Powodzie w Polsce pozostawiają za sobą ogrom zniszczeń w wielu miejscowościach. Tak właśnie jest w Lądku-Zdroju na Dolnym Śląsku. Na miejscu był reporter TVN24 Jan Piotrowski. - To była tak potężna siła uderzająca w miasto ze strony przerwanej zapory, że nie mieliśmy już czego ratować - relacjonował lokalny przedsiębiorca Borysław Zatoka. - Dowiedziałem się od przyjaciółki, że jej mama zginęła, nie opuszczając domu, nie dowierzając w taką falę powodziową - opowiedział.
Olbrzymie ilości błota i żwiru, złamane na pół domy, zerwane mosty i ludzie łopatami wyrzucający szlam ze swoich mieszkań. Ogrom zniszczeń i ludzkich tragedii - to sytuacja w Lądku-Zdroju w powiedzie kłodzkim na Dolnym Śląsku. Olbrzymia fala powodziowa przeszła przez to kilkutysięczne miasto, pozostawiając za sobą szereg dotkliwych zniszczeń. Początkowo jego ulice zalała Biała Lądecka, a później w położonym powyżej Lądka Stroniu Śląskim pękła tama i wielka woda spustoszyła uzdrowiskową miejscowość.
CZYTAJ RÓWNIEŻ: Nie ma zasięgu, nie ma prądu. Ludzie proszą o chleb i wodę. Dramat Stronia i Lądka-Zdroju
"To była tak potężna siła, że żadne układanie worków nie działało". Relacja mieszkańca
W Lądku-Zdroju był w poniedziałek reporter TVN24 Jan Piotrowski. Jak relacjonował, do samej miejscowości trudno jest się dostać, bo drogi są nieprzejezdne.
- Tutaj nie ma prądu, nie ma bieżącej wody, nie ma sygnału telefonii komórkowej. Mieszkańcy muszą sobie jakoś z tym wszystkim poradzić - powiedział Piotrowski.
Miejscowy przedsiębiorca Borysław Zatoka opowiadał o tym, jak wygląda miasto po przejściu powodzi. - W zasadzie mamy jedyną przeprawę w postaci mostowiaduktu. Reszta mostów została urwana - przekazał. Jak mówił "to była tak potężna siła uderzająca w miasto ze strony przerwanej zapory w Stroniu, że nie mieliśmy już czego ratować".
- Żadne układanie worków z piaskiem nie działało. Należało tylko uciekać. To była porażająca siła, nie mieliśmy żadnych szans - ocenił.
- Mieliśmy parę minut dosłownie na to, żeby się ewakuować. Policja i służby nawoływały do ewakuacji, ale bardzo często ludzie lekceważyli zagrożenie i nie dowierzali w to, że zapora w Stroniu zostanie przerwana. To, co nas uratowało, to to, że był to dzień. Dlatego że jeżeliby się zdarzyła ta sytuacja w nocy, to mielibyśmy ofiary liczone w setkach - ocenił.
Woda sięgała do pierwszego piętra
Zatoka podkreślał, że "w tym momencie całe miasto zmaga się z problemami".
- Przewrócone zostały wszystkie mosty i nie mamy przepraw. Największy problem pojawia się jak zwykle w górach, w niecce, tuż nad rzeką - mówił. Według niego odbudowanie niszczeń "to ogromne wyzwanie dla takiej małej miejscowości, która budżetowo nie jest niestety gotowa na takie wyzwania".
- Potrzebujemy szybkich decyzji ze strony rządu, uruchamiających specjalne środki, takich, które by pozwalały nam zatrudnić gotowych do odbudowy fachowców - mówił. Wskazywał, że chodzi "przede wszystkim o ciężki sprzęt".
Oznajmił też, że "przed chwileczką dostał propozycję zagospodarowania kilkudziesięciu wolontariuszy, tylko nie mamy możliwości przenocowania ich". - To jest mozolna praca przy usuwaniu błota, usuwaniu gruzu. Jest to przede wszystkim praca dla ciężkiego sprzętu i warto byłoby, żeby strona rządowa taką pomoc błyskawicznie dla nas uruchomiła - tłumaczył.
Jaki był poziom wody, która zalała ulice? - Nie bylibyśmy w stanie się w tej wodzie zmieścić. Ta woda była do parapetu (...) okna pierwszego piętra. Przepływała w tak wysokim stanie przez kilka godzin. To nie była sytuacja porównywalna na przykład z Wrocławiem, w którym woda zalega przez kilka dni. Ta powódź przechodzi błyskawicznie. To się działo wczoraj i również wczoraj woda już opadła - opisywał.
- To, co jest dla nas w tym momencie największym problemem, to jest zniszczona infrastruktura. Nie mamy gazu, nie mamy wody, nie mamy prądu i nie mamy łączności. Łączność najprawdopodobniej będzie przywrócona jutro - mówił.
"Dowiedziałem się od przyjaciółki, że jej mama zginęła, nie opuszczając domu"
Zatoka podzielił się także bolesną historią. - To przykre, ale przed chwilą dowiedziałem się od przyjaciółki, że jej mama zginęła, nie opuszczając domu, nie dowierzając w taką falę powodziową - przekazał.
Przedstawiciele rządu wielokrotnie w ciągu ostatnich dni apelowali do ludzi o wykonywanie poleceń służb lub samorządów co do ewakuacji. W niedzielę na przykład premier Donald Tusk mówił, że "niektórzy mieszkańcy czasami lekceważą stopień zagrożenia i odmawiają ewakuacji". - Więc jeszcze raz chcę powtórzyć w imieniu wszystkich służb, przede wszystkim strażaków, żeby wszędzie tam, gdzie pada wezwanie do ewakuacji, żeby jednak natychmiast te rekomendacje wykonywać - podkreślał.
Minister obrony narodowej i wicepremier Władysław Kosiniak-Kamysz w poniedziałkowej "Kropce nad i" w TVN24 również podkreślał, jak ważne jest ewakuowanie się odpowiednio wcześnie. Apelował "o stosowanie się do zaleceń i poleceń samorządowców, służb mundurowych, wojska" w kwestii ewakuacji.
- Proszę o stosowanie się do tego apelu. Później sytuacja jest dużo trudniejsza - podkreślał, zapewniając jednocześnie o tym, że "oczywiście będziemy pomagać wszystkim i ratować każdego, kto tej pomocy wymaga". Wskazywał, że do niektórych, którzy nie podjęli ewakuacji, niekiedy trzeba wysyłać między innymi śmigłowce, ale na przykład nocą "poruszanie się (nimi) przy niskim pułapie chmur jest po prostu utrudnione lub uniemożliwione". - Nie zawsze się da dotrzeć też śmigłowcem. Używamy transporterów wojskowych, amfibii i one też mają pewne ograniczenia - podkreślił.
- W imię odpowiedzialności, nie tylko za siebie, ale za nich, bardzo proszę o zastosowanie się (do nakazów ewakuacji - red.). Jeżeli trzeba będzie, będziemy wydawać nakazy i do tego jest właśnie stan klęski żywiołowej - oświadczył szef MON.
Źródło: TVN24, PAP
Źródło zdjęcia głównego: TVN24