Wiosną 1946 roku matka moja, siostra i ja zostaliśmy zatrzymani przez czechosłowackich policjantów na dworcu w Bohuminie. Czekaliśmy tam w grupie podobnych do nas kobiet i dzieci na amerykańską ciężarówkę wojskową, która miała nas przewieźć przez Czechosłowację do Niemiec i dalej do Włoch, gdzie czekał na nas mój ojciec. Ojciec zapłacił za naszą podróż amerykańskim przewodnikom trudniącym się przemycaniem ludzi z Polski na Zachód.
Nie jestem po tylu latach w stanie powiedzieć, czy określenie "żelazna kurtyna" było już wtedy w powszechnym użyciu. W każdym razie "żelazną kurtynę" mieliśmy przekroczyć nielegalnie. I to się nie udało. I właśnie dlatego, że bardzo chcieliśmy ją pokonać, nie jestem w stanie wywołać w sobie odruchu solidarności z ministrem Błaszczakiem, kiedy ten z dumą komunikuje, ileż to prób nielegalnego przekroczenia granicy polsko-białoruskiej, czyli tej nowej żelaznej kurtyny, udaremniają każdej nocy jego ludzie. Chyba natomiast rozumiem tych biedaków koczujących w lesie koło Białowieży. Im współczuję.
My, żeby sforsować pierwszą przeszkodę na drodze do wolności, zaopatrzeni byliśmy w fałszywe przepustki na pogrzeb wuja Jóźwiaka. Jóźwiak to był fikcyjny kuzyn tych wszystkich kobiet i dzieci, które amerykańscy przemytnicy razem z nami szmuglowali na Zachód z Polski.
Ten nieistniejący kuzyn Józwiak mieszkał na Zaolziu i dzięki temu na jego pogrzeb wystarczyła przepustka. Ale Bohumin to już nie było Zaolzie i nasze fałszywe przepustki nie pozwalały tam przebywać. Cała nasza gromada czekała w Bohuminie kilka godzin. Dworzec zapamiętałem jako monumentalną poczekalnię. Musieliśmy się tam trochę nudzić, hałasować i z nudów robić zamieszanie. Może bawiliśmy się w berka albo w chowanego. W każdym razie czechosłowaccy policjanci sprawdzili w końcu nasze papiery i całe podejrzane towarzystwo zamiast aresztować w swojej niezmierzonej poczciwości odesłali do Polski.
Ta nieudana próba ucieczki na Zachód i łagodność czeskiej policji przypomniała mi się teraz przy lekturze świetnej książki Piotra Majewskiego "Nie nazywajcie nas kolaborantami". Jest to historia Protektoratu Czech i Moraw, czyli opowieść o tym, jak wyglądały lata wojny w części Czechosłowacji zwanej Protektoratem Czech i Moraw.
Książka Majewskiego pokazuje po pierwsze, że nasza wiedza o protektoracie jest bardzo skromna, po drugie, że protektoratu z Generalną Gubernią nie da się żadną miarą porównać, i po trzecie, że w tym fatalnym punkcie mapy świata, między dwoma żarłocznymi mocarstwami, jak byś nie kombinował, skończysz źle. Czesi różnili się od Polaków tym, że wcześnie postawili na porozumienie z Moskwą. Chyba dlatego, że szybciej pojęli, komu przypadnie w udziale jako łup wojenny część świata, w której żyjemy. W następnych latach niespecjalnie to poprawiło ich sytuację, bo Stalin wolał od gotowych do współpracy prozachodnich czeskich liberałów całkowicie posłusznych czeskich komunistów. Ale dzieje realnego socjalizmu w Czechosłowacji to inna historia. Zajmijmy się okupacją, czyli protektoratem.
Mnie okupacyjna rzeczywistość Czechosłowacji bardziej niż sytuację Generalnej Guberni przypomina zależność PRL od Moskwy. Majewski tak to ujmuje: "Prawdopodobnie nieliczni Czesi szczerze utożsamiali się z Rzeszą; reszta chciała po prostu przeżyć. Nie różnili się pod tym względem od tych Polaków, którzy w latach stalinizmu brali udział w pochodach pierwszomajowych i akademiach ku czci Stalina, a po powrocie do domów (…) po cichu przeklinali komunistów". Majewski tak pisze o czeskich władzach protektoratu: "początkowo nie byli to zaprzedani wrogowi renegaci; aż do 1941 roku starali się ze słabnącym powodzeniem lawirować między współpracą z Rzeszą a patriotyzmem, dopiero później wpadli na dobre w sidła kolaboracji".
Od czasu, kiedy czescy policjanci w Bohuminie odesłali nas do domu, chociaż pewnie domyślali się, że wbrew temu, co stoi w papierach, nie jesteśmy grupą żałobników, nie potrafię wykrzesać w sobie gniewu wobec ludzi naruszających święte granice państwowe. Opowieść o Protektoracie Czech i Moraw tylko we mnie taką nieodpowiedzialną pobłażliwość umacnia.
Maciej Wierzyński - dziennikarz telewizyjny, publicysta. Po wprowadzeniu stanu wojennego zwolniony z TVP. W 1984 roku wyemigrował do USA. Był stypendystą Uniwersytetu Stanforda i uniwersytetu w Penn State. Założył pierwszy wielogodzinny polskojęzyczny kanał Polvision w telewizji kablowej "Group W" w USA. W latach 1992-2000 był szefem Polskiej Sekcji Głosu Ameryki w Waszyngtonie. Od 2000 roku redaktor naczelny nowojorskiego "Nowego Dziennika". Od 2005 roku związany z TVN24.
Źródło: tvn24.pl
Źródło zdjęcia głównego: TVN24