Podziały polityczne i społeczne, które powstały po katastrofie smoleńskiej, to przede wszystkim efekt złej polityki informacyjnej. Dzisiaj jest już za późno, by to naprawić - taką tezę stawia płk Edmund Klich, były przewodniczący Polskiej Komisji Badania Wypadków Lotniczych. Według niego największa słabość "raportu Millera" polega właśnie na tym, że jego autorzy nie zadbali o "jasność przekazu" z ich badań. - Uznali, że sam raport jest tak doskonały, iż nie muszą tego robić - ocenia.
Były polski akredytowany przy MAK, który w środę był gościem "Wstajesz i wiesz" w TVN24 jest przekonany, że po trzech latach od katastrofy pod Smoleńskiem "wiemy więcej niż w pierwszym dniu po niej" a dowody, które znajdują się w polskich rękach "są wystarczające, by zakończyć badanie". Za najważniejszy z nich Klich uznał dane z rejestratorów Tu-154 i liczne badania - w tym wraku. Problem leży jednak gdzieś indziej.
- Niestety informacje o tym wypadku były tak niefortunnie i późno przekazywane, że stworzyło to mętlik informacyjny. Od początku nie było właściwej polityki w tym zakresie - ocenia były przewodniczący PKBWL i jej członek.
Nie do nadrobienia
Tego "straconego czasu" nie da się już według Klicha nadrobić w żaden sposób. Nie zrobią tego także członkowie zespołu mającego objaśniać społeczeństwu dokumenty zgromadzone w toku prac komisji Jerzego Millera. Taki zespół powołał wczoraj premier Donald Tusk. - Dobrze, że próbuje się to wyjaśnić, ale teraz jest już za późno. Podziały już nastąpiły - zauważa Klich i zwraca uwagę na rosnącą wciąż liczbę osób dopuszczających możliwość zamachu w Smoleńsku.
- Zabrakło prostego przekazu. Po "raporcie Millera" komisja uwierzyła, że jest on tak doskonały, iż sam się obroni. Trzeba było zrobić, tak jak proponował jeden z członków komisji, małe resume tej pracy - powtarza były polski akredytowany przy rosyjskim komitecie badającym katastrofę.
A czy raport komisji Millera można było uznać za "doskonały"? W ocenie Klicha kluczowe problemy zostały w nim uwzględnione, ale było też "wiele spraw, których nie wyjaśniono, bo Rosjanie nie dostarczyli dowodów". Chodzi przede wszystkim o rolę kontrolerów na lotnisku Smoleńsk-Siewiernyj i to, czy - zgodnie z rosyjskimi procedurami, które ich obowiązywały - mieli oni obowiązek je zamknąć przy panujących wówczas warunkach pogodowych.
"Absolutnie" bez wybuchu
Klich, który jako jeden z pierwszych polskich ekspertów widział miejsce katastrofy i wrak Tu-154, jest przekonany, że żaden ze śladów na nim "absolutnie nie wskazuje", by samolot mógł zostać rozerwany przez bombę.
- Blachy są oczywiście powyginane w różnych kierunkach, bo jeśli samolot się rozpada, to nikt nie jest w stanie wyjaśnić, jakie siły następują w czasie takiego rozpadu. Tupolew to specyficzny samolot - ma trzy potężne silniki w ogonie. One się przecież przemieszczały i niszczyły częściowo konstrukcję samolotu - wskazuje badacz.
Autor: ŁOs/iga/k / Źródło: TVN 24
Źródło zdjęcia głównego: TVN24