Czego jeszcze nie wiecie o wojnie? Na Pomorzu była inna niż w Warszawie czy Krakowie. I do dziś wydarzenia sprzed ponad 80 lat kładą się cieniem na naszym życiu politycznym - twierdzi prof. Cezary Obracht-Prondzyński, historyk, socjolog i antropolog. Rozmawiamy o "dziadku z Wehrmachtu", rzekomej niemieckości Pomorzan i skupionej na centrum Polski narracji o II wojnie światowej.
- Wielu współczesnych Polaków nie wie o tym, że w ciągu pierwszych trzech miesięcy wojny na Pomorzu zamordowano 40-50 tysięcy ludzi - niemal całą polską elitę.
- Terror, jaki Niemcy wprowadzili na Pomorzu w 1939 roku, nie miał precedensu. Za samo mówienie po polsku trafiało się pod ścianę lub do obozu koncentracyjnego.
- Trudno nam zrozumieć dramat ludzi, którzy byli zmuszani do wyboru: niemiecka lista narodowościowa albo eksterminacja rodziny.
- To wszystko ma znaczenie dla współczesnej polityki - brak znajomości pomorskiego kontekstu historycznego jest wykorzystywany do przypisywania rzekomej niemieckości przeciwnikom politycznym.
O wojennej historii Pomorza rozmawiamy z historykiem, socjologiem i antropologiem profesorem Cezarym Obrachtem-Prondzyńskim, kierownikiem Zakładu Antropologii Społecznej Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Gdańskiego, prezesem Instytutu Kaszubskiego.
Tomasz Słomczyński: Używa pan czasem w swoich wypowiedziach i tekstach publicystycznych pojęcia "narracja warszawsko-krakowska". O co chodzi?
Prof. Cezary Obracht-Prondzyński: Nie chcę stygmatyzować akurat tych dwóch ulubionych przeze mnie miast, więc powiem: narracja centryczna, która skupia się na doświadczeniu, na historii rdzenia ziem polskich. Nie znajduje w niej odzwierciedlenia historia regionów, które są peryferyjne albo mają odmienną, swoją specyficzną historię. Trudno jest nam często przyjąć, że historia poszczególnych części Polski ma inny przebieg w XX wieku niż stereotypowo, standardowo rozumiana historia podręcznikowa. Musimy mieć zrozumienie dla lokalnych wariantów, dla lokalnej specyfiki, musi być przestrzeń dla opowiadania i również dla uczenia o tych zniuansowanych wersjach historii lokalnej, historii regionalnej. Niestety w edukacji opowieść o historii jest zbudowana centralistycznie.
DOWIEDZ SIĘ WIĘCEJ:
Weźmy na warsztat II wojnę światową na Pomorzu, choć pewnie nasza rozmowa w dużej mierze będzie odnosiła się do losów na przykład Ślązaków. Od czego tu zacząć?
Zacznijmy od tego, że bardzo niewiele osób w Polsce wie i zdaje sobie sprawę, że na Pomorzu wojna trwała najdłużej. W niektórych miejscach naszego regionu działania wojenne zaczęły się już przed 1 września 1939 roku, więc ta opowieść o wojnie w niektórych rodzinach może być już na przykład z sierpnia 1939 roku, wtedy kiedy nakazywano opuszczać teren przygraniczny. Niektóre osoby już w sierpniu zostały przez hitlerowców prewencyjnie uwięzione. Działania wojenne trwają tu do maja 1945 roku.
Rosjanie wkraczają do obozu koncentracyjnego Stutthof 8 maja, również na Półwyspie Helskim Niemcy bronią się do maja 1945 roku, więc u nas na Pomorzu wojna zaczęła się najwcześniej i trwała najdłużej.
Trwała na przykład rok dłużej niż w Lublinie.
Dokładnie tak należałoby to ująć. To jest jakby pierwszy aspekt. Po drugie, od samego początku już na starcie miała ona niezwykle brutalny charakter. Polacy nie zdają sobie z tego sprawy.
Kiedy jeszcze za PRL-u w telewizji pokazywano składanie wieńców w Palmirach i mówiono, że te Palmiry są miejscem pierwszych masowych rozstrzeliwań Polaków, moja mama nie była w stanie tego słuchać.
Bo zanim doszło do tego, co się wydarzyło w Palmirach, to na Pomorzu od trzech miesięcy trwał straszliwy terror. Dzisiaj nazywamy to Zbrodnią Pomorską albo Krwawą Pomorską Jesienią.
Krwawa Pomorska Jesień
Ludzie w Polsce nie wyobrażają sobie, na czym to polegało. Pomorze było pierwsze - tu po raz pierwszy terror, eksterminacja hitlerowska przybrały masową skalę. Zaczęło się od pierwszych dni wojny. Niemcy wchodzili z listami proskrypcyjnymi i można powiedzieć, że każdy, kto tylko trochę wyrastał powyżej przeciętnej, miał wyrok śmierci.
Uściślijmy - każdy, kto wyrastał ponad przeciętną w czasie II Rzeczypospolitej, opowiadając się za polskością.
Kilkadziesiąt tysięcy osób zostało rozstrzelanych i zamordowanych od razu w pierwszych tygodniach wojny. Nie ma dzisiaj w zasadzie miejscowości na Pomorzu, przy której nie byłoby miejsca, gdzie te osoby nie byłyby pochowane.
Symbolem są takie miejscowości, jak Piaśnica, Szpęgawsk czy Dolina Śmierci pod Chojnicami, ale moglibyśmy długo wymieniać kolejne. Do dziś trwa akcja dokumentowania, badania, gdzie te zbrodnie zostały popełnione.
Co ważniejsze, w wykonywaniu tych zbrodni uczestniczyli często niemieccy sąsiedzi i to jest bardzo ważny aspekt, choć znamy też przypadki takie, gdy ktoś przychodził wieczorem, pukał do okna i mówił: "uciekaj, bo jutro przyjdą ciebie aresztować i rozstrzelać".
Ale ponieważ znamy te przypadki, to znaczy, że one były rzadkie. One się zdarzały, tak było, ale sytuacja generalnie była inna.
Różne są szacunki, jeśli chodzi o liczbę ofiar tak zwanej Krwawej Pomorskiej Jesieni. Jaką liczbę pan by zaproponował?
Musimy zdawać sobie sprawę, jak duży był to teren. Od Torunia po Hel.
Obecnie historycy podają następującą liczbę: w ciągu trzech pierwszych miesięcy po wybuchu wojny na Pomorzu zamordowano od 40 do 50 tysięcy ludzi.
Pole doświadczalne machiny zbrodni
Eksterminacja fizyczna, czyli rozstrzeliwania, mordowania, katowania to jest jeden aspekt. Inna tragedia, również rozgrywająca się w pierwszych miesiącach wojny, to są masowe wysiedlenia. Obejmowały między innymi tę ludność, o której mówili hitlerowcy, że to jest ludność "niepomorska" w tym znaczeniu, że napłynęła po 1920 roku (kiedy Pomorze zostało włączone do II Rzeczpospolitej - red.). Ludziom nakazywano opuszczać domy, na przykład w Gdyni. Z powiatu kościerskiego tysiące ludzi musiało wyjechać na Podlasie. Kolejna sprawa - pozbawianie majątku. Jeśli miałeś większe gospodarstwo, warsztat rzemieślniczy, lepsze mieszkanie, to od razu cię stamtąd wyrzucano.
Więc mieliśmy na Pomorzu na samym początku wojny mordowanie, więzienie, katowanie, wywózki, wysiedlenia, odbieranie mienia.
I to wszystko dzieje się według planu, który został przygotowany jeszcze przed 1 września.
Tak. Można by powiedzieć, że Pomorze stało się pierwszym krwawym polem doświadczalnym tego pogłębionego, rozszerzonego, brutalnego terroru hitlerowskiego.
Często ludziom, dla osób, które znalazły się, żyły i mają pamięć, mają obrazy okupacji z terenu Generalnego Gubernatorstwa, bardzo trudno jest to zrozumieć. Tu była Rzesza - dokładnie rzecz ujmując, Okręg Rzeszy Gdańsk Prusy Zachodnie.
W Generalnej Guberni ktoś chodził do polskiej szkoły, funkcjonowały firmy, polskie warsztaty, jakieś polskie życie się toczyło. Nic z tego nie działo się na terenie Pomorza.
W ten sposób przechodzimy do następnej kwestii, do warunków życia w codziennej rzeczywistości wojennej.
W drugiej połowie 1942 roku został przygotowany raport dla delegata rządu londyńskiego na kraj, charakteryzujący sytuację na Pomorzu.
I tam jest takie zdanie, że społeczność Pomorza jest głęboko sterroryzowana. To bardzo dobrze oddaje charakter tego, w jakich warunkach ta społeczność żyje. Na skutek polityki eksterminacyjnej w dużej mierze zostaje pozbawiona elit przywódczych już na samym początku wojny. Ci, którzy nie zostali wymordowani i nie są jeńcami w oflagach i stalagach (niemieckie obozy jenieckie - red.), są więzieni w Stutthofie albo uciekli do Generalnej Guberni.
Po drugie - obowiązuje szereg nakazów i zakazów, które dotykały ludności cywilnej. Na przykład zakaz mówienia po polsku. Nie wolno było w przestrzeni publicznej używać języka polskiego.
Pamiętam scenę z filmu "Zakazane piosenki", w której mężczyźni w tramwaju śpiewają: "Siekiera motyka, piłka, szklanka...", a obok siedzi niemiecki oficer i nie rozumie słów, więc nie reaguje... Czy w Gdańsku na przykład albo w Kościerzynie mogłoby się coś takiego wydarzyć?
Nie, coś takiego w Gdańsku nie miało prawa się wydarzyć. Jest nie do wyobrażenia, że odbywa się tu jakiś wieczorek, w czasie którego jest śpiewanie po polsku, nawet piosenek takich popularnych, kabaretowych…
Te obrazy, które my mamy wdrukowane, obrazy okupacji z Warszawy, Krakowa, czy innych miejsc, upowszechniane przez kulturę popularną, przez filmy przede wszystkim - one absolutnie nie dotyczą Pomorza. Dość powiedzieć, żebyśmy sobie to uświadomili, że wszelkie oznaki polskości obecne w przestrzeni publicznej, napisy na przykład, to było wszystko zamazywane, zacierane, skuwane.
Dotyczyło to nawet napisów, które były w kościołach, kapliczki z napisami po polsku były często niszczone, wysadzane. W kościołach nabożeństwa musiały odbywać się w języku niemieckim. Znamy przypadki prowokacji, gdzie w konfesjonale siadał donosiciel, ktoś przychodził się spowiadać i zaczynał mówić po polsku i w tym momencie spowiadający się zostaje aresztowany, zaś ksiądz, którego podejrzewano, że spowiada po polsku, trafiał do obozu koncentracyjnego Stutthof. Czyli samo mówienie po polsku było zbrodnią. To coś, czego w Warszawie nie mieliśmy.
A należy pamiętać, że o ile starsze pokolenie ówczesnych Pomorzan chodziło w czasie zaboru do niemieckiej szkoły, więc język niemiecki znało, to młode pokolenie, które już dorastało w II Rzeczpospolitej, chodziło do polskiej szkoły, i często nie znało niemieckiego.
Wydaje mi się, że wielu naszych czytelników spoza Pomorza patrzy na Pomorze przez pryzmat Gdańska i uważa, że tu byli sami Niemcy, więc to jest w jakiś sposób naturalne, że Pomorze stało się częścią Rzeszy i że zabroniono tu mówić po polsku.
To kolejny element, z którego ludzie w Polsce nie zdają sobie sprawy, że w II Rzeczpospolitej Pomorze, województwo pomorskie, jest województwem o jednym z najniższych odsetków mniejszości narodowych. Musimy także rozróżniać poszczególne części samego regionu, bo kiedy mówimy o Pomorzu, mamy zwykle na myśli zarówno tereny, które należały do II Rzeczpospolitej, jak i powiaty zachodnie, które należały do Niemiec, a także Wolne Miasto Gdańsk, które przecież było odrębnym bytem administracyjnym i politycznym.
I w tych poszczególnych częściach sytuacja narodowościowa miała się odmiennie, ale w skali całego regionu…
To było jedno z najbardziej polskich województw, odsetek ludności polskiej przekraczał tu 90 procent. Oczywiście w Gdańsku jest inaczej, ale jeśli weźmiemy pod uwagę całe województwo - mniejszość niemiecka nie przekracza tu 10 procent. Ta mniejszość jest rozproszona - nie ma w zasadzie miejscowości na Pomorzu, w której nie mieszkałaby jakaś rodzina niemiecka. I teraz co się dzieje z tą ludnością niemiecką? Ona w dużej mierze jest już "zhitleryzowana" przed wybuchem II wojny światowej. Między innymi wynika to z frustracji - do 1920 roku pomorscy Niemcy byli "u siebie", potem pojawiła się tu Polska, więc stali się mniejszością. Potem 1939 rok i wraca administracja niemiecka. W efekcie mamy ogromną wrogość pomiędzy Niemcami i Polakami. Więc od początku wojny jest ogromne ryzyko, że ta ludność niemiecka, która zobaczy zachowania niewłaściwe z punktu widzenia władz niemieckich, doniesie, skazując polską rodzinę na eksterminację. Choć oczywiście zdarzali się "swoi" Niemcy…
To byli ci, którzy przychodzili, pukali w okno i ostrzegali przed aresztowaniem…
Dokładnie. Ale nigdy nie wiedziałeś, jaka będzie sytuacja, jak zachowa się twój sąsiad. Nie byłeś pewien. I to jest właśnie ten element ryzyka.
Volksdeutch
Zbliżamy się już do "dziadka z Wehrmachtu"?
Tak, ale powoli. By zrozumieć, jakim dramatem było wcielanie do niemieckiej armii, trzeba poznać cały kontekst, więc zanim do niego dojdziemy, musimy wspomnieć o niemieckiej liście narodowościowej. Często Polacy w ogóle nie zdają sobie sprawy, że w granicach całego państwa hitlerowskiego realizowana była polityka narodowościowa, której zadaniem było przede wszystkim zweryfikowanie i włączenie w obręb narodu niemieckiego tych wszystkich, których Niemcy uznali za możliwych do zgermanizowania.
Powtórzmy to wyraźnie: Pomorze jest wtedy częścią państwa niemieckiego w odróżnieniu od Krakowa czy Warszawy, gdzie mamy Generalne Gubernatorstwo.
Tak. Ludność Pomorza podzielono na cztery grupy.
Pierwszą byli reichsdeutsche, czyli obywatele Rzeszy. Tu trzeba wspomnieć o sytuacji ludności z Wolnego Miasta Gdańska. Oni stają się obywatelami Rzeszy z automatu, przynależą do pierwszej grupy.
Nawet jeżeli etnicznie są Polakami?
To nie miało żadnego znaczenia. Druga grupa, którą określa się mianem volksdeutschów - to są ci, którzy mieszkali na terenie państwa polskiego, ale to samo dotyczyło Danii, Luksemburga, Chorwacji, wielu innych krajów zajętych przez Niemców. To są ci, którzy byli innymi obywatelami innych krajów niż Rzesza, ale zostają uznani za Niemców w znaczeniu etnicznym. I trzecia grupa - eingedeutsche. Ta kategoria na Pomorzu jest najpowszechniejsza. Trzeba to bardzo wyraźnie podkreślić - rozróżnienie, kto jest volksdeutschem, kto jest eingedeutschem, miało absolutnie kolosalne znaczenie. My, tu na Pomorzu, to rozumieliśmy…
Dodajmy, że w czwartej grupie znaleźli się ci, którzy nie zostali przypisani trzem pozostałym - rückgedeutsche, czyli spolonizowani Niemcy - bez żadnych praw, będący na marginesie ówczesnego społeczeństwa.
Tak.
Dla kogoś z głębi Polski to wszystko jest często niezrozumiałe, cały ten podział na cztery grupy. Wszyscy, którzy podpisali niemiecką listę narodowościową, są wrzucani do jednego worka… Kim więc są eingedeutsche?
To są ci, o których Niemcy twierdzą, że nadają się do zniemczenia. Jeszcze nie są etnicznymi Niemcami, ale - zdaniem administracji niemieckiej - mogą się nimi stać. Po przegranej pod Stalingradem ta polityka zaczyna mieć dramatyczny wymiar.
W lutym 1942 roku Albert Forster (rezydujący w Gdańsku gauleiter Okręgu Rzeszy Gdańsk-Prusy Zachodnie, bliski współpracownik Hitlera, zbrodniarz wojenny - red.) wydaje odezwę skierowaną do całej ludności. Pisze w niej, że cała ludność ma podlegać wpisowi na niemiecką listę. Ktoś, kto odmówi, będzie traktowany jako najgorszy wróg Rzeszy. Co to oznacza? Ta ludność, która przeżyła terror pierwszych miesięcy wojny, już wiedziała. Najgorszy wróg Rzeszy to oznaczało, że w najlepszym wypadku trafiasz do obozu w Potulicach (obóz pracy - red.) albo do obozu koncentracyjnego Stutthof, a w najgorszym wypadku zostajesz po prostu zamordowany.
Mówi się, że ktoś "zapisał się na listę". W tym zawarta jest sugestia, że z własnej woli… A jak to wyglądało w praktyce?
No właśnie, żebyśmy teraz zrozumieli, jak się to odbywało. Każdy, kto mieszkał na tym terenie, musiał wypełnić kwestionariusz, musiał iść do urzędu z tym kwestionariuszem. Tam był weryfikowany, czy czasem nie ma korzeni żydowskich. Weryfikowano, od kiedy ktoś taki mieszka na Pomorzu, bo jeśli przyjechał po 1920 roku, więc do Polski, nadawał się do wysiedlenia.
Więc każdy był weryfikowany i przydzielana mu była określona grupa na niemieckiej liście narodowościowej. Odmowa przyjęcia przydzielonej grupy natychmiast spotykała się z działaniami eksterminacyjnymi.
To nie było tak, że ktoś przychodził i mówił: Dzień dobry, chciałbym się zapisać do Niemców… I taką grupę sobie wybieram…
Absolutnie tak nie było.
Volksdeutsch w Warszawie to był ktoś, kto z takich czy innych względów chciał współpracować z nową niemiecką, hitlerowską władzą. I mianem volksdeutscha określamy zdrajcę.
To ktoś, kto udowodnił przed urzędem, że ma związki z niemieckością. Musiał się o to starać. Sam poszedł do niemieckiego urzędu w Warszawie czy Krakowie i z własnej inicjatywy to zrobił. To zupełnie inna sytuacja niż ta, o której mówimy. Te sytuacje są nieporównywalne. Ale inaczej było w Kartuzach, Kościerzynie czy Wejherowie, a jeszcze inaczej w Gdańsku. Tu z mocy prawa wszyscy stali się obywatelami Rzeszy, czyli zostali przypisani do pierwszej grupy, stawali się reichsdeutschami. Nikt ich o zdanie nie pytał, nie wypełniali kwestionariusza, nie było procedury urzędniczej. Jeśli na przykład kaszubska rodzina mieszkała pod Gdańskiem, po dwóch stronach dzisiejszej obwodnicy miasta (tędy mniej więcej przebiegała granica Wolnego Miasta Gdańska - red.), to jej część od razu stawała się obywatelami Rzeszy, reichsdeutschami, a druga część przechodziła procedurę i najczęściej zostawała przypisana do trzeciej grupy - eingedeutsche.
Na front
Dodajmy też, że mimo zagrożenia eksterminacją wielu mieszkańców Pomorza decydowało się nie przyjąć trzeciej grupy. To jest dobry moment, żeby - jeżeli mówimy o ówczesnych wyborach - przedstawić taką oto alternatywę: nie zgodzę się na trzecią grupę, to rodzina trafi do obozu albo zostanie rozstrzelana, a jeśli się zgodzę - to na przykład mój syn, który jest w wieku poborowym, albo ja sam, trafimy na front w niemieckim mundurze…
Tak, każdy mężczyzna w wieku poborowym, jeśli został przydzielony do trzeciej grupy, podlegał obowiązkowi odbycia służby wojskowej. I teraz wyobraźmy sobie tę straumatyzowaną społeczność, która staje wobec takiego dylematu… Rodziły się w rodzinach niezwykle silne konflikty, bo młodzież była wychowana w polskich szkołach w duchu patriotycznym… Z drugiej strony pomorskie polskie rodziny, którym odebrano majątek, wyrzucono z domów, cierpiały potworną, wojenną biedę. Często mężów i ojców w nich nie było, bo się ukrywali albo po kampanii wrześniowej siedzieli w obozach jenieckich… Idzie więc kobieta do urzędu i musi teraz podjąć decyzję: obóz czy front dla syna…
Dramat.
Chciałbym widzieć tych dzisiejszych "wzmożonych", "prawdziwych" polskich patriotów, którzy mówią, że nigdy w życiu nie podpisaliby niemieckiej listy, chciałbym ich widzieć w tej sytuacji… A znamy relacje, że ludzie szli do urzędu w celu weryfikacji i tam, jeśli się wahali, od razu, na miejscu byli bici, katowani.
Niepostrzeżenie doszliśmy do dziadka z Wehrmachtu.
Konsekwencją tej sytuacji jest to, że kilkadziesiąt tysięcy młodych mężczyzn z terenu Pomorza trafia do różnych formacji, to nie jest tylko Wehrmacht. Wehrmacht to są wojska lądowe, ale Pomorzanie trafiają także na przykład do Kriegsmarine czy do różnego rodzaju jednostek i służb pomocniczych.
Ohyda
W tym miejscu chciałbym coś bardzo wyraźnie podkreślić…
Słucham więc.
"Dziadek z Wehrmachtu" - to sformułowanie często jest kojarzone z Donaldem Tuskiem. Chciałbym coś wyjaśnić, żeby czytelnicy spróbowali to dobrze zrozumieć… W dniu, w którym wybucha ta awantura, to jest 20 lat temu, dzwoni do mnie dziennikarka z Warszawy i zadaje pytanie: "Czy dziadek Tuska mógł nie iść do tego wojska?". I nie ukrywam, że wtedy mnie poniosło… Bo to było świadectwo głębokiego niezrozumienia sytuacji. Więc jeszcze raz to powtórzę dokładnie. Dziadek Donalda Tuska był aktywnym działaczem polonijnym Polonii gdańskiej. Został uwięziony już w pierwszych dniach, w pierwszych godzinach po wybuchu wojny, i razem z innymi przeszedł całą tę ścieżkę eksterminacyjną. Trafił do obozu Stutthof, budował ten obóz. Po wybudowaniu obozu został zwolniony z częścią pierwszej grupy więźniów. Dalej mieszkał w Gdańsku ze stygmatem polskiego aktywisty. Był pod ciągłą obserwacją służb.
Życie polskiej ludności w Gdańsku było w tym czasie po prostu straszne. Po jakimś czasie przychodzi nakaz mobilizacji, a on jest już - jako przedwojenny działacz polonijny, obywatelem drugiej kategorii. Wtedy, pamiętam, powiedziałem tej dziennikarce: Jeśli jesteś obywatelem drugiej kategorii, są warunki wojenne, zostałeś wezwany do armii, odmawiasz, to co się dzieje? Jesteś dezerterem. Z miejsca idziesz pod ścianę, zostajesz rozstrzelany, a twoja rodzina trafia do Stutthofu.
Więc Józef Tusk, dziadek Donalda, trafia do armii niemieckiej i z tej armii dezerteruje do armii polskiej. I teraz, dodajmy, takie dezercje się zdarzały i często te osoby, dezerterując i trafiając do Polskich Sił Zbrojnych na Zachodzie, przyjmowały inne nazwisko. Dlaczego? Bo gdyby trafili do niemieckiej niewoli, a przecież to jest możliwe, i Niemcy stwierdziliby, że to jest mieszkaniec Rzeszy, to nie tylko sam dezerter, ale i cała jego rodzina natychmiast podlegają eksterminacji.
Więc ktoś, kto mówi z dezynwolturą, że "ach, mógł iść, mógł nie iść…", kompletnie nie rozumie, o czym mówi, i to jest straszne z punktu widzenia naszej pomorskiej społeczności.
Ale jeszcze dodajmy jeden aspekt. Czy wtedy, dwadzieścia lat temu, mógł ów młody Donald Tusk tego nie wiedzieć? A kto po wojnie, w okresie stalinizmu opowiadał, że był w armii niemieckiej, a potem jeszcze był w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie? Każdy z tych faktów narażał na nieprzyjemności po 1945 roku.
Jacek Kurski obraził nie tylko Donalda Tuska, ale całą naszą pomorską społeczność. I - mówię to przy każdej okazji - jeszcze nikt nas nie przeprosił za "dziadka z Wehrmachtu". A kiedy o tym wspominam, to reakcja ludzi na naszym terenie jest niezwykle gorąca. Niezwykle. Pomorzanie mają bardzo głębokie poczucie krzywdy, właśnie z tego powodu, i to niezależne od tego, jakie są ich orientacje polityczne.
Wróćmy do czasów wojennych i tuż powojennych. Wraz z końcem wojny nie skończyły się "etniczne" problemy Pomorzan.
To, czy miałeś podpisaną listę czy nie, miało kolosalne znaczenie dla życia tej ludności po 1945 roku, jej sytuacji materialnej, prawnej, społecznej, możliwości awansu, możliwości kształcenia, możliwości służby wojskowej.
Następowała tak zwana rehabilitacja - procedura administracyjna, jakby z mocy prawa. Sprawdzano, czy ci, którzy znaleźli się na niemieckiej liście narodowościowej, mogą teraz mieć obywatelstwo polskie. Rehabilitacja dotyczyła także polskich obywateli Wolnego Miasta Gdańska, którzy z automatu stali się reichsdeutschami.
Często, jak wynika ze wspomnień i relacji, było to upokarzające dla mieszkających tu Polaków, którzy cierpieli w czasie wojny za swoją polskość, a teraz musieli ją udowadniać.
Podam taki przykład - chodzi o pewnego działacza kaszubskiego. Jego matka pochodziła z Wolnego Miasta Gdańska (zatem według niemieckich przepisów była Niemką - red.), więc dostał drugą grupę (volksdeutsch - red.). Tacy jak on muszą po wojnie przejść procedurę sądową i w tym czasie przychodzą do niego ubecy i mówią: "albo będziesz z nami współpracował, albo nie przejdziesz procedury rehabilitacji, a wtedy wyrzucimy cię do Niemiec". Takie przypadki nie były rzadkie.
I dodam tutaj jeszcze jeden aspekt. I on jest ważny również w tym wymiarze współczesnym, politycznym. Chcę, żeby to mocno wybrzmiało: rodzina Donalda Tuska przeszła procedurę weryfikacyjną w 1946 roku. Ktoś, kto odmawia tej rodzinie polskości, dokonuje po raz drugi zbrodni prawnej. A to się dzieje dzisiaj niestety powszechnie. Ta rodzina już raz musiała udowodnić polskość.
Dodam, że znaczna część gdańszczan, z tego tytułu, że byli działaczami polskich organizacji, była prześladowana w czasie wojny, członkowie ich rodzin zostali wymordowani. A po wojnie jeszcze musieli udowodnić swoją polskość. I ją udowodnili. I wciąż dostawali w kość również od swoich polskich sąsiadów, którzy ich wyzywali od Niemców. W efekcie znaczna część, kilkanaście tysięcy tych osób, po 1956 roku wyjechała do Niemiec.
A rodzina Donalda Tuska została tutaj, w Polsce. I nadal ktoś śmie dzisiaj tę ich polskość podważać. I jak widać po historii z "dziadkiem z Wehrmachtu", cień wojny kładzie się na naszą rzeczywistość społeczną, polityczną, do dziś. To, co wciąż się robi z rodziną Donalda Tuska, to jest po prostu ohyda.
Źródło: TVN24+
Źródło zdjęcia głównego: PAP/Reprodukcja Dokładny miesiąc i dzień wydarzenia nieustalone