Do Ewy wielka woda nie doszła, bo Ewa mieszka na górce. Ale jest tam okrutnie samotna. Jarosław domu nie chciał opuścić do ostatniej chwili. Uparł się. Zbyszek okna wciąż zasłania kartonem. Mówi, że takie ma teraz firanki. Marzenie brak już sił na walkę o ubezpieczenia, bo opiekuje się niepełnosprawnym bratem. A Justyna z zespołem gotuje w swojej restauracji i rozwozi obiady. Niecałe pół roku po powodzi pojechałam do Radochowa.
Jest zdecydowanie zimniej niż w październiku. Ostry zakręt, droga prowadzi w dół i wjeżdżamy do Radochowa. Trochę się zmieniło. W miejscu, gdzie parę miesięcy temu stacjonowało wojsko i wolontariusze, teraz jest pusty plac, zostały dwa namioty i nieco żelastwa.
Dalej - miejscowa atrakcja. Budynek stoi tuż przy rzece Białej Lądeckiej, zawaliła się w nim jedna ze ścian, a budynki gospodarcze, które stały obok, woda dosłownie zmyła. Piętrowy dom rodzinny, któremu wyrwano część ciała - przez wyrwę widać całkowicie odsłonięte wnętrze, jest jak otwarta rana. Widać cały przekrój pokoi, ale wszystko groteskowo przechylone, porwane. Obrazy na ścianach, kanapy, pudła z książkami, poduszki... Ludzie przyjeżdżają, żeby to zobaczyć. Zrobić sobie zdjęcie na tle tego domu i pojechać dalej.
Mieszkańcy z rozgoryczeniem mówią "turystyka powodziowa", "niech sobie zrobią z nim kalendarz, to będzie można powiesić na ścianie".
14 września 2024 r. przez Radochów przeszła wielka powodziowa fala.
Gdy opadła, zostawiła po sobie zniszczone domy, ich zrozpaczonych właścicieli. Obnażyła też inne problemy - samotność starszych ludzi czy to, jak systemowo nie radzimy sobie w Polsce z nagłymi powodziami, jak bardzo jesteśmy na nie nieprzygotowani.
"Czerwone strefy"
To nie jest pierwszy raz, gdy woda sieje tu zniszczenie. To się dzieje raz na kilka lat. I raz na kilka lat władze, naukowcy, aktywiści próbują coś z tym zrobić, zapobiec jakoś przyszłym kataklizmom.
Był 2019 rok, gdy na zlecenie Wód Polskich opracowano plan, który zakładał budowę 16 małych zbiorników retencyjnych w Dolinie Kłodzkiej, m.in. w Radochowie. Za inwestycję zapłacić miał Bank Światowy. Chodziło o to, by w przyszłości poradzić sobie z tzw. czerwonymi strefami, czyli obszarami zalewowymi, w których osiedlanie się związane jest z ryzykiem. Zbiornik w Radochowie miał mieć 64 hektary, a realizacja tej inwestycji oznaczałaby wysiedlenie 2,5 tys. ludzi. W 2019 roku, po protestach mieszkańców, odstąpiono jednak od realizacji tego projektu.
Teraz, po wrześniowej powodzi, pomysł powraca. Decyzja, jaki kształt ma przyjąć ochrona przeciwpowodziowa zlewni Nysy Kłodzkiej i co z mieszkańcami tych terenów, ma być podjęta na podstawie badań zespołu naukowców, konsultacji społecznych i rządu. Ostatecznie zostanie szczegółowo opisana w ustawie.
26 lutego 2025 roku Wody Polskie, wraz z odpowiedzialnym za odbudowę terenów popowodziowych ministrem Marcinem Kierwińskim, ogłosiły początek konsultacji społecznych w tej sprawie. Pierwsze spotkania już się odbyły, konsultacje mają potrwać do końca marca, ale jeśli potrzebnych będzie więcej spotkań, termin ma być elastyczny. Jak mówi minister Kierwiński - do konsensusu musi dojść, nie przewiduje przymusowych relokacji, a jedynie dobrowolne wykupy ziemi.
W wyniku konsultacji wybrany ma być jeden z sześciu zaproponowanych wariantów zabudowania suchymi zbiornikami retencyjnymi zlewni Nysy Kłodzkiej.
- W zależności od wariantu dobrowolny wykup nieruchomości będzie dotyczyć od 140 do 250 osób w pierwszej fazie - mówił niedawno wiceprezes Wód Polskich Mateusz Balcerowicz w programie Magdy Łucyan "Rozmowy o końcu świata" w TVN24. Ale od razu dodał: - "Czerwone strefy" to ok. 20 tysięcy działek. Chcemy redukować ryzyko niepokojów społecznych.
- Ważne jest opracowanie planu, który nie pozwoli na takie straty, jakie przyniosła powódź w zeszłym roku - realna redukcja zagrożenia sięga 75 proc. - mówił minister Marcin Kierwiński pod koniec lutego w "Faktach po Faktach" w TVN24.
Na razie mieszkańcy są w stanie zawieszenia. Między powodzią, która we wrześniu spustoszyła ich domy, a niepewnością - odbudowywać się czy jeszcze poczekać, bo nie wiadomo, co przyniesie przyszłość.
Byłam w Radochowie na początku lutego.
Decyzja
O tych, którzy żyją w zniszczonym domu na wjeździe do Radochowa, mieszkańcy opowiadają zdawkowo. Dom należy do rodziny Jarosława. Gdy przyszła woda, mieszkały tu cztery pokolenia - od niemal 70-letniej seniorki rodu, po siedmiomiesięczne niemowlę.
Jarosław do ostatniej chwili nie chciał opuścić domu. Uparł się. Budynek należał do nich od 1946 roku. Gdy pękła pobliska tama w Stroniu Śląskim na sąsiedniej rzece Morawce, woda pognała niszczycielską falą, poważnie uszkadzając ponad 30 budynków w małej wiosce Radochów. Tylko w tym gospodarstwie powódź zniszczyła stodołę, kurnik i szklarnię. Potem zawaliła się frontowa ściana domu, przekreślając nadzieje na jakąkolwiek odbudowę.
Jeszcze nie zdecydowali się na wyburzenie, trudno podjąć im taką decyzję. Nie chcą też wypowiadać się dla mediów, choć próbowałam do nich dotrzeć na różne sposoby.
Łapię Agnieszkę Rygielską. Sołtyską Radochowa została zaledwie dwa tygodnie przed wrześniową powodzią. Ale, jak mówią mieszkańcy, sprawdziła się w najtrudniejszej sytuacji. Jest już wprawiona w wywiadach - choć nie byłyśmy umówione, zgadza się na rozmowę przed kamerą. Wojtek, operator, chciałby nagrać wywiad na tle zawalonej ściany budynku Jarosława, ale sołtyska kręci głową - ta rodzina ma już dość rozgłosu. Idziemy więc dalej - w Radochowie zniszczonych przez wodę budynków z napisem "zakaz wstępu" nie brakuje…
- Ludzie nie wiedzą, co mają robić - remontować czy nie - mówi Agnieszka Rygielska. Czekają na decyzje o przyszłości. Bo jeśli w Radochowie miałby powstać suchy zbiornik i trzeba się będzie wyprowadzić, to jak teraz wydać wszystkie pieniądze z rządowej pomocy na odbudowę domu, który za kilka lat trzeba będzie opuścić? - Mimo to niektórzy porobili prowizoryczne remonty na własną rękę i za własne środki. Trudno przez tyle miesięcy żyć w zbitych tynkach.
CZYTAJ TAKŻE: "GDZIE JA CHOINKĘ POSTAWIĘ?" MIKROHISTORIE >>>
Choć rząd i Wody Polskie nie mówią o przymusowych przesiedleniach, a o "dobrowolnym wykupie nieruchomości", to mieszkańcy Radochowa i tak rozmawiają o wysiedleniach.
- Jeszcze kilka miesięcy temu, świeżo po powodzi, wielu może i by się przeniosło. Nie chcieli przeżywać po raz kolejny tego samego - to już trzecia duża powódź w ciągu ostatnich 10 lat - mówi Agnieszka Rygielska. - Ale im dłużej Wody Polskie zwlekają z decyzją, tym bardziej ludzie są przywiązani, odzyskują trochę nadziei i chcą się odbudowywać.
Kiedy będzie decyzja? - dopytywała tydzień temu w "Rozmowach o końcu świata" w TVN24 Magda Łucyan.
- To pytanie do decydentów politycznych - odpowiadał Mateusz Balcerowicz, wiceprezes Wód Polskich. - Wydaje mi się, że w pierwszej połowie roku będzie decyzja, który wariant zostanie wybrany i ludzie będą wiedzieli, na czym stoją. Natomiast to nie zmienia faktu, że nadal obowiązujące są te mapy ("czerwonych stref" - red.). Czyli jeżeli ktoś pójdzie do gminy, bo chce się odbudować, i zapyta, czy jakiś teren to teren zalewowy, to dostanie informację, że tak - co pokazała sama powódź i co pokazują mapy.
- Czyli pan liczy na to, że ludzie sami podejmą decyzje - odpowiedziała prezesowi Magda Łucyan. - A przecież to są decyzje zmieniające całe życie…
Zbyszek
Radochów, początek lutego. Tuż obok miejsca, w którym rozmawiam z sołtyską, stoi dom Zbyszka. Zbudowany na prawym brzegu rzeki, tym niżej położonym, a przez to bardziej dotkniętym przez powódź. Z wierzchu zdarte tynki, okna zasłonięte kartonami od wewnątrz. Pukamy do drzwi, widać, że nowych - jest na nich jeszcze folia ochronna.
Zbigniew Koziński do Radochowa przeprowadził się z sąsiedniej miejscowości, kiedy miał 10 lat. Jak sam mówi - kawał życia tu spędził, ale teraz najchętniej by się wyprowadził.
- No co my mamy robić?! Jesteśmy w niepewności takiej strasznej trzymani. I mało tego, pójdzie się do urzędu i w urzędzie też nie wiedzą, co my mamy robić! Jak mieliśmy zapał, pracowaliśmy, tak trzy i pół miesiąca było takiej harówy, żeby to wszystko uprzątnąć. Teraz ludzie stracili zapał do pracy, do wszystkiego.
Jak mówi, pieniądze na odbudowę od państwa dostał, ale nie chce inwestować w remont, skoro może się okazać, że trzeba będzie się przenieść. Do tego jest zima, więc z większością prac musi się wstrzymać.
Zbyszek prowadzi nas przez zrujnowane pokoje. Choć minęło już tyle miesięcy, wciąż czuć wilgoć.
- Okna wymienione, drzwi wewnętrzne wymienione, po prostu chciałem zrobić przede wszystkim to, żeby zimę przetrwać, bo nie pójdę do hotelu. A z drugiej strony muszę palić, żeby cały czas osuszać, piec mam, jaki mam. O, woda dotąd była.
Zadzieram głowę, patrząc za wyciągniętą ręką Zbyszka. Woda sięgała tu prawie pod sufit.
- No widać, jak żyjemy. Kable na wierzchu, tynki zbite, piana wystaje z okien, bo kiedy to było zrobić. Nie było kiedy, nie było czasu, żeby to doprowadzić. Osuszanie to była tragedia, ono trwało sześć tygodni. Pomiary, pomiary, ciągle źle, a nic się nie zrobi, jak się nie osuszy.
Stoimy w salonie. Z rzeczy, które się zachowały, można zobaczyć duży piec kaflowy. Na ścianach gołe cegły, na podłodze beton, żyrandol zwisa na gołym kablu, meble odsunięte od ścian, owinięte folią zabezpieczającą. Gdzieniegdzie pojedyncze przedmioty codziennego użytku, jakieś stare radio, ale nic osobistego - żadnych zdjęć czy pamiątek. Później Zbyszek wyjaśni, że wszystkie ważne rzeczy trzyma spakowane w dwóch walizkach. Żeby w razie czego można było szybko złapać i uciec…
- Tak żyjemy. O, tu w piecu jeszcze palę.
Kolejny pokój i tu widok chyba najbardziej mnie porusza: polowe łóżko zasłane, przed nim telewizor i duży krzyż. I karton, ale nie w oknie, tylko oparty o ścianę.
- Tutaj mam łóżko, tutaj sobie nocuję, a kartonami zasłonię sobie okna - takie firanki mam.
Zbyszek uśmiecha się do mnie, a ja myślę, że jeszcze wczoraj marudziłam, że nie mam lodówki w pokoju hotelowym.
- Jak wygląda mój dzień? Wstać rano, coś zjeść, w piecach ponapalać. No i takie drobne rzeczy robię: a to drzewo porąbię, a to coś poprzestawiam… Nie daję rady za bardzo teraz cokolwiek robić.
Docieramy do warsztatu, Zbyszek jest z zawodu tokarzem. Warsztat pełen maszyn, ale jak próbuję przekręcić pokrętło najbliżej mnie - ani drgnie.
- Nic nie działa, wszystko zalane i do wyrzucenia.
- Jest chęć walki jeszcze o to?
- Nie ma takiej chęci. Zniechęcenie przyszło i koniec.
Marzena
Sołtyska Radochowa ma poczucie, że urzędnicze młyny zostawiły mieszkańców samych. Większość tutejszych to seniorzy, często samotni. Nie wszyscy mają prawo jazdy, więc przewiezienie materiałów budowlanych, a czasem po prostu zrobienie zakupów urasta do rangi poważnego wyzwania. Brakuje wsparcia ze strony opieki społecznej.
- Organizujemy się, żeby pomagać jakoś tym ludziom, bo OPS-y (Ośrodki Pomocy Społecznej - red.) są przeciążone, pracowników jest zbyt mało, więc tutaj kluczowa jest pomoc wolontariuszy. Jest taka restauracja w Lądku-Zdroju, można się zgłosić i otrzymać obiad. No i jest pomoc sąsiedzka - wylicza Agnieszka Ryglewska.
Jedziemy do Lądka-Zdroju. Ale zanim restauracja, zatrzymujemy się jeszcze u Marzeny Zawal. W okolicy jest znana jako artystyczna dusza - fotografka, dokumentuje codzienne życie regionu. Woda zalewała ją dwukrotnie: raz jej studio fotograficzne, raz mieszkanie w Stroniu Śląskim. Do studia w Lądku-Zdroju z Radochowa jedzie się niecałe 15 minut samochodem. Lądek to kolejna miejscowość mocno dotknięta przez wrześniową powódź - jeszcze w lutym miejscami wygląda jak plan filmu wojennego. Zniszczone kamienice, walące się ściany, zwisające z fragmentów murów firanki.
Marzena siedzi na schodkach prowadzących do pomieszczenia, które kiedyś było studiem fotograficznym, na kolanach trzyma teczkę z dokumentami.
- Pisanie kolejnych odwołań, ciągłe odbijanie się od ściany - to mnie przerasta. Na co dzień opiekuję się niepełnosprawnym bratem i to pochłania większość mojego czasu i energii. Dodatkowe boksowanie się o każdą złotówkę z ubezpieczenia jest już ponad moje siły - tłumaczy i pokazuje dziesiątki stron urzędowej korespondencji.
Brat Marzeny na skutek błędu medycznego z dnia na dzień stał się osobą wymagającą całodobowej pomocy - chodzi tylko o balkoniku, zmaga się z zakażeniem kości. Marzena jest jego jedyną rodziną. I jedynym opiekunem.
- Poszłam do opieki społecznej, bo potrzebuję asystenta osoby niepełnosprawnej. Kogoś do pomocy. Żeby na przykład podgrzał zupę, bo ja nie jestem w stanie być w dwóch miejscach naraz. Usłyszałam jednak, że zapotrzebowanie jest tak duże, że nie ma na to szans. Bardzo sympatyczne skądinąd panie powiedziały mi: "Pani Marzenko, bardzo chętnie, ale będzie pani ósma na liście. Musi pani poczekać".
Poczekać - oznacza, że ktoś musi zrezygnować. Albo umrzeć. Taka jest rzeczywistość - jeśli ktoś nie ma rodziny, która się nim zajmie.
Pytam o restaurację, o której wcześniej wspominała nam sołtyska Radochowa.
Marzena się uśmiecha: - No tak, Justynka, restauracja Lido, to tutaj, niedaleko. Możemy podejść, ona opowie ci, gdzie jeżdżą z obiadami.
Ewa
Wojtek, operator, woli zapuścić się w uliczki i zrobić więcej zdjęć. Ja idę za Marzeną przez wciąż zdewastowane miasto. Po drodze opowiada: tutaj pani Basia prowadzi kiosk, ale zmyło jej dom. Dzisiaj widziałam, że ma łzy w oczach, więc raczej z tobą nie pogada. A tutaj pan Marek, też mogłabyś z nim wywiad przeprowadzić. Co krok, to historia. Ten spacer przez Lądek-Zdrój wzmaga jeszcze poczucie nierealności - zniszczone kamienice i drogi, a pomiędzy nimi przechadzający się ludzie. Do pracy, do szkoły, na zakupy - życie toczy się swoim rytmem.
Na podjeździe do restauracji mija nas biały samochód dostawczy. - Właśnie się minęliście z Jackiem. Już południe, więc zaczął rozwozić - mówi Justyna. Umawiamy się na następny dzień. Wybiegam znaleźć Wojtka i pędzimy na ulicę Bema, gdzie mieszka Ewa, jedna z seniorek, którym obiady dowozi Jacek.
Dom Ewy - jeden z nielicznych w okolicy - jest cały, bo położony wysoko i woda tu nie dotarła. Pokój, w którym rozmawiamy, to jej cały świat. Stary piec, nieszczelny, widać próby załatania. Dalej mały zlew, suszarka na naczynia, w kącie, za zasłonką, sedes. Obok mały kredens ze zdjęciami i szkłem. Ewa całe życie pracowała w hucie jako zdobnik szkła. Włączony telewizor naprzeciwko łóżka. Na podłodze rozsypany węgiel.
Jacek zostawia obiad na stole i wychodzi. My zostajemy.
- W restauracji nam mówili, że do pani przywożą obiady.
- No tak, bardzo wdzięczna jestem.
- Ktoś jeszcze panią odwiedza?
- Nie.
- A jakaś pomoc, ktoś piec rozpali?
- Ja już nie daję rady, patrz pani. Spaliłabym dom.
Mieszkanie, w którym jesteśmy, to mieszkanie komunalne. Dzieci Ewy mieszkają za granicą, na co dzień jest sama. Tylko czasem odwiedza ją sąsiadka albo dawni sąsiedzi. - A opieka socjalna?
- Rozmawiałam, ale mówią, że nie mają ludzi.
Ewa milknie i chwilę patrzy na rozrzucony po pokoju węgiel.
- Najtrudniejsze rozpalanie w piecu, bo jeść, to ja i tak nie jem dużo. Dzisiaj się rozpłakałam. Już naprawdę się boję. Bo ja, to ja, ale jak sąsiadów spalę? Miałam jechać na operację, ale nie miałam z kim. Nikt nie chciał jechać, to trzeba opiekuna. Taka operacja to dwa dni, do Katowic kawał drogi... Byłaby operacja, toby człowiek widział, a tak, to nie widzi. Straszna jest ta samotność.
Ewa nie widzi na jedno oko, z drugim ma problemy. Skomplikowana historia medyczna, nieleczona jaskra.
- Powiem pani szczerze, ja to nigdzie już nie wychodzę. Boję się. Sama nie wiem dlaczego. Jakieś takie lęki mam, że upadnę zaraz. Chyba sama sobie tego strachu dodaję, ale boję się wyjść, nawet na próg. Jeszcze niedawno wychodziłam, postałam na ganku… A teraz takie lęki mam, że boję się, że upadnę i nikt mnie nie znajdzie… Chyba psychika też siada. Kropelki do oczu tylko ciągle biorę i siedzę. I myślę…
- Nad czym?
- Co ja w życiu komu zrobiłam, że to mnie tak dotknęło? To znaczy, każdy pewnie tak myśli, ale czemu akurat mnie?
Ratusz
Następny przystanek - ratusz. Tomasz Nowicki, burmistrz Lądka-Zdroju, zgadza się nas przyjąć bez umówionej wizyty.
- Nie ma co ukrywać, powódź spowodowała, że pracownicy socjalni - a mamy ich tutaj garstkę - zostali oddelegowani do filtrowania środków dla powodzian. Jest to kwestia na tyle istotna, że nawet wspomagano nas pracownikami z innych miast, żeby załatwić wszystkie formalności - mówi.
Przyznaje, że OPS-y są przeciążone, ale widzi światełko w tunelu, dzięki pracy wolontariuszy.
- Dzisiaj rozmawiałem nawet z panią kierownik ośrodka, wygląda to dużo bardziej optymistycznie. Natomiast pierwsze miesiące pracy to był całkowity paraliż - to było filtrowanie tych środków. Nie zapomnijmy, że to jest proces administracyjny.
Dopiero kiedy wyłączamy kamerę, burmistrz trochę się rozluźnia. Rozmowa robi się bardziej ludzka. Ewie obiecuje pomóc, bierze od nas namiary. Ale takich ludzi, jak ona, są w Lądku-Zdroju, w Radochowicach i w całym regionie - setki…
OPS
Ośrodek pomocy społecznej w Lądku-Zdroju nie jest duży. W terenie pracuje tu czterech pracowników socjalnych. To oni odpowiedzialni są za teren całej gminy Lądek-Zdrój, czyli miasta i 11 wsi - to w sumie ponad 8 tysięcy ludzi. Spotyka się z nami kierowniczka ośrodka Małgorzata Pajor.
- Zasiłki celowe z tytułu zdarzenia losowego są zadaniem pomocy społecznej. Ogarnięcie tego to nasza praca, ale ogrom tej katastrofy, ogrom powodzi, ogrom szkód, które dotknęły naszych mieszkańców - to wszystko po prostu przerosło nasze możliwości - mówi.
Kątem oka widzę zawalone segregatorami biurko. Siedziba OPS-u wygląda jak typowy polski urząd, z tą różnicą, że wszystkie przejścia i korytarze zajmują wciąż dary dla powodzian.
Kierowniczce towarzyszy Monika Hetak, główny specjalista ds. świadczeń rodzinnych. Po szóstej próbie zgadza się na rozmowę.
- Pracownicy są przeciążeni. Pracujemy właściwie bez przerwy. Już 14 września, dzień przed falą kulminacyjną, stawiliśmy się wszyscy w urzędzie i od tamtej pory pracowałyśmy przez ponad dwa miesiące bez dnia wolnego. Również w weekendy. Trzeba ludziom wypłacać te pieniądze, bo czekają na nie bardzo, ale każdy z nas jest tylko człowiekiem, każdy z nas ma swoje rodziny, no i po prostu jesteśmy już zmęczeni.
Samotność
Restauracja Justyny. Rozgrzewa nas herbata z cytryną i ogień z kominka. Justyna razem z zespołem, wspomagana finansowo przez fundacje, dowozi posiłki nie tylko na terenie gminy Lądek-Zdrój, ale też sąsiednich gmin.
- To nie jest tak, że tematu nie ma, on jest i będzie. Czy to będzie tydzień, miesiąc, czy dwa, ci ludzie naprawdę są sami. Na przykład pani Ewa, u której byłaś - jedyną osobą, która ją codziennie odwiedza, jest nasz kierowca.
Do restauracji stale zgłaszają się nowe osoby samotne albo rodziny, które nie mogą pomóc im same. Powódź obnażyła, jak duży jest problem samotności osób starszych i chorych.
- To są osoby, które nam się objawiły po tej tragedii. Wtedy dopiero je dostrzegliśmy, powiedzieli nam ludzie, ale o wielu jeszcze nie wiemy. Są to osoby starsze, które wymagają stałej opieki, osoby z niepełnosprawnością, potrzebują nie tylko pomocy fizycznej, ale przede wszystkim psychologicznej - podkreśla Justyna.
Wiesław i Bożena
Wracamy do Radochowa. Miesiąc po powodzi mało kto chciał tu rozmawiać. Wiesława zagadnęłam, gdy sprzątał pobojowisko na swoim podwórku. Jako jeden z nielicznych nie uciekł. Dziś, na początku lutego, odwiedzamy go znowu.
- Ja już trzeci raz zostałem zalany w swoim życiu, jak tu mieszkam. I to już chyba ostatni raz. Nie chcę dłużej, nie chcę więcej.
Po chwili zjawia się jego żona, Bożena. Łzy pojawiają się już po pierwszym pytaniu.
- To było takie miejsce nasze, naprawdę piękne...
Wiesław w Radochowie mieszka całe swoje życie, żona dołączyła do niego po ślubie i ta miejscowość stała się jej domem na 40 lat. Radochów miał być miejscem, gdzie spokojnie mogą przeżyć emeryturę. Pęknięta tama w Stroniu Śląskim zatopiła te plany.
Bożena oprowadza mnie po podwórku. Pokazuje, co zostało z rabatek, które przed powodzią zrobił dla niej mąż.
Koncert
Wieczorem docieramy do hotelu. Na dziś wystarczy, zamykam laptop i wtedy słyszę dźwięk przychodzącego esemesa.
"Ewa jakbyście mieli ochotę na odstresowanie to dzisiaj koncert Latino między dwoma cmentarzami :) Lądek-Zdrój" - to wiadomość od jednego z bohaterów reportażu.
Jest w tym coś surrealistycznego. Że pomimo ogromu tej tragedii, tutejsi mieszkańcy starają się jednak normalnie żyć.
Przez kilka tygodni cała Polska oglądała ich walkę z żywiołem, potem przejmowała się ich losem, ale mijały dni, tygodnie, miesiące - i inne tematy wyparły z czołówek serwisów informacyjnych ten zniszczony przez powódź świat. A oni w nim zostali i dla nich nic się nie zmieniło - jedynie to, że opadła woda. Dziś, tak samo jak pierwszego dnia po przejściu fali kulminacyjnej, oni wciąż walczą o powrót do normalności.
Otwieram balkon, żeby przewietrzyć pokój i głowę. Choć minęło kilka dni, czuję, jakbym spędziła tu miesiąc.
***
Piątek, 7 lutego, jest naszym ostatnim dniem w Radochowie, za chwilę wracamy do Warszawy. W samochodzie sprawdzam jeszcze raz telefon - sołtyska Agnieszka miała przekazać mój numer rodzinie Jarosława, tego od domu z zawaloną frontową ścianą, który robi za lokalną atrakcję turystyczną. Może jednak Jarosław zgodzi się na rozmowę? Niestety. Za oknem ostatni raz miga szkielet ich domu. Mijamy te ruiny, a po chwili tabliczkę z napisem "Radochów".
Dwa dni później telefon. To pszczelarz z Trzebieszowic, sąsiedniej wsi.
- Okradli ich tu, w Radochowie. Może pani coś z tym zrobi?
Dzwonię do sołtyski Radochowa, która potwierdza tę informację.
- Na kamerach widzieliśmy, kręcili się tu jakoś koło piątej nad ranem samochodem. Wszystko wynieśli, pamiątki rodzinne, wszystko, co znaleźli, rury od kaloryferów powykręcali.
- Który to dom? - pytam.
- Ten, obok którego nagrywaliśmy rozmowę. Dom Jarosława…
Autorka/Autor: Ewa Wagner / a
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24