej transparent z napisem "boję się założyć rodzinę w Polsce". - To jest dokładnie to, co teraz czuję - mówi. - Myślę o zajściu w ciążę jako o potencjalnym ryzyku, a przecież nie powinno tak być. I myślę, że podobnie czuje wiele dziewczyn w moim wieku. Już i bez tego żyjemy w lęku, strasznym napięciu, a pandemia to tylko spotęgowała. To, co się teraz stało, to nie jest tylko zakłócenie kompromisu aborcyjnego, który wiele osób respektowało. To jest radykalny skręt w prawo - dodaje.

Września, 30 tysięcy mieszkańców. Ale to był szok

W niedzielę 31-letnia Anna Tess Gołębiowska klęczała na rynku z kredą w dłoni i przez ponad godzinę co dwa metry zaznaczała miejsca, na których może stanąć osoba demonstrująca. Naliczyła 260 takich miejsc, o wiele za mało. Bo według oficjalnych szacunków we Wrześni protestowało między trzema a pięcioma tysiącami osób. - To był szok dla nas wszystkich - mówi Anna. - Kiedy w Polsce po raz pierwszy kilka lat temu organizowano czarny protest, wyszło u nas 50-60 osób, przy drugim nie było nikogo, bo główna organizatorka akurat urodziła dziecko. Tym razem pomysł rzuciła Natalia Jabłońska, dołączyłyśmy do niej z Eryką Roszyk. Spodziewałyśmy się kilkudziesięciu osób, a nagle to! Niesamowite - cieszy się.

Eryka Roszyk i Natalia Jasińska z mężem na proteście we Wrześni
Eryka Roszyk i Natalia Jasińska z mężem na proteście we Wrześni
Źródło: Adam Kmieciak

Dlaczego tak się stało? - Rząd przegiął. Śruba została tak mocno dokręcona, że nawet ludzie, którzy dotąd twierdzili, że na pewno da się to jakoś rozwiązać, stracili nadzieję - ocenia Anna. Sama jest za liberalizacją przepisów aborcyjnych. - Ale wiem, że protest zjednoczył ludzi o bardzo różnych poglądach na tę sprawę. Wszyscy są jednak zgodni, że to już jest bestialstwo zmuszać ciężarne do rodzenia dzieci, które nie mają szans na przeżycie - dodaje.

Kiedy każdego dnia odświeża wiadomości, ma coraz silniejsze wrażenie, że zaczynamy urządzać się w Gilleadzie. Tak nazywało się państwo z "Opowieści podręcznej" Margaret Atwood, gdzie kobiety zostały pozbawione podstawowych praw i potraktowane jak żywe inkubatory. - Nie chcę się tam urządzać - mówi.

Wie, że w małych miastach protestować jest trudniej. - Moja koleżanka nauczycielka przed protestem wprost mówiła, że boi się utraty pracy albo ewentualnej konfrontacji z policją, bo widziała, co działo się w innych miastach. Mówiłam jej: "Zadbaj o siebie, jeśli nie czujesz się bezpiecznie, nie idź. Są inne sposoby na wsparcie tej sprawy". Ostatecznie przyszła z mężem, a po wszystkim powiedziała, że jest bardzo szczęśliwa - opowiada Anna.

Opowiada, że znajomi, którzy nie mogli do nich dołączyć z powodu kwarantanny, płakali, gdy oglądali relację w mediach społecznościowych. - Te tysiące ludzi w naszym małym mieście robią wrażenie i przywracają nadzieję - mówi Anna. - Na manifestacje w sprawie sądów przychodziło może z 40 osób, z czego połowa to radni opozycji, media i lokalne ZNP. Większość byłam w stanie przedstawić z imienia i nazwiska. Teraz jest inaczej, więcej i lepiej. Myślę, że wiele dobrego przed nami. Kiedyś marsz równości we Wrześni wydawał mi się odległym marzeniem, a teraz już nie. W dodatku okazało się, że możemy liczyć na policję i straż miejską. Funkcjonariusze pilnują porządku, aresztują agresorów. Naprawdę czujemy się przy nich bezpiecznie. Reszta kraju powinna brać z nich przykład - dodaje.

Miński Mazowiecki, 40 tysięcy mieszkańców. Wychodzę na chwilę

- Gdybym miała pojechać na protest do Warszawy, musiałabym się nieźle nakombinować - przyznaje 17-letnia Ola. - Moim rodzicom blisko do PiS, nie bardzo rozumieją, o co to całe zamieszanie z aborcją, a ja już trochę nie mam siły dyskutować. Wyjście na protest w Mińsku było łatwiejsze. Mogłam powiedzieć, że idę do sklepu i tyle - opowiada.

Ale wcześniej się przygotowała. Na kartonie narysowała kobiece ciało i napisała "my choice" (z angielskiego: mój wybór). - Nie spodziewałam się, że aż tyle osób wyjdzie! - mówi Ola. - W piątek akcja była spontaniczna, ludzie w ciszy chodzili ze zniczami, ale w poniedziałek to już była solidna demonstracja - mówi.

Baner uczestniczki protestu w Mińsku Mazowieckim
Baner uczestniczki protestu w Mińsku Mazowieckim
Źródło: archiwum prywatne

Według Powiatowego Centrum Zarządzania Kryzysowego, w poniedziałek na ulice Mińska wyszło około 500 osób. Najwięcej było młodych w wieku Oli, ale też sporo rodzin z dziećmi. - Poszłam z koleżankami, rodzice niektórych z nich też przyszli, choć raczej stali trochę dalej, bo nie chcieli skandować tak, jak my skandowałyśmy. I policja była po naszej stronie: nie blokowała nas, tylko blokowała auta, które mogły nam zagrozić - opowiada Ola. - Przed nami szły panie z klubu biegackiego, kątem oka widziałam właścicieli lokalnego pubu, którzy też przyszli z dziećmi. Wcześniej, przechodząc, zauważyłam, że swój lokal też przyozdobili czerwonymi piorunami. To było bardzo budujące, że tak różnych ludzi połączyła wspólna sprawa - dodaje.

W szkole o sprawie aborcji jest raczej cicho. Ktoś zaproponował, by w środę nie brać udziału w zdalnych lekcjach na znak protestu. - Ale jestem przeciw, bo akurat szkoła to nie jest nasz wybór, tylko obowiązek i lepiej tego nie mieszać - ocenia. - Za to uśmiecham się, gdy widzę, że nasza wychowawczyni lajkuje nam zdjęcia z protestów. Chyba każdemu dała lajka pod nowym zdjęciem profilowym z wyrazami wsparcia dla protestu, a w mojej klasie ma takie trzy czwarte dziewczyn i kilku chłopaków. I trochę zazdroszczę tym, którzy mogą na demonstrację pójść z rodzicami, ja muszę to ukrywać - dodaje.

Plakat z protestu musiała porzucić. Nie mogła postawić go po prostu w oknie, jak robi to wiele osób. Obawiała się nie tylko zdania rodziców, ale i tego, że sąsiedzi powiedzą coś niemiłego jej lub im.

Nysa, 44 tysiące mieszkańców. Czy to dlatego nie powiedział "dzień dobry"?

- Dzisiaj jeden facet, którego znam, nie powiedział mi "dzień dobry", i nie wiem, czy to dlatego, że nie poznał mnie w maseczce, czy dlatego, że widział mnie na demonstracji - wzdycha 42-letnia Ewa Witkowska.

Gdy w sobotę koleżanka zaprosiła ją na "czarny spacer" po Nysie, nie zastanawiała się długo. - Mam dwóch synków, dwu- i 11-letniego, oraz nastoletnią córkę, robię to dla nich - mówi. Sama dała znać na Facebooku kolejnym osobom, ale nie wiedziała, czego się spodziewać. - Obowiązywał zakaz zgromadzeń, więc umówiliśmy się, że będziemy szli z zachowaniem odstępu w grupach maksymalnie pięcioosobowych - opowiada Ewa. - Maszerowaliśmy spokojnie, więc spacer to dobre określenie. Spod hali sportowej dotarłyśmy pod urząd miasta i myślę, że wszyscy byli zaskoczeni, jak wielu nas tam dotarło. Na moje szkolne oko to było około 500 osób - dodaje.

Ewa wytrenowała "szkolne oko" w czasie niemal 20 lat pracy w edukacji. - Moje pierwsze uczennice są w takim wieku, że już niemal przyprowadzają swoje dzieci do szkoły - mówi. - Czy nie bałam się, że od rodziców usłyszę, że nauczycielce nie wypada? Zawsze jest takie ryzyko, ale póki co raczej też widziałam ich na manifestacji i kłanialiśmy się sobie - dodaje.

Przyznaje, że widziała też swoich uczniów i uczennice. - Dla nich wyrok Trybunału to wejście w intymną sferę życia. Ta młodzież nie godzi się, by państwo i Kościół w to ingerowały. Poza tym widzę, że wielu ludzi po aferach pedofilskich na dobre straciło zaufanie do Kościoła - ocenia.

Sama jest przeciwniczką aborcji na życzenie. - Ale mam też za sobą nieudaną ciążę i empatię, która pozwala mi postawić się w sytuacji innej osoby - mówi. - Moja ciąża obumarła. I niby to już dziś jest zabliźniona spawa, ale te dwa dni czekania na zabieg, to były najgorsze dni mojego życia. Długo się po tym zbierałam. Kiedy myślę, co muszą czuć kobiety zmuszane do urodzenia dziecka, które umrze, jestem wściekła. Tego się nie robi ludziom! I jak słyszę panią Godek, która mówi, że teraz chce też zakazać aborcji po gwałtach, to mam ochotę wrzeszczeć - dodaje.

Grafika autorstwa Szymona Szymankiewicza na nyskim kościele
Grafika autorstwa Szymona Szymankiewicza na nyskim kościele
Źródło: Michał Kaczmarzyk

Tarnobrzeg, 47 tysięcy mieszkańców. To nie jest zaścianek

- Wiem, mówi się o tutejszych ludziach, że to zaścianek, ale ja to widzę inaczej - mówi Marta. I dodaje: - Ostatnie wydarzenia mnie w tym utwierdziły.

Te wydarzenia to między innymi niedzielny protest, na który Marta poszła z mamą. Mąż ją wspiera, został w domu z czteroletnią córką. - Widziałam mnóstwo młodzieży i było widać, że coś się w tych dzieciakach wzbudziło. Tak, w tym wieku łatwo jest wykrzykiwać przekleństwa, więc głośno krzyczeli "wyp****alać". Ale mówiąc szczerze, to jest teraz też moje ulubione słowo, bo niestety chyba nic nie oddaje lepiej tego, jak się czujemy - dodaje.

Idąc przez Tarnobrzeg, pod rękę trzymała mamę. Ta w 1993 roku specjalnie pojechała do Krakowa, by protestować przeciw tzw. kompromisowi aborcyjnemu, który dziś Marta nazywa "zgniłym".

Marta do rodzinnego Tarnobrzega na Podkarpaciu wróciła kilka lat temu po kilkunastu latach życia w Warszawie. Chciała wspomóc rodzinny biznes. - Kilka lat temu dokonałam apostazji i jakoś nie lubię o tym mówić. Kiedy zapisywałam dziecko do przedszkola, lekko drżałam mówiąc, że córka nie jest ochrzczona. Ale wtedy okazało się, że takich dzieci jest więcej - mówi. I dodaje: - Podkarpacie powoli, ale też się zmienia.

Każdy tu każdego zna. I to może utrudniać protestowanie. - Ale może też w pewnym sensie pomagać - zastrzega Marta. I zaraz wyjaśnia: - Bo na przykład policjanci to nasi sąsiedzi i znajomi. Tu się naprawdę zna swojego dzielnicowego. I policjantem jest na przykład ojciec koleżanki mojej córki z przedszkola - mówi Marta. - Czułam na demonstracji, że policjanci są po to, byśmy czuli się bezpieczni. Niemal widziałam, jak uśmiechają się zza masek - dodaje.

Marta ma 37 lat. - W małym mieście jestem taką starą matką z przedszkolakiem. Tutaj dziewczyny w moim wieku mają dwoje, troje dzieci. Bo wcześniej zakładają rodziny - mówi. - I dlatego byłam nieco zaskoczona, że sporo z nich przyszło demonstrować. Nie wiem, czemu wcześniej uważałam, że się nie spotkamy - dodaje.

To jej druga demonstracja, odkąd wróciła do Tarnobrzega - w grudniu 2019 roku poszła z ojcem, by manifestować w obronie sądownictwa. - Tak mnie rodzice wychowali, żeby nie chować się z własnym zdaniem i bronić ważnych spraw. Mam nadzieję, że podobny przykład dam córce - podkreśla.

Puławy, 47 tysięcy mieszkańców. Młodzież nie taka straszna

- Na wsi pod Kazimierzem Dolnym bym się pewnie trochę bała, żeby tak stanąć pod kościołem, bo sąsiedzi, bo ksiądz, bo wiadomo. Ale na szczęście można się spakować z tym transparentem i pojechać nieco dalej - opowiada 50-letnia Agnieszka.

Tak pojechała do Puław i Lublina.

W Puławach zaskoczyło ją, jak wielu jest na ulicach młodych ludzi. - Ucieszyłam się, że w końcu ruszyli tyłki, bo nie widziałam ich na protestach w sprawie sądów czy Trybunału, mam wrażenie, że to przelatywało nad ich głowami. Ale nie będę tu teraz narzekać na tę "straszną dzisiejszą młodzież". Chyba wszyscy widzimy, że nie jest taka straszna - dodaje.

Kiedy puławska manifestacja się rozchodziła, Agnieszka była nieco zaniepokojona, bo wcześniej ktoś rzucał w manifestujących jajkami i racami. - Jakiś miły młody człowiek odprowadził mnie jednak do samochodu i to też było siłą tej akcji - opowiada.

Sama na manifestacje zabiera świeczkę, ale zastanawia się, czy w przyszłości nie zabrać też kwiatów. - Bardzo podobało mi się, jak w innych miejscach wręczano je policjantom. W końcu oni tylko wykonują swoją pracę, a ona zwykle polega na tym, żeby nas chronić - dodaje.

Koszalin, 106 tysięcy mieszkańców. Nie znam tych kobiet, ale...

33-letnia Katarzyna Kitka została w Koszalinie całkiem sama. Matka i siostra wyjechały do Szczecina, babcia do Warszawy. - Ale cały czas prosi, żeby jej wysyłać zdjęcia z protestów i już szykuje dla nas miejsce, bo w najbliższy piątek chcemy przyjechać z mamą na protest do stolicy - opowiada Kaśka. Babci pochwaliła się na przykład dwustronnym transparentem: po jednej stronie krzyż i rozdzielająca go błyskawica, po drugie ściśnięta pięść z napisami "dość".

Tak "uzbrojona" na kolejne protesty w Koszalinie wychodzi sama. - Ale nigdy nie czuję się samotna, bo czuję się częścią czegoś większego. Najbardziej urzekający moment był wtedy, gdy szliśmy główną ulicą i jakaś taka babcia siwiuteńka klaskała nam z balkonu, a ze sklepów wychodziły ekspedientki, żeby nas dopingować - cieszy się.

Manifestacje kobiet w Koszalinie
Manifestacje kobiet w Koszalinie
Źródło: Katarzyna Kitka

Ostatni taki duży protest jej zdaniem miał miejsce, gdy w 2012 roku - głównie młodzi ludzie - wyszli na ulice z powodu ACTA. Na późniejsze protesty w obronie sądownictwa przychodziło między 100 a 200 osób. A jak podkreśla, "Koszalin nie jest aż tak mały". Wyrok TK wyciągnął na ulice tysiące ludzi.

- Teraz na ulicach widzę tłumy nastolatek, bo one wiedzą, że lada moment to będzie ich bardzo bezpośrednio dotyczyło. I że tu się odbywa wojna o ich przyszłość, bardziej nawet niż moją - ocenia Kaśka. I dodaje: - Poza tym od marca towarzyszy nam narastający niepokój, to musiało w końcu wybuchnąć. Ludzie tego nie wytrzymują. Bo możemy przyjmować kolejne ograniczenia, zachowywać reżimy sanitarne, ale przecież nie oddamy podstawowego prawa do wolności - dodaje.

Uważa, że na dynamikę protestu mogą mieć wpływ również studenci i uczniowie, którzy uczą się zdalnie. - One i oni już widzieli, jak to się robi w Gdańsku czy Warszawie, dla nich wyjść na ulice w obronie swoich praw to rzecz normalna. Wszyscy się od nich możemy tego nauczyć. Bo to już nie jest ten moment, żeby się zastanawiać, co na to powie sąsiadka czy koleżanka z pracy. Ten moment jest już dawno z nami - uważa.

Kobiety zablokowały Koszalin
Kobiety zablokowały Koszalin
Źródło: Katarzyna Kitka

Dąbrowa Górnicza, 121 tysięcy mieszkańców. Miasto jest kobietą

Po niedzielnej manifestacji Marcin Bazylak, prezydent Dąbrowy, napisał na Facebooku: "Ostatniej niedzieli Dąbrowa Górnicza była kobietą. Liczę, że nie po raz ostatni". Kindze Łapot bardzo się ten wpis spodobał.

- Jestem dumna, że mogłam być jedną ze współorganizatorów tego wydarzenia - mówi. - Było nas około sześć tysięcy, mieliśmy motowsparcie, wsparcie prawnicze i medyczne. Protest był pokojowy, obyło się bez żadnych problemów. Dąbrowska policja sprawiła, że czuliśmy się bezpiecznie - dodaje.

Tyle radości, bo poza tym Kinga jest raczej mocno wkurzona. - Kobiety to połowa Polski i to aż nie do pomyślenia, w jak bezczelny sposób zostałyśmy potraktowane przez rządzących. Nie miałyśmy nic do powiedzenia w sprawie, która dotyczy naszego zdrowia i życia - mówi. I dodaje: - Napięcie rosło w nas od wielu miesięcy, właściwie od dnia, gdy ujawniono koronawirusa w Chinach. Ale nikomu nie przyszło do głowy, że w czasie epidemii, kiedy powinniśmy dbać o naszych bliskich, my będziemy musieli wychodzić na ulice - dodaje.

Gdyby nie pandemia, najpewniej protestowałaby w Krakowie, gdzie na co dzień studiuje administrację i politykę publiczną, ale zdalna nauka zatrzymała ją w domu. Dlatego szła na przodzie z równie wkurzonymi współorganizatorami i wszystkimi, którzy "sprzeciwiają się wszystkiemu, co przeciwko nim".

- Gdybym była dziś w Krakowie, też bym protestowała. Trzeba wierzyć też w siłę lokalną, dlatego Dąbrowa Górnicza jednoczy się i wspiera nawzajem z innymi miastami, takimi jak Sosnowiec, Jaworzno czy Katowice. Dlatego to nie koniec, chcemy tu zrobić raban! - zapowiada Kinga. I już zaprasza na kolejną akcję w sobotę, bo w Dąbrowie planują wielki spacer po prawa kobiet.

Protest kobiet w Dąbrowie Górniczej
Protest kobiet w Dąbrowie Górniczej
Źródło: archiwum prywatne

Zabrze, 173 tysiące mieszkańców. Razem możemy więcej

- W telewizji zawsze pokazywane są miasta wojewódzkie, ale mam nadzieję, że tym razem o nas też będzie głośno. Bo ten okropny, oszczerczy wyrok dotyka nas wszystkich, bez względu na miejsce zamieszkania - mówi 34-letnia Aleksandra Bednorz. - Mało! Myślę, że dotyka też dobrych, mądrych mężczyzn, bo przecież oni też cierpią i przeżywają, gdy okazuje się, że dochodzi do wad letalnych płodów - dodaje.

Sama uważa, że właśnie takiego dobrego, mądrego mężczyznę ma w domu. Został z trójką ich małych dzieci, gdy ona poszła protestować. - Prawdziwy feminista - mówi Aleksandra.

Zabrzanie dopisali. Na manifestacji było około 400 osób. - To może nie brzmieć jak tłum, ale u nas nigdy czegoś takiego nie widziałam i jestem megadumna - mówi. I dodaje: - Cała aglomeracja śląsko-dąbrowska strajkuje. Jak zrobimy jeden wielki kordon z aut od Gliwic po Katowice, to rząd będzie musiał nas usłyszeć.

Aleksandra od lat należy do Amnesty International. - Obserwuję młodzież, która mocno angażuje się w walkę o prawa człowieka na świecie, pisze listy w obronie więźniów, i widzę, że teraz walczy o własne prawa - mówi Ola. - Dla nich prawa człowieka to nie jest tylko puste hasło i myślę, że właśnie to udowadniają. Oni chcą coś zmienić i właśnie poczuli swoją sprawczość - dodaje.

I zauważa, że wiek przestaje mieć znaczenie. Niepełnoletni nie mogli prowadzić aut w ramach paraliżującego śląskie miasta protestu samochodowego. - Więc wyszli nas wspomóc, blokując pasy. Jak widać, razem możemy więcej - cieszy się Ola.

Kobiety protestują w Zabrzu
Kobiety protestują w Zabrzu
Źródło: Aleksandra Bednorz

To nie jest "walka o aborcję", ale "też o aborcję"

O skalę protestu w mniejszych miejscowościach zapytaliśmy badaczy społecznych Pawła Kubickiego i Magdalenę Kocejko ze Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie. - Gdybyśmy mieli podsumować na poziomie haseł robocze hipotezy, to powiedzielibyśmy o emocjach i instytucjach lub strukturach - zaznaczają zgodnie.

Ich zdaniem pierwsze to narastające od miesięcy, by nie powiedzieć od lat, poczucie ograniczania wolności, bezpieczeństwa, perspektyw na przyszłość czy, mówiąc najogólniej, godności i podmiotowości osób młodych, a w szczególności kobiet.

Drugie to budowane od 2016 roku i Czarnego Protestu nieformalne struktury, w tym działalność Strajku Kobiet i lokalnych grup Dziewuchy Dziewuchom, a także osób skupionych wokół organizacji i partii lewicowych, takich jak Razem czy przez pewien czas Wiosna.

Badacze podkreślają, że dla wielu osób to nie jest pierwsza demonstracja i organizacja protestu, dla innych udział jest "wspomagany", bo dostają informację o miejscu i czasie, a także porady dotyczące zasad bezpieczeństwa, itp.

"Mamy więc bazę w postaci motywacji do działania oraz ścieżkę dostępu do wspólnoty podobnie myślących i uczestnictwa. Mamy też pandemię, która jest dopalaczem wszystkich emocji, oraz rząd, który podkłada pod wszystko ogień. Co więcej, wciąż ten ogień podsyca, bo trudno wyobrazić sobie bardziej chybione komentarze, jak te z wtorku" - zauważają, nawiązując do wypowiedzi polityków obozu Zjednoczonej Prawicy, z Jarosławem Kaczyńskim na czele.

Kontrowersyjne słowa Kaczyńskiego
Źródło: TVN24

Ich zdaniem to nie jest walka "o aborcję", ale "też o aborcję", więc rozwiązaniem nie jest "zaopiekowanie się kobietami", ale zostawienie ich w spokoju, by mogły żyć po swojemu. - Rząd tego nie rozpoznał i na protesty dotyczące upodmiotowienia odpowiedział w duchu tę podmiotowość odbierającym - podkreślają badacze.

Czytaj także: