Polskie wojsko ma mieć „kły”, które zniechęcą potencjalnych agresorów do ataku na Rzeczpospolitą. Według deklaracji MON mają to być rakiety dalekiego zasięgu, drony i siły specjalne. Wizja groźnych „kłów”, których przestraszyć ma się Rosja, może okazać się ułudą.
Termin „polskie kły” padł po raz pierwszy jeszcze z ust Donalda Tuska w 2013 roku. Podczas wizyty w bazie lotniczej w Łasku oznajmił, że jednym z priorytetów rządu jest zwiększenie potencjału odstraszania polskiego wojska. Jako główne elementy składowe „kłów” podał rakiety manewrujące dla F-16, rozbudowany Nabrzeżny Dywizjon Rakietowy, drony i wojska specjalne.
Obowiązująca wersja
Pomimo zmiany na stanowisku premiera i wyjazdu Tuska do Brukseli, urzędujący szef MON Tomasz Siemoniak nie pozwala zapomnieć o „polskich kłach”. Strategia nakreślona za poprzedniego rządu ma być kontynuowana. 6 października minister powtórzył główne tezy byłego premiera, określając wymienione przez Tuska środki jako „szpicę” polskiego systemu odstraszania. Termin „system odstraszania Kły Polski” pojawia się także w wypowiedziach przedstawicieli Sztabu Generalnego, między innymi w maju 2014 roku zastępca szefa Sztabu Generalnego gen. Anatol Wojtan mówił na ten temat w Sejmie. Należąca do MON „Polska Zbrojna” przytoczyła jego słowa: „Polskie kły można zdefiniować jako wykorzystanie zagrożenia przez jedną stronę, aby przekonać inną do powstrzymania się od inicjowania działania. Zagrożenie służy jako środek odstraszający [...]”. W oficjalnych wypowiedziach nie pada nigdy wprost stwierdzenie, kogo ma „odstraszać” Polska, nie ulega jednak wątpliwości, że jest tylko jeden realny kandydat – Rosja. Pojawia się pytanie, jak MON i Sztab Generalny chcą odstraszać to mocarstwo od potencjalnej agresji. Środki przedstawiane jako „Kły Polski”, na Kremlu strachu raczej nie wywołają, ani nie wpłyną na stanowisko Rosji przy podejmowaniu tak szalenie ryzykownej decyzji jak pójście na otwartą wojnę z członkiem NATO.
Z czym do odstraszania?
Czy Polska, kraj średniej wielkości, jest w ogóle w stanie budować system odstraszania mający wartość realną, a nie propagandową? – Na Zachodzie teoretycy w rozważaniach na temat odstraszania nie schodzą w ogóle poniżej poziomu broni jądrowej – zaznacza w rozmowie z tvn24.pl prof. Bolesław Balcerowicz, generał w stanie spoczynku i były komendant Akademii Obrony Narodowej.
Teoria odstraszania wykuwała się w początkowej fazie zimnej wojny. Amerykanie bezpośrednio po II wojnie światowej posiadali monopol na broń jądrową. ZSRR dominowało natomiast w zakresie wojsk konwencjonalnych. Pentagon wiedział, że w wypadku agresji Stalina na Europę Zachodnią nie ma szans w tradycyjnym boju, wobec czego stworzono doktrynę „zmasowanego odwetu” przy pomocy broni jądrowej. Perspektywa atomowej zagłady miała odstraszać ZSRR od agresji. Kiedy Rosjanie zbudowali swój arsenał jądrowy i dorównali Amerykanom, odstraszanie przybrało inną formę, która w podstawowym kształcie funkcjonuje do dzisiaj i służy też innym mocarstwom jądrowym. Środkiem odstraszającym jest nieuchronność odwetu w wypadku agresji, nawet tej przeprowadzonej poprzez zaskakujący atak bronią masowego rażenia. W tym celu mocarstwa jądrowe budują między innymi atomowe okręty podwodne z rakietami balistycznymi, które kryją się na miesiące w oceanach i są bardzo trudne do zniszczenia. Zwolennicy poglądu o możliwości zastosowania odstraszania bez użycia broni jądrowej wskazują na przykład Szwajcarię, która podczas II wojny światowej zamieniła się w górską fortecę najeżoną bunkrami. Choć III Rzesza planowała zajęcie tego małego alpejskiego kraju, to została do tego zniechęcona między innymi koniecznością zaangażowania nieproporcjonalnie dużych sił i perspektywą wysokich strat. Bardziej opłacało się zostawić Szwajcarię w spokoju i korzystać z jej banków. Jednak przykład Szwajcarii pokazuje zarazem, jak trudno uzyskać skuteczne odstraszanie metodami konwencjonalnymi. Do budowy swoich umocnień Szwajcarzy zaangażowali znaczne środki a i tak zostali zmuszeni do szeregu ustępstw pod dyktando Berlina. Innych przykładów skutecznego odstraszania wrogiego mocarstwa przy pomocy broni konwencjonalnej brak.
Cztery kły Polski
Wobec tego jakim uzbrojeniem MON chce odstraszać nienazwanego przeciwnika? W pierwszym rzędzie są wymieniane odpalane z F-16 rakiety manewrujące dalekiego zasięgu AGM-158 JASSM. Polska podjęła decyzję o zakupieniu 40 sztuk tych nowoczesnych pocisków. Mogą dolecieć na odległość „co najmniej 370 kilometrów” (dokładna wartość jest tajna) i uderzyć precyzyjnie w cel głowicą ważącą 450 kilogramów. To w praktyce mały, trudno wykrywalny dla radarów samolot-samobójca. Drugim przywoływanym jako polski "kieł" systemem uzbrojenia jest Nabrzeżny Dywizjon Rakietowy (NDR) z 48 norweskimi rakietami NSM. Ich głównym przeznaczeniem jest zwalczanie okrętów, ale przystosowano je również do precyzyjnego atakowania celów lądowych. To broń jeszcze nowocześniejsza niż JASSM, choć rakiety NSM są mniejsze. Ich głowica waży tylko 125 kilogramów i nie jest przystosowana do atakowania np. bunkrów. Mniejszy jest też zasięg, wynoszący około 200 kilometrów. Pierwotnie planowano zakup jednego NDR dla Marynarki Wojennej, jednak obecnie mają trwać prace nad zakupieniem kolejnego, głównie z myślą o atakowaniu celów lądowych.
Norweski test rakiety NSM w jej normalnym zadaniu, czyli zwalczaniu wrogich okrętów
Kolejnym polskim „kłem” mają być drony. Tutaj sprawa jest znacznie bardziej mglista. Polskie wojsko obecnie ma w tym zakresie bardzo skromne możliwości, ograniczające się do małych dronów rozpoznawczych. Duży przetarg na zakup większych maszyn utknął po aferze z udziałem gen. Waldemara Skrzypczaka. Jak deklaruje minister Siemoniak, obecnie „trwają rozmowy z partnerami amerykańskimi” nad zakupem dronów klasy MALE przystosowanych do przenoszenia uzbrojenia. Według wcześniejszych deklaracji przetarg miałby się zakończyć jeszcze w tym roku. Jeśli Polska chce kupić drony MALE (średni pułap i daleki zasięg) od USA, to w grę wchodzi praktycznie tylko MQ-1 Predator i większy MQ-9 Reaper, które zyskały niesławę przeprowadzając naloty między innymi w Pakistanie. Czwartym polskim środkiem odstraszania mają być Wojska Specjalne. Od 2007 roku to jeden z czterech rodzajów sił zbrojnych, rangą równy Wojskom Lądowym, Siłom Powietrznym i Marynarce Wojennej, co pokazuje wysokie znaczenie przypisywane „specjalsom”. Polskie oddziały komandosów to między innymi Grom, Formoza czy niegdysiejszy 1. Pułk Specjalny z Lublińca, nazywany teraz Jednostką Wojskową Komandosów. Polacy, zwłaszcza Grom, wyrobili sobie już dobrą markę na świecie i są wymieniani w pierwszym szeregu oddziałów sił specjalnych NATO. Wojska Specjalne jako formacja elitarna liczą jednak tylko 2,6 tysięcy ludzi, z czego tylko część to „operatorzy” udający się na misje bojowe. Jako kolejny polski „kieł” jest też czasem wymieniany perspektywiczny system Homar. Ma to być artyleria rakietowa dalekiego zasięgu. Coś podobnego do używanych masowo na Ukrainie systemów Grad, ale większe i precyzyjnie naprowadzane. Zakładany zasięg to 300 kilometrów. Homara mają budować polskie firmy, ale prace są mocno opóźnione. Pierwotnie pierwsze wyrzutnie planowano kupić w przyszłym roku, ale na razie nie rozpisano nawet przetargu.
Cios z Bałtyku
Potencjalnie największym polskim „kłem” mogą być rakiety manewrujące dalekiego zasięgu odpalane z nowych okrętów podwodnych. MON chce zakupić trzy takie jednostki w ramach programu "Orka", który będzie najdroższym pojedynczym wydatkiem na modernizację polskiego wojska. Wstępnie szacuje się go na 7,5 miliarda złotych. Pierwszy okręt ma się pojawić w Marynarce Wojennej w 2019 roku.
Programowi "Orka" długo towarzyszyły kontrowersje związane właśnie z rakietami dalekiego zasięgu. Wojsko długo twierdziło, że ich nie chce. Dopiero niedawno formalnie wpisano je do dokumentacji określającej wymogi Marynarki Wojennej. Na razie jedynie Francuzi oferują takie uzbrojenie w formie rakiet MdCN połączonych z okrętem podwodnym typu Scorpene. Konkurencja w postaci Hiszpanów, Niemców i Szwedów ma problem, bowiem na razie nie ma w ofercie wymaganych rakiet. Być może na potrzeby polskiego przetargu Hiszpanie będą oferować amerykańskie Tomahawki, a Szwedzi zmodyfikowane NSM, znane już Polakom.
Jeśli nowe okręty podwodne Marynarki Wojennej będą uzbrojone w rakiety MdCN lub Tomahawki, to będzie to pierwsza broń w polskim wojsku o zasięgu strategicznym. Rakiety tego rodzaju mogą przelecieć ponad tysiąc kilometrów, czyli nawet ze środka Morza Bałtyckiego mogłyby dolecieć do Moskwy. Francuska rakieta jest mniejsza i ma głowicę ważącą około 250 kilogramów, amerykańska ma większą ważącą 450 kilogramów. Ewentualna norweska rakieta NSM (koncern Kongsberg dopiero co w czerwcu zaprezentował makiety) jest znacznie mniejsza i będzie miała parametry podobne do tych, które Polska ma już na uzbrojeniu w NDR.
Iluzoryczne zagrożenie
Całe to nowe uzbrojenie zaliczane do "szpicy Polskich Kłów" niezaprzeczalnie będzie znacznym wzmocnieniem polskiego wojska, które obecnie nie posiada broni dalekiego zasięgu. Mamy jedynie sprzęt, przy pomocy którego można zaatakować cele położone około 40 kilometrów dalej. Nie zmienia to faktu, że "polskich kłów" nie sposób zaliczyć do broni o potencjale odstraszającym, zwłaszcza w odniesieniu do Rosji.
Rakiety JASSM, NSM i potencjalne Homary to broń taktyczna, służąca do atakowania celów militarnych, takich jak na przykład lotniska, składy, punkty dowodzenia czy wykryte stanowiska ważnego uzbrojenia (np. Iskanderów czy rakiet przeciwlotniczych). Ich zasięg wystarczy jedynie do sięgnięcia obwodu kaliningradzkiego i części Białorusi. Współczesne drony MALE mogą przelecieć po kilka tysięcy kilometrów, ale są przy tym powolne i stanowią łatwy cel dla rozbudowanej obrony przeciwlotniczej, jaką dysponuje Rosja. Na dodatek w najlepszym wypadku będzie ich kilkanaście. Traktowanie sił specjalnych jako środka odstraszania jest natomiast koncepcją dotychczas zupełnie nieznaną. Polscy komandosi są nieliczni i mogą świetnie służyć do dywersji czy rajdów na tyły wroga, ale nie do zadania Rosji paraliżujących strat.
Najbliżej potencjału odstraszającego będą potencjalne rakiety odpalane z okrętów podwodnych, mogące sięgnąć Moskwy i wielu innych ważnych miast czy infrastruktury w europejskiej cześć Rosji. Pojedynczy okręt zabierze jednak nie więcej niż dziesięć takich pocisków. Oznacza to, że w idealnej sytuacji polska flota odpali salwę około 30 rakiet. Optymistycznie zakładając, że wszystkie trafią w swoje cele, to zadadzą zauważalne straty. Jednak czy taka perspektywa wystarczy do odstraszenia Rosji?
Brak sił na poparcie słów
Jak zaznacza prof. Balcerowicz, odstraszanie wymaga wywołania u adwersarza strachu przed nieuchronnym i bolesnym odwetem. Polskie Kły na Kremlu strachu raczej nie wywołają. Żeby móc nimi Rosję "ugryźć", ta musiałaby najpierw wszcząć otwartą wojnę.
Jak widać z wydarzeń na Ukrainie, opanowany przez ludzi służb specjalnych Kreml lubuje się w najlepiej znanych sobie narzędziach, czyli dywersji i szantażu wspartymi przez dyplomację oraz naciski gospodarcze. Porzucenie tych metod i ruszenie na otwartą wojnę z państwem NATO niosłoby z sobą poważne ryzyko narażenia się na reakcję przeważających sił Sojuszu. Kreml musiałby być bardzo zdeterminowany, aby zdecydować się na taki krok. Kilkadziesiąt polskich rakiet zdeterminowanego rosyjskiego przywództwa nie przestraszy.
- Odstraszanie przez odwet z pozycji państwa średniego, takiego jak Polska, nie ma sensu - mówi prof. Balcerowicz. Zwłaszcza stosując konwencjonalne, symetryczne, metody. Według byłego wojskowego, nie ma wątpliwości co do tego, że Rosja jest od nas militarnie silniejsza, wobec czego trzeba sięgać po strategie odpowiednie dla słabszego. Jako jedno z rozwiązań, które Polska mogłaby wdrażać samodzielnie, wskazuje na nowoczesną obronę terytorialną. Zaznacza jednak, że należałoby w tym wypadku raczej mówić o "zniechęcaniu" i "odstręczaniu" a nie "odstraszaniu".
Najważniejszym środkiem do zapewnienia Polsce bezpieczeństwa pozostanie członkostwo w NATO i UE. Nie ma co do tego wątpliwości także MON, stawiający taką tezę w obowiązującej "Strategii Rozwoju Systemu Bezpieczeństwa […]".
"Polskie Kły" znacząco wzmocnią potencjał polskiego wojska i umocnią pozycję Polski w NATO, ale nazywanie ich środkiem do "odstraszania" jest nadużyciem. Same w sobie nie wywołają w Moskwie strachu, który odwiedzie ją od ewentualnej agresji.
Autor: Maciej Kucharczyk//gak / Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: US DoD, MON